Przejdź do głównej zawartości

MRUK cz. XVIII

 

XVIII


Jadąc dobrze znajomą drogą, pan Eugeniusz zastanawiał się, czy jedzie w dobrym kierunku i czy dobrze skręcił na rozjeździe. W takim stanie nie powinien w ogóle siadać za kierownicę. To był czarny dzień w jego życiu – gorszy od tego, kiedy potracił bezdomnego. Teraz uświadomił sobie, że przegrał z panem Waldemarem, który w końcu zmusił go do tego, by zaopiekował się jego głupią kobietą. W dodatku, doprowadził do tego, że zupełnie stracił zaufanie do własnej żony, a także był wściekły na jedyną córkę. Po raz pierwszy w życiu, obie kobiety otwarcie zbuntowały się przeciwko niemu. Owszem, zdarzało się, że czasem coś konszachtowały za jego plecami, teraz jednak zaczęły okazywać mu otwartą wrogość. Okradały go rozdając na wszystkie strony jego krwawicę i co najgorsze – już w ogóle nie stosowały się do jego zaleceń. To wszystko tak go wycieńczyło, że o mało nie stracił panowania nad pojazdem na zakręcie.

- Zabiję się przez te baby. – mruknął wściekły.

Jedynym pocieszeniem było to, że za chwilę znajdzie się na działce z dala od ludzi, którzy całkowicie go zawiedli.

Zaparkował samochód na parkingu przy bramie głównej. Chciał się przewietrzyć, mając nadzieję, że spacer ukoi jego zszarpane nerwy. Po drodze zerkał tu i tam w stronę rozciągających się po obu stronach drogi ogródków z pewnym ukontentowaniem stwierdzając, że jego trawnik jest o wiele równiej i ładniej przycięty, niż na pozostałych działkach, a krzewy i roślinki lepiej zadbane. Starał się nie zwracać przy tym uwagi na altany, gdyż wiele z nich było piękniejszych i lepiej wyposażonych, niż jego skromna budowla, która służyła głównie do przechowywania narzędzi i innych niezbędnych rzeczy służących do pielęgnacji roślin.

Zbliżając się do swojej posesji usłyszał znajomy skrzek sroki. Niestety, ten wredny ptak uwziął się na jego ławkę i drzewko przy niej rosnące. Choć wiele razy, na różne sposoby przeganiał tego szkodnika, ten wciąż uparcie wracał. Kolejnym przykrym faktem, który musiał stwierdzić zbliżając się do furtki była niewątpliwa obecność pani Lucyny, która zapewne robiła jesienne porządki.

Już z daleka dostrzegł katem oka złożony leżak i parasol ogrodowy, które to rzeczy leniwa kobieta zamierzała prawdopodobnie upchać w swojej altance, by mogły tam przezimować.

- Przynajmniej przestanie wystawiać swój tłusty zadek na widok publiczny. – uśmiechnął się sam do siebie wypowiadając półgłosem te słowa i chyba po raz pierwszy tego dnia, poczuł lekką, bardzo lekką poprawę humoru.

Niestety, gdy przekroczył furtkę jego humor znów się pogorszył na widok białawych zacieków na swojej wypielęgnowanej ławce.

- Ten cholerny ptak znów nasrał! – warknął i od razu zaczął głośno klaskać w dłonie, by przegonić potwora.

Dopiero po pewnym czasie, gdy dał już upust swoim emocjom stwierdził, że obrzydliwa sroka opuściła jego posesję, przynajmniej na jakiś czas. Postanowił jednak nie zabierać się tego dnia za czyszczenie ławki.

- Mam dość. – powiedział sam do siebie, a potem postanowił zostawić te wstrętne nacieki do przyszłego roku.

Może ten ptak zdechnie do tego czasu i nie będzie już nigdy musiał czyścić jego ohydnych odchodów.

Ruszył w stronę altanki, by wyjąć ze środka plastikowe wiadro na ogórki. Po drodze przypomniał sobie, że będąc tu ostatnim razem zostawił je obok drzwi wejściowych. Kiedy podszedł bliżej zauważył, że wiadro zniknęło, podobnie, jak reszta ogórków na krzewach. Jedynym pocieszeniem był fakt, że zamek w drzwiach był nienaruszony i nikt nie próbował włamać się do środka altanki. Mimo tego, ktoś ukradł wiadro i ogórki. Stał przez chwilę bez ruchu porażony tym nowym, okropnym odkryciem. Zapewne złodziej przeskoczył przez plot, albo, co bardziej prawdopodobne, przez niską furtkę, okradł go, a potem uciekł z łupem wzbogacając się jego kosztem.

Tego było już naprawdę za wiele, jak na jednego bezbronnego emeryta. Pan Eugeniusz opadł zupełnie z sił, jednak mimo wszechogarniającej go słabości nie mógł usiąść nawet na swojej ławce, gdyż ta była obsrana. Stał więc pochylony, przybity przez życie na środku własnego ogródka, jak pokonany zawodnik, albo zbity pies i jęczał przeciągle.

Chciało mu się śmiać. Jego żona nie będzie już musiała wymawiać się faktem, że nie miała czasu zakisić ogórków, bo po prostu ich nie ma. Będzie więc mogła biegać z Mariolą po szpitalach i zajmować się głupotami. Pewnie teraz też pobiegły z córką do pani Joli, zanosząc jej resztę pożywienia, jakie znalazły w lodówce, podczas gdy on stoi tu głodny, zziębnięty, wycieńczony. Ale on nikogo już nie obchodzi. Nawet ten wałkoń, pan Waldemar przestał go nachodzić. Sprawił, że jest nieszczęśliwy, a potem zniknął bez śladu.

Swoją drogą – ciekawe, gdzie teraz przebywa. Pewnie śmieje się z niego, widząc jak pani Wiesława zajmuje się jego kochanicą i bachorem, a jego córka pomaga jej w tym procederze. Ciekawiło go, po co to robią. Czyżby były przekonane o jego winie i chcą zrekompensować tej bezdomnej, te niby krzywdy, których rzekomo od niego doznała? A może mają w tym odwiedzaniu inny cel?

Teraz pan Eugeniusz poczuł, że resztki jego włosów zaczynają jeżyć mu się na głowie. Latały przecież po Domach Dziecka, czy innych placówkach, w których takie, jak ta, Jola zostawiały swoje dzieci.

- O cholera jasna! Niech to szlag trafi! Niech to wszystko jasny piorun!

Na sąsiedniej działce, zdumiona pan Lucyna przyglądała mu się kiwając z niedowierzaniem głową i pukając się dosadnie po czole. Ta kobieta zawsze znajdzie się w miejscu, gdzie jej być nie powinno, zawsze podsłuchuje słowa, których nie powinna słyszeć. Teraz jednak pan Eugeniusz tylko uśmiechnął się pod nosem widząc jej zaciekawioną twarz. Było mu zupełnie obojętne, co sobie o nim pomyśli, miał także w nosie fakt, że pewnie zadzwoni do jego żony i będzie jej opowiadać jakieś bzdurne historie o tym, że zwariował. W tym momencie uświadomił sobie także, że zwisa mu, co pomyślą o nim sąsiedzi, od tej pory sprzątaczka też jest mu zupełnie obojętna – ma gdzieś, czy wykonuje swoje obowiązki, czy też zupełnie olewa swoją pracę i śmieje się w nos tym głupkom, którzy sami proszą się o to, by ich wykiwać. Od tej pory przestaje obchodzić go także młodzież przestająca na klatkach schodowych i niszcząca mienie społeczne gdzie popadnie, a także konserwatorzy, którzy nie wykonują tego, co do nich należy. Co więcej, pan Eugeniusz odtąd ma w nosie wiecznie pijanego sąsiada, który wykręca i kradnie żarówki, a także ludzi wyrywających podpórki w drzwiach i nie zamykających drzwi do piwnic i jeszcze wiele, wiele innych rzeczy, ma od tej pory w nosie.

Skoro jego córka ma zamiar adoptować dziecko bezdomnego, a jego żona daje na to przyzwolenie i jeszcze cieszy się z faktu, że taki, niby wnuk, wyrośnie kiedyś na lenia, nieroba, patologię i zapewne zboczeńca, to on ma wszystko w nosie. Każdy, nawet dzieci wiedzą, że geny w końcu dają znać o sobie, tylko jego najbliższa rodzina zamierza temu zaprzeczać. Pewnie jego nierozgarnięta, tempa córka i ten życiowy nieudacznik, jej mąż myślą w swej naiwności, że takie dziecko będzie kiedyś postępować tak, jak go wychowają i będzie robiło to, czego go nauczą. Ale on wie, że takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach. Ale teraz jest mu to już obojętne. Jego rodzina, za jego plecami chodzi do tej dziwki Waldemara i chcą zabrać od niej tego bachora, a on nie zdoła i nawet nie ma zamiaru ich od tego odwodzić. Skoro są na tyle głupcy, żeby brać sobie na głowę taki ciężar, to niech cierpią.

On jednak ręki do tego nie przyłoży.

- Nieźle to sobie obmyśliłeś ! – zawołał do niewidocznego pana Waldemara – Ty cholerny cwaniaku, nieźle się ustawiłeś. Tam gdzie teraz jesteś, chylę przed tobą czoła, ty cholerny cwaniaku. – zaśmiał się cicho, prawie bezgłośnie i zupełnie bezradnie.


Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.