Przejdź do głównej zawartości

Mruk, część XIX

 

XIX


Za idealnie wypolerowaną przez żonę szybą, zauważył tańczące pojedyncze płatki śniegu – pierwsze tego roku. Najpierw pomyślał, że może to jakieś paprochy z czyjegoś komina, albo pokruszony styropian oderwał się od czyjegoś balkonu – w końcu osiedle, gdzie mieszkał ma już swoje lata, więc to i owo ma prawo się zużyć, tym bardziej, że większość mieszkańców nie dba o swoją własność. Potem jednak, zauważył kolejne białe iskierki spadające z nieba. Po jakimś czasie było już ich sporo i nie ulegało wątpliwości, że to, co początkowo wziął za jakieś paprochy, było śniegiem. Pan Eugeniusz zapatrzył się na spadające płatki.

Nudziło mu się ostatnio tak często, że co chwila gapił się bezwiednie w okno starając się nie myśleć o niczym konkretnym. Na działce było zbyt zimno, żeby tam po cokolwiek chodzić – zresztą, zimą nie ma tam nic do roboty – a śnieg świadczył o tym, że zaczęła się ona z całą pewnością. Kiedy wokół hula lodowaty wiatr, a suche rośliny sterczą smętnie strasząc przechodniów, nikt nie miałby ochoty siedzieć na zamarzniętej ławce i gapić się na opustoszałe altanki i oberwane z liści drzewa.

Zima, to najlepszy czas, by powrócić do ulubionej gry komputerowej i grzać się przy ciepłym kaloryferze.

Każdy medal ma jednak dwie strony i choć pan Eugeniusz był człowiekiem rozsądnym, który nie narażałby się niepotrzebnie na przeziębienie, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że sama gra nie wystarczy, gdy człowiek przebywa w mieszkaniu tylko z żoną, która jest na niego ciągle obrażona i prawie w ogóle się do niego nie odzywa. Od tej samotności, jaką w ostatnim czasie odczuwał aż chciało mu się wyć, tym bardziej, że nie miał zamiaru dłużej bezsensownie denerwować się sprawami osiedla – a przecież kiedyś tak aktywnie się w nie włączał. Teraz, gdy pozostawił wszystko swojemu losowi, nie chciał nawet patrzeć na brakujące żarówki i popękane szyby w drzwiach.

Córka przychodziła do ich mieszkania rzadko – własny ojciec prawie wcale jej nie widywał, co dodatkowo wprawiało go w ponury nastrój. Zapewne tak by się nie stało, gdyby nie wyraził kilka razy głośno swych spostrzeżeń na temat dziecka pana Waldemara, ale taki już był – co w sercu, to w mowie.

Ani żona, ani córka, nie wspominając już o zięciu, nie podzielały jego poglądów, co więcej – nie ukrywały swojej awersji do niego. Ale skoro tak miało być - niech będzie. On nie ma zamiaru zmieniać swoich poglądów i nikt nie jest w stanie mu niczego narzucić, ba…jest dumny z tego, iż nie jest takim krzewem, co to pochyla swoje gałązki w każdą stronę, w którą tylko wiatr dmuchnie. Teraz musi z tego powodu cierpieć i cierpi bardzo, choć nigdy nie przyzna się, ani do swojej moralnej męki, ani do rozterek duchowych. Te cierpienia nie dotyczą tylko sfery duchowej, ale także fizycznej, gdyż pan Eugeniusz cierpi także głód, nie mogąc zjeść porządnego obiadu, bo jego zbuntowana żona wiecznie nie ma czasu na gotowanie, nie wspominając nawet o tym, że coraz rzadziej pyta go zdanie w sprawie posiłków. Nie przejmując się niczym, gotuje co jej przychodzi do głowy, byle jak, byle tylko odbębnić ten, zapewne przykry dla niej obowiązek. Potem ubiera się i pędzi do swojego wnuka, nie tłumacząc się ze swojego zachowania.

Początkowo kilkukrotnie zwracał jej uwagę, że całkowicie go zaniedbuje. Kobieta jednak niewiele się tym przejęła, za to jeszcze bardziej obsesyjnie zaczęła zajmować się przyszywanym dzieckiem Marioli, twierdząc, że skoro on nie akceptuje własnego wnuka, to ona musi wychodzić z domu, by móc się nim zajmować.

I tym sposobem, pani Wiesława znikała na całe godziny, zostawiając go samego i nawet nie zastanawiając się nad tym, że przecież jest on już człowiekiem starszym i może na przykład nagle zasłabnąć - tym bardziej, że jest ciągle głodny. Może też potrzebować jakieś koszuli i nie wiedzieć , w której szafie ma jej szukać. Może mu się przydarzyć setka innych niebezpiecznych i niespodziewanych sytuacji – a przecież obowiązkiem żony jest czuwanie przy mężu, gdyby czegoś potrzebował. To wszystko po prostu nie mieściło się głowie i sprawiało, że pan Eugeniusz schudł już kilka dobrych kilogramów z nerwów i z niedożywienia.

Tymczasem, pani Wiesława znów przygotowała naprędce byle jakie śniadanie i ulotniła się jak kamfora. Kilka dni wcześniej napomknęła mimochodem, że w najbliższą niedzielę wraz z Mariolką organizują jakieś przyjęcie dla tego, niby wnuka i będzie miała teraz sporo na głowie. Pewnie myślała o upieczeniu jakiegoś ciasta i przygotowaniu innych pyszności, nawet nie zastanawiając się nad tym, że w czasie, gdy ona będzie świętować, jej mąż, głodny i zaniedbany, będzie wpatrywał się w wirujące płatki śniegu w samotności i całkowitym opuszczeniu.

Oczywiście, jemu nikt nie zaproponował uczestnictwa w tym, niby świętowaniu. Zresztą pan Eugeniusz ma swoją godność – i tak nie poszedłby na jakieś głupie przyjęcie z jakieś głupiej okazji. Choć, swoją drogą – wiele razy zastanawiał się, jak też wygląda ten jego przyszywany, niby to wnuk. Może mieć oczy Waldemara i kto wie – jeśli zajrzałby mu w te oczy, to mógłby zobaczyć bezczelne spojrzenie kloszarda, który wcisnął tego bachora w jego życie i wydaje się, że nigdy już się go nie pozbędzie – bo choć bezpośrednio już go nie kontroluje, to jego cień w postaci tego dziecka będzie mu towarzyszył do końca życia - i kto wie jaki jeszcze los go czeka z jego powodu. Mimo wszystko, musiał jednak uczciwie przyznać, że ciekawiło go to dziecko i nie chodziło mu tylko o jego wygląd. Nie miał nawet pojęcia, jak ma na imię ten mały. Miał nadzieję, że pani Jola nie nadała mu imienia po ojcu. Kto wie, czy ona w ogóle nadała mu jakieś imię - może wybrała je Mariola, a może nawet jego żona. Ani razu nie spytał jej o imię dziecka, a żona o niczym go nie informowała. Był też ciekaw, co to za uroczystość będzie odbywać się tej niedzieli. Córka zapewne domyślała się, że ojciec i tak odmowi w niej udziału, więc nie pofatygowała się, by go zaprosić, nawet nie przyszła powiedzieć, że jego obecność sprawiłaby jej radość. No, chyba , że był u niej niemile widziany.

Zresztą musiał przyznać, że dotychczas prawie nigdy jej nie odwiedzał. Wszystkim było wiadome, że nie lubi zięcia i nie ma ochoty przebywać w jego towarzystwie - teraz dodatkowo nie tolerował wnuka. Właściwie, w tej sytuacji, nie powinno go dziwić, że nie został zaproszony, skoro na własne życzenie nie odwiedzał rodziny.

Myśląc o tym wszystkim, znów poczuł się głodny. Nie było czemu się dziwić. W niedzielę o tej porze z kuchni powinny wydobywać się wspaniałe zapachy, żona powinna właśnie kończyć obiad. A tymczasem w kuchennym zlewie stała jedynie pusta szklanka po porannej herbacie – jednym słowem - Sodoma i Gomora.

Spojrzał na zegar – dochodziła trzynasta, a po żonie ani śladu. Kiedy o tym intensywnie rozmyślał, zdawało mu się, że słyszy jakieś szmery za drzwiami. Może z głodu miał jakieś omamy, albo tak tęsknił za żoną, że zdawało mu się, iż słyszy jej głos.

A jednak wcale mu się nie zdawało, gdyż po krótkiej chwili usłyszał szuranie klucza w zamku, a potem ukazała się w drzwiach wystrojona pani Wiesława, a za nią Mariola w nowym płaszczu.

- Wiesz, jaki dziś dzień? – warknął na nią udając, że nie widzi nowej fryzury.

- Niedziela. – odpowiedziała spokojnie.

- A, wiesz, która godzina? – nie dał zbić się z tropu.

- Wiem.

- A gdzie obiad? Umieram z głodu!

Pani Wiesława już otwierała usta, żeby go bezczelnie zaatakować, jednak Mariola w porę złapała ją za rękę.

- Tato, – zaczęła uroczyście – wiem, że jesteś głodny, dlatego przyszłam zaprosić cię do siebie na obiad. Dziś twój wnuk obchodzi chrzciny. Będziemy z Fryderykiem zaszczyceni, jeśli przyjdziesz do nas na przyjęcie z tej okazji.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.