Przejdź do głównej zawartości

Mruk cz.XX - ostatnia

 

XX

Idąc po schodach do mieszkania córki, pan Eugeniusz dopiero zaczął zastanawiać się, czy postąpił słusznie dając się namówić na tą wizytę. Początkowo skusiła go wizja pysznego obiadu, a po nim z pewnością jakiegoś deseru i ciasta. Ostatnio tak bardzo brakowało mu dobrego jedzenia, że ten właśnie czynnik zaważył na tym, że przyjął zaproszenie Marioli. Nie bez znaczenia była też ciekawość.

Pomimo całej niechęci do dziecka Waldemara, ciekaw był, jak też wygląda ten malec. Choć twarz bezdomnego jawiła mu się ostatnio, jako niezbyt wyraźna plama, doskonale pamiętał jego oczy i teraz był ciekaw, czy takie same zobaczy u jego syna. Teraz jednak, idąc posłusznie za swoją małomówną żoną i córką, która najwyraźniej cieszyła się z faktu, że udało jej się namówić go do odwiedzenia jej mieszkania, poczuł się jak zwierzę ciągnione na smyczy – bezwolne, zależne od swoich przewodników i zupełnie bezbronne.

Nie miał jednak zbyt wiele czasu na podobne rozmyślania ( zresztą bardzo dobrze, gdyż w przeciwnym razie uciekłby spod drzwi córki), gdyż Mariola mieszkała na pierwszym piętrze i droga po schodach minęła bardzo szybko. W następnej chwili córka wprawnym ruchem otworzyła drzwi i już pan Eugeniusz znalazł się w przedpokoju, z którego przez otwarte drzwi do pokoju gościnnego zobaczył całkiem sporą grupę biesiadników. Od razu rzuciło mu się w oczy, że wszyscy są wystrojeni od stóp do głów i zrobiło mu się wstyd, gdy pomyślał o swoim naprędce założonym starym, wytartym swetrze, który pamiętał jeszcze czasy, gdy pan Eugeniusz był aktywny zawodowo i często zakładał go do pracy. Jednym słowem – jego ubiór odbiegał od pozostałych gości. Niestety było już za późno, żeby cokolwiek zmienić w swoim wyglądzie. Speszony, podciągnął więc tylko w górę spodnie, które też miały swoje lata i starając się o tym nie myśleć, dziarskim krokiem przekroczył próg pokoju.

Wszyscy zgromadzeni przywitali się grzecznie o nic nie pytając, a on najbardziej uprzejmie, jak tylko potrafił, podał każdemu z nich dłoń do uściśnięcia.

Ku swojemu zaskoczeniu zobaczył przy stole syna Karola, brata swojej własnej żony. Już po krótkiej chwili okazało się, że Miłosz został ojcem chrzestnym Mateusza – bo tak podobno miał na imię syn pana Waldka. W normalnych okolicznościach, pan Eugeniusz okazałby swoje niezadowolenie z faktu, że jego żona znów faworyzuje swojego brata, wyróżniając jego syna. Z drugiej jednak strony, Mariola nie miała zbyt wielkiego wyboru, jeśli idzie o kandydatów na rodziców chrzestnych. Matką chrzestną została jedyna siostra Fryderyka, Ania.

Pan Eugeniusz musiał przyznać, że właściwie całkowicie zapomniał o istnieniu tej Ani. Coś mu się przypominało, że na ślubie jego córki była podobna dziewczyna, która chyba mieniła się być siostrą Fryderyka, ale dla niego nie miało to żadnego znaczenia, wiec po prostu wyrzucił tą osobę z pamięci, podobnie jak rodziców zięcia. Teraz jednak musiał sobie o nich przypomnieć, gdyż siedzieli za stołem uśmiechając się życzliwie. Do tej pory traktował ich jak powietrze i jedyne z czym ich kojarzył, to fakt, że wychowali taką ofiarę losu, jak jego zięć. Teraz nie miał wyjścia i musiał odwzajemniać ich uśmiechy i jakieś beznadziejnie głupie uwagi o tym, że miło znów się spotkać i że powinni to robić częściej.

Przez chwilę pomyślał , że i tak spotkało go wielkie szczęście, gdyż nigdzie w pobliżu nie widział pani Joli. W końcu to ona była biologiczną matką, ale tak, jak przypuszczał, oddała swoje dziecko nie interesując się jego dalszym losem. Przynajmniej jego córka jest na tyle rozsądna, że jej tu nie zaprosiła.

Od strony kuchni roznosiły się smakowite zapachy, a on dostał wyznaczone miejsce za stołem, podczas, gdy jego żona z córką zajęły się rozlewaniem zupy. Jednak zdawał sobie sprawę z tego, że nie wypada mu zacząć jeść bez zapytania wpierw o tego, niby wnuka, z powodu którego cala ta ferajna zebrała się przy stole i świętuje.

Skoro córka krzątała się przy obiedzie, nie było innego wyjścia i musiał spytać o dziecko Fryderyka. Ten zaś, jakby tylko czekał na wspomnienie o swoim przyszywanym synu, od razu poderwał się i oświadczył, iż mały Mateusz śpi w drugim pokoju.

- Więc nie będę go budził. – stwierdził ucieszony, że za chwilę będzie mógł zabrać się za jedzenie.

Jakoś nie śpieszyło mu się do oglądania dziecka, tym bardziej, że uświadomił sobie, iż nie ma dla niego żadnego upominku, ani nawet gotówki w kopercie, a zapewne tego spodziewał się Fryderyk.

Jakby w ogóle nie widząc jego zażenowania, zaczął zapewniać teścia, że dziecko ma bardzo twardy sen i nie widzi żadnego problemu w tym, by jego dziadek zajrzał do pokoju.

- Może zrobię to, gdy się obudzi. – próbował jeszcze odwlec tę chwilę.

Jednak zięć był nieubłagany.

- Z pewnością, dziadek chce jak najszybciej zobaczyć swojego wnuka. – powiedział to tak głośno, że wszyscy zgromadzeni przy stole spojrzeli na pana Eugeniusza, a potem zaczęli namawiać go , by udał się do drugiego pokoju.

Nie mając innego wyjścia, porzucił wszelkie nadzieje na rychłe napełnienie żołądka i niechętnie wstał od stołu, obrażony, że nazywają go czyimś dziadkiem, wbrew jego woli.

Na szczęście nikomu z pozostałych biesiadników nie wpadł do głowy pomysł, by udać się tam wraz z nim. Postanowił wiec mieć to jak najszybciej za sobą i ruszył do pokoju za Fryderykiem. A kiedy jego zięć otworzył drzwi, oczom pana Eugeniusza ukazało się łóżeczko stojące pod oknem, a w nim śpiące dziecko. Niespiesznym krokiem podszedł wiec do chłopca i ku swojemu zdumieniu stwierdził, że wygląda on jak zwyczajne dziecko – nie ma na sobie połyskującej, rzucającej się w oczy koszuli swojego ojca, nie ma nawet włosów na głowie i wygląda niewinnie i słodko jak niemowlę. Nachylił się wiec nad łóżeczkiem, a wtedy ogarnęła go jakaś niepojęta tkliwość. Pomyślał, że to dziecko nie jest niczemu winne, bo przecież ono wcale nie musi być synem pana Waldemara i pani Joli, a jeśli jego córka i zięć będą dla niego rodzicami, to ono będzie dla nich synem. Co więcej – pomyślał, że jeśli on będzie dla niego dziadkiem, to dziecko będzie dla niego wnukiem. Pani Jola oddała przecież to niemowlę dobrowolnie jego córce, a ona przyjęła je z miłością, dlatego ono obdarzy miłością nie panią Jolę, która go porzuciła, a właśnie Mariolkę, która go pokochała i pragnie wychować go na dobrego człowieka.

Kiedy o tym myślał, dziecko poruszyło się i otworzyło oczy. Przejął go dreszcz, gdyż stwierdził z cała pewnością, że mały jest bardzo podobny do jego córki, zupełnie jakby to ona była jego biologiczną matką.

- To niepojęte. – westchnął pan Eugeniusz i poczuł, że pod oczami zrobiło mu się dziwnie wilgotno.

- Co takiego? – spytał równie wzruszony Fryderyk

- Jest piękny. Jest po prostu najpiękniejszym dzieckiem, jakie w życiu widziałem. – zapewnił gorąco.

I wtedy zrozumiał, że nigdy więcej nie powinien myśleć o tym dziecku, jako o synu pana Waldemara, ale jako o swoim wnuku, którego kocha i któremu wiosną pokaże swoją działkę, gdzie pielęgnuje piękne rośliny i gdzie przylatują wspaniałe kolorowe ptaszki. Tam z pewnością spodoba się małemu Mateuszkowi. I teraz już wiedział pan Eugeniusz, że uporczywe myślenie o przyszłości nie ma żadnego sensu, bo jakakolwiek by ona nie była, on ją i tak przyjmie, podobnie jak jego wnuk, przed którym ona dopiero się otwiera.


-







Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.