Przejdź do głównej zawartości

Posty

Przyszedł pies

Przyszedł pies Wraz z pierwszą zawieją przyszedł pies. śnieg zatarł mu drogę. staruszka z naprzeciwka częściej patrzy w górę gdzie szlaki przetarte dla zagubionych turystów. twoje oczy z dnia na dzień bardziej matowe podobne do psich – choć jego bardziej zimne jak oczy umarłych. lepiej zacisnąć powieki dla tych którzy boją się spoglądać. pies jest cichy jak sen bez oglądania zjawisk gdzie lato przeplata się z mroźnym kołysaniem pustych łóżeczek pełnych zabawek z wydłubanymi guzikami. kiedyś były osadzone pośrodku twarzy. idzie kolejne nieznane – najgorsze bo niewiadome. wciąż odrzucamy od siebie myśl że nagle starość zajrzy nam do pokoju choć nabieramy pewności że już teraz jesteśmy jak ten samotny pies który zagubił drogę do czyjegoś serca. My weterani Jeszcze masz silne ramiona mówisz że uniósłbyś mnie ku chmurom. mówię że wierzę. codziennie gotuję dwa jajka choć świat coraz bardziej straszy nas cholesterolem i widmem cukrzycy II stopnia. masuję twoje

Adwyntowe zolyty

Adwyntowe zolyty Ciągnie raja światełek, Na białym śniegu blysko, a jedne nojmyjsze kajś z boku, bo do kościoła mo blisko. W pojstrzodku niy narodzony już doczkać sie ni może, lezom dźwiyrzami lampiony, stowajom w cichej pokorze. I czuć to wielki czakani Adwyntowego czasu, bo cojś już wonio chojym z niedalekigo lasu. Zbiyrały sie do kupy jak sie zećmiło: Ana Macurka z cerom, Wercia od Myśliwcow, Hyjdla Piechowo, baba od Piekorza, jego siostra Aniela i jeszcze młode dziołszki, kierym robota sie w rynkach polyła: Hania od Kopyrtkow, dwie siostry Janulkowe Mirka i Fela i jeszcze Lynka z drugiego końca wsi. Boł już trzeci tydzień adwentu, toż obeszły już trocha chałp i niejedyn cingowy waszpek piyrzo naszkubały. Przeca rok rocznie szkubaczki zaczynają sie od Świyntego Marcina. Niy darmo sie godo; „ na Świyntego Marcina rychtuj piyrzi na pierzina”. Dzisio prziszoł dran na Ana, toz sie kludziły ku jeji chałpie, a roboty boło tam moc, przeca dwadzieścia gynsi chowała. Gospodyni

Między nami, małżonkami.

Między nami, małżonkami. Napełniona wielką ilością jaj poczerniała ze starości patelnia syczała, pykała złowrogo kołami żółtek źle rozmieszanych pośród tłustych oczek swojskiego masła, którego nadmiar raz po raz wzbijał się w górę i ściekał od czasu do czasu wąskimi stróżkami po bokach naczynia prosto w żarzący się płomień palnika. Niewinny zdawałoby się widok wesoło pryskającej na boki jajecznicy rozzłościł Hildegardę. Wiedziała, że nie powinna się gniewać, Alojzy przecież powinien coś jeść. Ale czemu akurat teraz, kiedy ona weszła prosto z pola do kuchni? Czemu, kiedy właśnie naszła ją ochota na kubek gorzkiej kawy? Kubeczek małej czarnej bez dodatków w postaci ciasteczek, bo przecież Hildegarda ostatnio sporo przytyła i świetnie zdawała sobie z tego sprawę. A tu, pachnąca tłuszczem jajecznica, pewnie jeszcze z kawałkami boczku od ostatniego wędzenia pyka jej pod nosem, wabi, nęci zapachem i widokiem. Musiała zareagować, musiała dać upust wzbierającej się w niej fali gniewu. Kto

Piyrsze zdrzadło

Piyrsze zdrzadło A czy wiycie jak to boło przed roki downymi jak znod jedyn młody górnik piyrsze zdrzadło w ziymi? Szoł se Boleś ze roboty, podśpiywowoł se, naroz widzi, a we trowie cojś fest miyni sie. Wzion do gości dziwne szkiełko. W pojstrzodku boł chłop, wielki uszy, małe łoczka, czorny przodni ząb. - Dyć łon do mie je podany! To chyba mój fater! Łodkąd umrzył bydzie mono z dziesiynć dobrych latek. Wzion chłop zdrzadło se do chałpy, doł do postolika, dycko wieczor przed lyganiym szoł ku niymu rzykać. Ale baba go zejrzała jak śpiywoł rekwije. - Coż tak naroz chłop spobożnioł że w piersi sie bije, że tak klynczy kożdy wieczor aż puczy galoty? Trza to sprawdzić jak łodyndzie jutro do roboty! I wyjyna zaroz rano zdrzadło z postolika. - O loboga! – rykła srodze – Coż to za motyka?! I to do ni tak sztyjc rzyko tyn rozpustnik stary! Mono farorz mi doradzi co zrobić z chacharym. Wziyna zdrzadło i wybrała do farorza sie. Wejrzał yno i tak pado: - Nic niy starej sie i pretensji żodnych ni m

O jednej Marcelinie

Antoni siadywał zazwyczaj na kawałku kłody wraz z aniołami pod zagajnikiem. kleiły się do niego albo kłóciły prowadząc dyskusje niezrozumiałe dla chwytających się życia jak brzytwy albo odbicia obcasa na wilgotnym piasku. gubiły pióra które obficie zalegały pobliską łąkę. tylko on był na tyle mądry i na tyle głupi na tyle stary dla świata i na tyle świeży dla wieczności by czynić honory gospodarza zgromadzenia. jedynie owady rozumiały co nieco z tej niemej mowy dwóch światów – widzianego okiem które proste kontury rozróżnić tylko zdoła i niewyczuwalnego dla zjadaczy tego co da się przegryźć przemielić i skonsumować. nazywany powszechnie głupkiem nie potrzebował już strawy dla ciała lecz nikt tego nawet nie zauważył nikt nie wyczuwał zapachu unoszących się mgieł a tylko one świadczyły o tym że tu kurczył się wszechświat. wieczność trwa jednak w każdym czasie naszego istnienia i trwać będzie gdy zabierze go w szeregi niewidzialnych. być może przyjdzie tu potem ktoś

Na granicy

Miyni sie. Gorszoł sie Pon Boczek ze kapliczki pod płonkom jak bachrato Maryjka krynciła rziciom. dioboł sie śmieje padali oma jak wiater wioł. kieryś sie wiyszo na chudym stromku a Meluzyna w kuminie gro. siedzom szwigermuter ze spuszczonom głowom spod płonki Pon Boczek ciekawy zaglondo. śmigajom kitami sagimi podlotki wonio w chałpie ciszom i nowom niewiastkom. miyniom się czasy jak baby w pryku łod synka co z życio na kryka sie śmieje. łojcowie zawrzici w winiuszkach siwych kudeł umrzom cicho w lazarecie w nowym Ślonsku w nowomodnym świecie. Erwinowi Wolała już to dudrani i dropani egzymy na lewej szłapie. wolała już to warzyni zupy z pieczek co sama niy rada. zajs ślimok zeżroł płonka spod płota bajtle lopatrujom chorego szmaterloka. śipi. Erwinowi niy trza paryzola. idzie ku niymu sago staro baba bez gańby. idzie ku niymu bez roki zielonych trześni i łostatnich gruszek bez grziby w lesie i śniyg na olszy kaj gniozdo boczonia spadło wroz z klarom

Bocian Dziobek i zaprzęg pani Wiosny

Bocian Dziobek i zaprzęg pani Wiosny. I `Rok był wilgotny i urodzajny. Pochwackie łąki roiły się od tłustych włochatych chrząszczy, wielkich owadów, zielonych świerszczy, a także polnych myszy, czarnych, futrzastych kretów i wreszcie małych, zielonych żab, wiec para bocianów mająca gniazdo na starej lipie z łatwością mogła wychowywać w dostatku czwórkę młodych. Sztylet, doświadczony ojciec rodziny przylatujący co roku w to samo miejsce ze swą wdzięczną małżonką Lotką wychowali już niejeden lęg bociani, niejedno w życiu przeszli i widzieli podczas dalekich podróży do Afryki. Mieszkańcom Pochwacia dobrze znana była ta para, która co najmniej od dwudziestu lat – jak twierdzą najstarsi nawiedzała lipę, by w co roku ulepszanym i poprawianym gnieździe wychowywać młode. Doczekali się już wielu pokoleń wnuków i prawnuków, a teraz po raz kolejny latali raz po raz to na pobliskie łąki, to na moczary za wsią, to na podwórko rojące się od dżdżownic i żuczków, by zaspokoić niegasnący głód swoj