Przejdź do głównej zawartości

Bocian Dziobek i zaprzęg pani Wiosny

Bocian Dziobek i zaprzęg pani Wiosny.

I
`Rok był wilgotny i urodzajny. Pochwackie łąki roiły się od tłustych włochatych chrząszczy, wielkich owadów, zielonych świerszczy, a także polnych myszy, czarnych, futrzastych kretów i wreszcie małych, zielonych żab, wiec para bocianów mająca gniazdo na starej lipie z łatwością mogła wychowywać w dostatku czwórkę młodych. Sztylet, doświadczony ojciec rodziny przylatujący co roku w to samo miejsce ze swą wdzięczną małżonką Lotką wychowali już niejeden lęg bociani, niejedno w życiu przeszli i widzieli podczas dalekich podróży do Afryki. Mieszkańcom Pochwacia dobrze znana była ta para, która co najmniej od dwudziestu lat – jak twierdzą najstarsi nawiedzała lipę, by w co roku ulepszanym i poprawianym gnieździe wychowywać młode. Doczekali się już wielu pokoleń wnuków i prawnuków, a teraz po raz kolejny latali raz po raz to na pobliskie łąki, to na moczary za wsią, to na podwórko rojące się od dżdżownic i żuczków, by zaspokoić niegasnący głód swojej czwórki. Tego roku w gnieździe wyległo się trzech bocianich chłopców, których nazwali wdzięcznymi imionami Białek, Słabek i Dziobek oraz jedna dziewczynka Miauczka nazwana tym dziwnym imieniem z powodu specyficznych odgłosów, jakie wydawała na widok rodziców od pierwszej chwili po urodzeniu.
Młode skończyły właśnie dwa miesiące i zaczęły uczyć się latać. Już od wielu dni przygotowywały się do tej ważnej czynności ustawiając się na gnieździe w rożnych pozycjach, podskakując i wymachując skrzydłami. A z całej czwórki od urodzenia najbardziej aktywny i silny był Dziobek, nazwany tak na cześć niezwykle czerwonego dzioba, o wiele czerwieńszego od reszty rodzeństwa i on też właśnie jako pierwszy zdecydował się na niezdarny lot. Wypad z gniazda kosztował go wiele odwagi, jednak według starej, bocianiej zasady, że z raz rozpoczętej drogi nie należy się cofać dzielnie, choć zbyt szybko poruszał skrzydłami i wznosił się pionowo coraz wyżej i wyżej. Kiedy wreszcie udało mu się naprężyć szyję i wyprostować nogi jego lot stał się bardziej jednostajny i zamiast wciąż wznosić się w górę począł lecieć przed siebie osiadając po chwili na pobliskim dachu. Białek i Słabek klekocząc i wymachując skrzydłami dodawali odwagi bratu, Miauczka zaś przestraszona wyczynem Dziobka wcisnęła swój długi dziób w ściółkę powtykaną w szpary gniazda i wolała nie patrzeć na podniebne akrobacje.
- Udało się! Udało! – cieszyli się Białek i Słabek, ale mimo nawoływań Dziobka, by do niego dołączyli, nie mieli jeszcze dość odwagi przez kilka następnych dni wyfrunąć z gniazda.

II

Po dwóch tygodniach Białek i Miauczka opuszczali już na kilka chwil gniazdo szybując z lipy na pobliski dach, albo wirując nad koroną drzewa, by po kilku chwilach osiąść w nim z powrotem. W tym czasie odważny i silny Dziobek robił już dalekie wycieczki na pobliskie łąki, a nawet zapuszczał się na moczary za wsią próbując upolować tłuste pijawki czepiające się roślin rosnących w wodzie, albo łapiąc w locie wielkiego komara lub nawet szybkoskrzydłą ważkę szybującą nad ziemią.
- Bocian kiszka, przynieś mi braciszka! – wołały za nim dzieci, a on radośnie kłapał ciemnoczerwonym dziobem i szerokim kołem powracał z powrotem do gniazda, w którym nadal siedział Słabek nie mogąc wciąż zdecydować się na pierwszy lot.
- Patrz jak ja to robię. Ja polecę pierwszy, a ty zaraz za mną – zachęcał brata.
- Unieś się choć na chwilę, a potem opuścimy się z powrotem na gniazdo – przekonywała Miauczka, ale biedny Słabek trzepał tylko bezradnie skrzydłami bojąc się unieść nawet o cal w górę.
Troskliwi rodzice nadal przynosili pokarm swojemu niezaradnemu synowi, rozczesywali dziobami jego piórka, drapali go po głowie, tak samo jak robili to, kiedy był jeszcze maleńkim pisklęciem. Mieli dla niego teraz więcej czasu, gdyż pozostała trojka bocianiąt sama już polowała i tylko Miauczka z Białkiem czasem jeszcze przylatywali pożywić się z dzioba rodziców, podczas gdy Dziobek już zupełnie sam troszczył się o swoje potrzeby..
- Wiesz braciszku, mam pewien pomysł – powiedział pewnego dnia do Słabka – Ja usiądę na naszym gnieździe, ty złapiesz się dziobem mocno, ale to mocno za moje nogi i razem wniesiemy się w powietrze.
- Kiedy ja się boję – trząsł się ze strachu Słabek – Nie dam rady.
- Dasz radę. – przekonywał Dziobek – Zobacz, pod lipą stoją dzieci ze wsi. Będą obserwować nasz lot, no, chyba nie chcesz , aż do odlotu bocianów tkwić w tym gnieździe. Ruszamy, a dzieci będą nam kibicować.
Rzeczywiście pod lipom zebrała się spora gromada dzieci, wskazywały na gniazdo i wołały
- Patrzcie najmniejsze bocianiątko szykuje się do lotu!
Młodsze dzieci podskakiwały wyciągając rączki w górę i zachęcały Słabka
- Odwagi młody!
Nie dał się dłużej prosić, złapał mocno Dziobka za jego silne, długie nogi, a gdy ten wzniósł się w powietrze poszybował za nim. Przez krótką chwilę pionowym lotem wznosili się w gorę i gdy wydawało się , że wreszcie Słabek dołączył do latającego rodzeństwa, spojrzał nagle w dół, zobaczył oddalające się gniazdo i dzieci małe jak mrówki wymachujące podobnymi do sosnowych igieł rękami przeraził się, wypuścił z dzioba nogę brata i bezradnie trzepiąc skrzydłami niczym spadochron opuszczał się coraz niżej i niżej aż osiadł na podwórku pomiędzy gromadą rozkrzyczanych dzieci.
- Słabek! Braciszku! – wołał przerażony Dziobek – Słabek wznieść się w gorę!
Jednak pomiędzy kolorowymi postaciami dzieci najmniejszy brat zniknął mu zupełnie z oczu.
- Już po nim. – zaskrzeczała kolorowa sroka siedząca na wysokim świerku rosnącym za stodołą – Dzieci zamęczą go na śmierć.
- To moja wina. – rozpaczał Dziobek - Po co namawiałem go do lotu?!.
I łkając odleciał w kierunku łąki.

III

Od czasu nieszczęśliwego upadku Słabka Dziobek postanowił nie wracać w pobliże gniazda
- Jestem złym bratem, wyrodnym synem swoich rodziców, nie zasługuję na to, by nazywali mnie członkiem ich rodziny. Zawsze już będę sam – postanowił i odleciał jak najdalej od pochwackich łąk i moczarów.
Na północ od miejsca jego urodzenia rozciągało się duże miasto, gdzie zwalisty, tłusty dym osnuwał całe niebo nad wielkimi, szarymi kolosami bloków, a powietrze było ciężkie i lepkie od zanieczyszczeń. Wybrał więc drogę na południe ponad zielonym lasem, małymi miasteczkami, niewielkimi wsiami i co najważniejsze, podmokłymi łąki obfitującymi w owady, chrząszcze, wszelki jaszczurki, myszy i krety.
Po wielu dniach lotu zobaczył krainę pełną stawów, gdzie małe, śmigłe rybki przesuwały się pod powierzchnią wody, wieczorami żaby rechotały na brzegach, a na pobliskich łąkach świerszcze cykały głośno po całych dniach. Niewielu ludzi można tu było spotkać, było to więc miejsce wymarzone dla wszelkiej dzikiej zwierzyny.
- To miejsce w sam raz dla mnie, spędzę tu resztę lata! – zwołał uradowany i zniżył lot prosto nad staw gdzie mała, ciemna rybka wysunęła akurat ciekawski pyszczek z wody.
- Mam cię! – zawołał i połknął ją w całości zadowolony z tak smacznej zdobyczy.
- Witam kolegę. – usłyszał nagle od strony prawego brzegu – Jestem Lesio.
Młody bocian stał na jednej nodze w wysokiej trawie na podmokłej łące przylegającej do stawu i przyglądał się przybyszowi. Po krótkiej rozmowie okazało się, że był równie samotny jak Dziobek, gdyż jako jedyne pisklę z czwórki rodzeństwa wyfrunął jakiś czas temu z gniazda i postanowił wieść samodzielne życie. Krainę stawów wybrał sobie na dom do czasu odlotu, zdążył zaprzyjaźnić się już z niektórymi z ptaków zamieszkujących łąkę i pobliski lasek.
- Chętnie poznam cię z sąsiadami, – oznajmił radośnie – stęskniłem się za towarzystwem innych bocianów. Jeśli chcesz, możemy zostać przyjaciółmi, możemy razem polować na owady i małe myszki, jedzenia jest tu pod dostatkiem, przestrzeni również. To jak? Zostajesz?
- Zostaję! – skwitował Dziobek rad z propozycji kolegi.
Tak poznał swego przyjaciela, który oprowadził go po całej krainie stawów.

IV

Na porośniętym tatarakiem brzegu największego, środkowego stawu mieszkała para dzikich gęsi. Dziobka przywitały ostrzegawczym sykiem.
- Nie przejmuj się nimi – obojętnie kłapnął dziobem Lesio – są ostrożne, ale kiedy przyzwyczają się do twego towarzystwa przekonasz się jakie potrafią być gadatliwe i towarzyskie. Mniejszy staw zajmowała para czernic. Dumny samiec przystrojony czarnym czubem na głowie przemierzał wiele razy dziennie staw w poszukiwaniu nasion wodnych roślin, ślimaków larw, podczas gdy jego nieśmiała małżonka opiekowała się piętnastoma ciemnymi kaczątkami potrafiącymi już wypływać w równym szeregu przed matką i uczącymi się nurkowania.
W pobliżu wody mieszkała też samotna pani czajka przychodząca czasem w odwiedziny do Lesia, gdyż jako ptak towarzyski czuła się osamotniona na łące, co spowodowane było brakiem męskiego towarzysza. Jednak na pytania bocianów o przyczyny jej staropanieństwa pani czajka obruszała się ich dociekliwością i zawsze odpowiadała, że nie udziela odpowiedzi na tak niedyskretne pytania..
Oprócz bocianów na małe rybki przychodziła polować nad staw czapla siwa brodząca w wodzie na swych długich, chudych nogach. Na pobliskiej łące mieszkały pięknie ubarwione bażanty wraz ze swymi szarobrązowymi skromnymi żonami, a w pobliskich krzewach tuż przy ziemi swoje gniazdo miała para pięknogłosych skowronków szarych. W starym, opuszczonym gnieździe gołębi mieszkało małżeństwo krzywodziobych pustułek, a w dobrze osłoniętym wysoką trawą dołku w ziemi żyła rodzina sów błotnych .
Czasem ni stad ni zowąd nad łąką nagle pojawił się krwiożerczy jastrząb o hakowatym dziobie. Jego ostre szpony zawsze wzbudzały strach u mniejszych ptaków, a kiedy rozpościerał swoje zaokrąglone skrzydła i ogon gotów do ataku wydawało się, że kraina stawów drżała ze strachu przed tym groźnym łowcom.
- Poznałeś już większość mieszkańców po tej stronie lasu, – powiedział kiedyś do Dziobka Lesio – ale ja chcę poznać cię z kimś wyjątkowym, kto mieszka niedaleko stąd. Tym kimś okazał się stary bocian Syk żyjący z zoną w równie starym, szerokim gnieździe po drugiej stronie lasu niedaleko wioski. Wyjątkowość Syka polegała głównie na tym, że jako jedyny bocian na południu Polski od wielu już lat należał do zaprzęgu pani Wiosny. Ani Dziobek ani Lesio nigdy jeszcze nie widzieli tego cudownego zaprzęgu przemierzającego wiele krajów, podziwianego przez wszystkie stworzenia wodne i lądowe, gdyż wylegli się z jaj kiedy już pani Wiosna w całej swej krasie panowała od jakiegoś czasu.
- Pani Wiosna jest słodką, delikatną istotą. Pod wpływem jej wzroku topnieją ostanie szkiełka lodu, kiedy uśmiecha się zakwitają kolorowe kwiaty, a trawa nabiera jasnozielonego koloru, pod jej stopami ziemia budzi się do życia, za jej jasnymi warkoczami podąża słońce. – opowiadał Syk swym młodym gościom – Po tysiąckroć zadawałem sobie pytanie, dlaczego wybrała właśnie mnie spośród tysiąca innych.
- Bo jesteś najsilniejszy. – wtrącił Lesio.
- Nie wydaje mi się, bym był az tak bardzo silny. – zastanawiał się.
- Bo masz dobra prezencję – zaskrzeczała czarna kawka przysłuchująca się rozmowie z druta telegraficznego – Jesteś duży, postawny, masz piękne pióra.
- Jest wiele równie pięknych ptaków – klekotał zawstydzony komplementami Syk.
- Jesteś skromny i dobry, jesteś opiekuńczy, myślę, że dlatego pani Wiosna wybrała cię do swojego orszaku. – żona Syka, Klusia sfrunęła właśnie w sam środek gniazda i wtrąciła się do rozmowy.
Dziobek i Lesio w milczeniu wracali na drugą stronę lasu do krainy stawów. Oboje marzyli, by też móc w przyszłości choć raz polecieć w orszaku pani Wiosny.
- Dziękuję, ze przedstawiłes mnie Sykowi. –przerwał wreszcie milczenie Dziobek – Poznanie go był dla mnie wielkim zaszczytem.

V

Sierpniowe słońce gorącymi promieniami ogrzewało krainę stawów. Po drugiej stronie lasu, na polach trwały żniwa. Dziobek z Lesiem jak co dnia spacerowali po łące, kiedy tuż nad głowami zobaczyli lecące stadko białych bocianów.
- Zabierzcie się z nami na sejmik. – zaklekotał największy lecący na przedzie.
- Jak to? – zdziwili się obaj – przecież jest jeszcze upalnie, a trawa aż drga od pokarmu.
- Róbcie jak chcecie, ja bym jednak na waszym miejscu zbyt długo nie zwlekał – zawołał donośnym głosem przewodnik stadka po czym odleciał z całym towarzystwem.
- Chyba powinniśmy polecieć na druga stronę lasu zapytać o radę Syka – zaproponował Lesio.
Kiedy przybyli w pobliże jego gniazda okazało się, że z całą rodziną też szykują się na sejm.
- Możecie polecieć z nami. – zaproponował – Sejmik odbywa się niedaleko stąd. Tam wszystkie rodziny przygotowują się do odlotu. Podobno już od wczoraj trwają zawody w lataniu. Starsi uczą młodszych, każdemu z uczestników sejmiku zostaje przydzielone miejsce w grupie, którego powinien się trzymać podczas całego lotu. Sejmik to przecież nie zabawa, a przelot na zimowisko jest długi i wyczerpujący. Słabe osobniki nie przetrwają. – pouczał.
Tak wiec Dziobek i Lesio zdecydowali się lecieć z rodzina syka. Po drodze minęli jeszcze kilka niewielkich skupisk ptaków próbujących się w lataniu i wykonujących różne ćwiczenia i zawody.
Przybyli sama porę, gdyż na wielkiej łące gdzie zebrał się sejmik zastali wielkie skupisko bocianich rodzin. Starsi przedstawiali znajomym swoje tegoroczne dzieci, młodsze bacznie przyglądały się rówieśnikom, tworzyły się nowe znajomości i przyjaźnie. Pojawienie się Syka wywołało spore zainteresowanie. Wszyscy chcieli zamienić z nim choć kilka słów, oczekiwali jego rad, wiele rodzin chciało, by to właśnie on wskazał im miejsce w grupie. Widać było, ze cieszy się on powszechnym szacunkiem i uznaniem. Najstarsze i najdostojniejsze bociany od razu zaproponowały mu przewodnictwo w sejmiku. Dwaj przyjaciele nie chcąc przeszkadzać mu w wypełnianiu obowiązków poszukali sobie wolnego miejsca na łące i postanowili zawrzeć nowe znajomości. Okazało się, że w grupie było wielu ich rówieśników, którzy też zdążyli się już usamodzielnić i oderwali się od swych rodzin.
W pewnej chwili Dziobek dostrzegł w grupie młodzieży swoja siostrę Miauczę, a tuż za nią w wysokiej trawie brodził wyrośnięty Białek. Tak bardzo ucieszył się widząc swoje rodzeństwo całe i zdrowe. Już, już miał podbiec w ich stronę, wykrzyknąć na całe gardło jak bardzo stęsknił się za nimi, kiedy przypomniał sobie Słabka i jego nieszczęśliwy upadek. Najmniejszego brata nie było pośród młodzieży, ani w grupie starszych.
„ To przeze mnie zginął” – pomyślał i wycofał się na obrzeże łąki pozostając niezauważonym przez rodzeństwo. Odtąd obserwował ich z daleka.
Następnego dnia w grupie starszych bocianów zauważył tez swoich rodziców. Tak bardzo wzruszył się na ich widok, był szczęśliwy, że są cali i zdrowi, nie znalazł jednak dość odwagi by zbliżyć się do nich.
„ Może kiedyś uda mi się odkupić swoje winy – myślał – a wtedy będę mógł im powiedzieć jak bardzo za nimi tęskniłem”.

VI

- Znajdź dla mnie miejsce z tyłu stada – poprosił Syka widząc, ze jego rodzina zajęła miejsca na przedzie.
W ten sposób lecąc z dala od rodzeństwa i rodziców nadal pozostawał przez nich niezauważonym , a jednocześnie mógł obserwować ich z daleka. Po kilku dniach spędzonych na sejmiku wszystkie bociany gotowe do podróży na zimowisko wzbiły się do lotu. Lesio był bardzo niezadowolony z miejsca, które wyznaczył dwojgu przyjaciołom Syk
- Jesteśmy przecież silni i odważni, – narzekał – dlaczego mamy lecieć z tyłu jak jakieś ofermy.
W pobliżu Dziobka i Lesia swoje miejsca w stadzie miało kilku młodych bocianów, które chętnie wdały się w wesołą rozmowę z towarzyszami podróży, dzięki czemu wszystkim czas szybciej płynął, a lot nie był wcale nudny. Po drodze stado wciąż powiększało się, gdyż dołączały do niego inne ptaki gromadzące się na sejmikach, które mijali po drodze. Wkrótce okazało się, że dwaj towarzysze znajdowali się teraz pośrodku coraz większej gromady bocianów, a sąsiedzi podróży wciąż zmieniali się. W pewnej chwili obejrzawszy się za siebie zobaczył Dziobek nowa towarzyszkę – młodą bocianicę, zapewne z tegorocznego lęgu, wyjątkowo zgrabną i bielutką, unoszącą się w powietrzu niczym wiotki kłębuszek białego puchu.
- Witam, jestem Lekka. – zaszczebiotała wdzięcznie.
- A ja, ja jestem Dziobek. – przedstawił się wreszcie zaszokowany widokiem tak pięknej panny, jednocześnie czując, ze jego i tak bardzo czerwony dziób jeszcze bardziej pokraśniał, a długie nogi zatrzęsły się tak bardzo, że przez chwilkę strącił kontrolę nad lotem. Lekka nie zwróciła uwagi na jego nieskoordynowane ruchy i płynęła dalej w powietrzu dając się unosić ciepłym jeszcze o tej porze roku prądom powietrza.
Mijali małe i duże lasy, jeziora, rzeki, a także ogromne góry, mijali wielkie miasta i maleńkie wioski, patrzyli z góry na niewielkie niczym świerkowe igły drzewa, ludzi małych jak mrówki i kwadratowe bloki podobne do szerokoskrzydłych żuków. Nocą obserwowali rzędy świateł na ulicach miast, pojedyncze błyski w oknach domów, łuny neonów i przesuwające się podwójne światła aut daleko, daleko w dole.
Pewnej nocy dostrzegli dziwne, błyskające światło, które wzbijało się wysoko aż do nieba.
- To latarnia morska. – poinformował młodzież lecący blisko Dziobka stary, doświadczony bocian – zbliżamy się do morza, które ludzie nazywają Śródziemnym.

VII

Z nastaniem świtu przed oczyma podróżników rozciągnął się cudowny widok. Pod błękitnym, bezchmurnym niebem w dole rozciągało się morze. Grzywiaste fale kołysały pływające, wielkie domy, który stary bocian lecący przed nimi nazywał okrętami. Morze szumiało głośniej niż wszystkie drzewa w lesie razem wzięte.
- Wspaniale jest podróżować. – zachwycał się Dziobek
- Kiedy przelecimy nad morzem musimy odpocząć i porządnie się najeść, – pouczał stary bocian – gdyż czeka nas jeszcze przeprawa przez wielkie góry i pustynię.
Podczas postoju Lekka trzymała się blisko Dziobka.
- Coś mi się zdaje, ze wpadłeś w oko tej delikatnej bocianicy – śmiał się Lesio
Dziobek zżymał się i obruszał na jego zaczepki, ale czuł jak dziób wciąż mu czerwienieje, a nogi trzęsą się pod wpływem jej spojrzeń.
Jak zapowiedział to doświadczony bocian, wkrótce dotarli do wielkich szarych, skalistych gór. Potężne kolosy spowite sinawa mgłą straszyły wysokimi szczytami, przerażały głębokimi otchłaniami kotlin i wąwozów, zadziwiały surowością i powagą twardych, skalnych ścian. Bociany z wielką ostrożnością przelatywały nad ta górską krainą uważając by nie uderzyć się z jakimś zboczem, by nie zlecieć w dół i nie zostać na zawsze w tym nieznanym im miejscu. Na szczęście całe stado bezpiecznie przemierzyło i te cześć drogi. Teraz czekała je jeszcze podróż przez pustynię.
- jak wygląda pustynia? – spytał Dziobek starego bociana podczas następnego postoju
- Jest żółta, gorąca i sucha, – odpowiedział doświadczony podróżnik – ale dzięki ciepłym prądom powietrza, które uniosą nas w gorę miniemy i te część trasy, a potem już prostą drogą dotrzemy do celu naszej wędrówki.
Lekka była już zmęczona długim lotem, ucieszyła się więc, kiedy starty bocian mówił o końcu podróży.
- Nareszcie porządnie odpocznę, upoluje coś konkretnego i będę leniuchować w gorącym, afrykańskim słońcu – cieszyła się.
Pustynia przypominała morze, jednak zamiast błękitnych, wysokich fal wszędzie widać było sypkie grzywy żółtego piasku.
- Nie będziemy się nigdzie zatrzymywać, – rozkazywał lecący z przodu stada Syk – przemierzymy pustynie i dopiero wtedy odpoczniemy.
Lot bocianów nad morzem piasku był spokojny i jednostajny. Tu nie trzeba było obawiać się wysokich wież, drutów wysokiego napięcia, nadmorskich latarni, ani ostrych, twardych skał.
- Czuję się tu zupełnie bezpieczna – stwierdziła po pewnym czasie Lekka. Ale ledwo wypowiedziała te słowa wszystkie ptaki usłyszały głośny warkot zbliżający się do stada w zawrotnym tempie.
- Co to?
- Co się dzieje? – padały pytania ze wszystkich stron, a z przodu usłyszano głośny krzyk Syka
- Rozproszyć się! Uciekać! To helikopter1
- Jaki helikopter? Co to jest? – pytał Dziobek lecz nikt mu nie odpowiadał.
Cale stado popadło w panikę. Bociany potrącały się wzajemnie próbując rozdzielić się, a ni stad ni zowąd przed ich oczami ukazał się huczący potwór wymachując ogromnym wiatrakiem, który wciągał wielkie masy powietrza próbując przemielić przez swe olbrzymie śmigło cześć stada, które stanęło na jego drodze. Zdaje się, że potwór też w ostatniej chwili zauważył bociany i zdecydował się ominąć je, dlatego szybko uniósł się w gorę.

VIII

Kilka ptaków uderzonych dolna częścią stalowego helikoptera zostało rannych. Potwor o mało co nie uderzył w Dziobka, który w ostatniej chwili zdążył uskoczyć w bok. Przednia cześć stada nie ucierpiała w ogóle, ale kilka młodych bocianów lecących blisko Dziobka nie mogło kontynuować lotu.
- Słabo mi, muszę odpocząć, lećcie beza mnie. – cienkim głosem zawołał ktoś obok.
- To Lekka! – krzyknął Dziobek – Lekka jest ranna.
Lesio podobnie jak jego przyjaciel zdążył uskoczyć przed niebezpieczeństwem. Teraz poprawiał zmięte piórka i ustawiał się z powrotem w szyku.
- Musimy zostawić rannych. – powiedział stary, doświadczony bocian., który podobnie jak reszta stada powrócił już na swoje miejsce. – Są zbyt słabi, by kontynuować lot, nie mogą nas opóźniać .Jeszcze długa droga przed nami.
- Nie możemy ich tu zostawić! – zawołał oburzony Dziobek
- Nie bądź głupi, – przestrzegł go Lesio – przez nich nasze stado będzie miało kłopoty. Stary bocian ma rację, zostawmy ich i zajmijmy się sobą.
- Nie zostawię Lekkiej. Jeśli odlecicie ja zostanę z rannymi.
- Jak chcesz. – zawołał Lesio – Ja lecę ze stadem, ale nie mów potem, że cię nie ostrzegałem. W stadzie jest wiele młodych, pięknych bocianic, nie warto ryzykować dla tej jednaj.
- Myślałem, że jesteś moim przyjacielem. – szepnął Dziobek – Powodzenia! – zawołał do reszty stada i zniżył lot.
Ranni tracili siły. Stado oddalało się. Dziobek przytrzymywał Lekką, która coraz bardziej słabła.
- Wytrzymajcie jeszcze trochę w powietrzu, – mówił do rannych towarzyszy – może znajdziemy jakieś lepsze miejsce do wylądowania.
Wokół żółciły się wydmy- bez roślin, owadów, bez wody i cienia nie mieli szans.
- Dziobku! Patrz, tam na prawo! – zawołał jakiś ranny w nogę bocian lecący z przodu.
Rzeczywiście pomiędzy oceanem piasku zobaczyli wielkie kolo zieleni. Ostatkiem sił uniósł Dziobek Lekką w tamtą stronę. Pozostałe bociany widząc, że to dla ich ostatnia szansa też starały się dotrzeć do miejsca, gdzie rosły drzewa. Żółta pustynia nagle urwała się zmieniając się, w piękny, zielony raj, gdzie wysokie palmy daktylowe otaczały spore jeziorko dookoła którego rosło wiele innych drzew, a nawet rozciągało się tam pole pszenicy i zielone zagony fasoli, pomidorów i cebuli.
- Jak w domu! – westchnęła Lekka – tylko te drzewa są inne i to suche, gorące powietrze. Ach, jest i woda! Chyba jesteśmy uratowani1
Dziobek pośpiesznie policzył bociany, które dotarły do oazy. Było ich sześć, zaraz po wypadku doliczył się kilkunastu rannych, a wiec cześć nie dotarła, a tymi, którzy przeżyli trzeba się zaopiekować.
Zaczął oglądać rany towarzyszy. Większość miała urazy nóg, skrzydeł, było też dwóch rannych w głowy.
- Udajmy się w stronę jeziora! - zawołał – Wszyscy musimy się napić i posilić. Może znajdziemy tu jakieś owady, albo cos innego do jedzenia. I pamiętajcie – musimy trzymać się razem jeśli chcemy przetrwać w tej nieznanej nam krainie.

IX

W oazie do której dotarły bociany żyli Arabowie uprawiający pola w pobliżu jeziora pośród wielkiej pustyni. Poruszali się oni na garbatych wielbłądach, których wygląd początkowo przerażał bociany, ale wkrótce przekonały się, że są one niegroźnymi i spokojnymi zwierzętami. Dokoła jeziora nie brakowało pożywienia dla ptaków, gdyż można było tu spotkać wiele owadów, a już najbardziej smakowała im żarłoczna szarańcza, która czyniła szkody na polach. Wkrótce wieśniacy docenili towarzystwo białych ptaków, które pożerały małych szkodników, dlatego tez nikt nie robił im krzywdy. Pomiędzy niskimi drzewami cytryn, brzoskwiń i granatów można było polować na szybkonogie myszoskoczki, albo na małe pełzające węże i pająki przemykające miedzy drzewami oliwek. Nie brakowało też bocianom wrogów. Nie wiadomo przecież z której strony mógł nagle nadciągnąć groźny waran pustynny, albo uszaty fenki, lis pustyni.
Ranni szybko dochodzili do zdrowia, a samopoczucie poprawiło im się jeszcze bardziej kiedy spotkali starych znajomych. Nad samym jeziorem w trzcinie mieszkała bowiem pani czapla, a na niebie często można było usłyszeć swojską pieśń szarego skowronka.
Lekka nabierała sił, rana na skrzydle uczyniona przez stalowego potwora zupełnie się zagoiła. Z Dziobkiem spędzali razem całe dnie na polowaniach, brodzeniu w płytkiej wodzie, krótkich lotach dookoła oazy i na pogawędkach o przyszłości, ich wspólnej przyszłości.
- Tęsknię za niewielką wsią, za wielkim dębem, albo jakimś wysokim kominem, na którym mogłoby powstać szerokie, wygodne gniazdo.
Dziobkowi czasem przypominali się rodzice, rodzeństwo i biedny Słabek, który zginął podczas swego pierwszego lotu. Wyrzuty sumienia wciąż dawały mu znać o sobie. Tej okropnej myśli, że to przez niego zginął, że może Słabek żyłby jeszcze, gdyby nie namawiał go nalot nie potrafił wyrzucić ze swojej, biednej, skołatanej głowy. Z drugiej strony bardzo chciał wrócić z Lekką i z pozostałymi bocianami w rodzinne strony, tęsknił za rodzicami.
- A może zostalibyśmy tu kilka następnych lat. Jesteśmy tu tacy szczęśliwi – mówił do Lekkiej.
Ale ona denerwowała się na takie słowa.
- Chcę wrócić i założyć prawdziwą rodzinę.
Wiedział już, że musi wrócić. Nie mógłby przecież bez niej żyć, nie mógł też zabraniać jej powrotu. A bociany, którymi się opiekował? Czuł się przecież za nie odpowiedzialny. Musiał poprowadzić je z powrotem do stada, by mogły założyć swoje legi.

X

Akurat brodził w wysokiej trzcinie nad samym jeziorem szukając czegoś na kolację, kiedy na wprost niego stanęła piękna pani w jasnych warkoczach. Choć dotąd zawsze trzymał się z dala od ludzi, nie przestraszył się słodkiej i delikatnej istoty, od której poczuł cudowny zapach polnych kwiatów, zapach srebrzystych jezior i zielonych łąk, taki swojski, że stanął bez ruchu na jednej nodze zachwycony i oszołomiony jednocześnie.
- Jestem pani Wiosna. – przedstawiła się piękna istota – Wybrałam ciebie, żebyś poprowadził mój zaprzęg do rodzinnych stron.
- A Syk? – zaniepokoił się
- Syk jest już stary, sam zaproponował , że odda prowadzenie zaprzęgu komuś młodszemu.
- Ale dlaczego ja?
– Jesteś odważny, dobry i mądry i opiekuńczy. Nie ma lepszego kandydata.
- A Lekka? A co z moimi podopiecznymi?
- Nie martw się. Syk szykuje stado do powrotu. Lekka z pozostałymi dołączy do nich. Będzie na ciebie czekała na dachu stodoły, blisko pochwackiej lipy, na której się urodziłeś. Jest tam już przygotowane gniazdo dla ciebie i twej młodej małżonki – uśmiechnęła się pani Wiosna.
- Ale Słabek… – przypomniał sobie.
- Odwagi mój Dziobku, – szepnęła ciepło – a wszystko dobrze się skończy.
Kwiecisty zaprzęg prowadzony przez dwa piękne, duże bociany czekał na skraju jeziora. Miejsce na przedzie było wolne. Wzruszona i szczęśliwa Lekka ocierała łzy i kiwała Dziobkowi na pożegnanie.
Mijali wysokie góry, morze, wsie i miasta, jeziora i łąki. Pod nimi przyroda wracała do życia, nad nimi słońce śmiało się radośnie i śmiały się wszystkie zwierzęta i ludzie. Nieśli radość i szczęście, wnosili ciepło i pokój do serc wszystkich stworzeń. A kiedy już Wiosna ogarnęła swym ciepłym tchnieniem cała ziemię wrócił Dziobek na Pochwacie, gdzie Lekka czekała w pustym gnieździe, czekali tez stęsknieni rodzice i rodzeństwo ze swymi przyszłymi towarzyszami życia.
Ale największa niespodzianka czekała go na wiejskim podwórku pod stara lipą.
- Słabek! - wykrzyknął kiedy zobaczył brata –Słabek! Myślałem, że nie żyjesz. Nie było cię w stadzie podczas odlotu na zimowisko.
- Nie nazywam się już Słabek, a Kosa. – powiedział z dumą nieźle już wyrośnięty brat – Kiedy spadłem na ziemię podczas swojego pierwszego lotu, dzieci z gospodarstwa zaopiekowały się mną. Przezimowałem u gospodarzy, dobrze mi się tu wiedzie i nie zamierzam opuszczać rodzinnej wsi. To dzięki tobie mam takich wspaniałych przyjaciół.
Lekka szykowała się do zniesienia jaj, czekał więc Dziobka pracowity okres, ale czuł się szczęśliwy i spełniony, otoczony szacunkiem przez inne bociany i kochany przez swoją rodzinę.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.