Przejdź do głównej zawartości

MRUK cz. XVII

 

XVII


- Co chcesz jutro na obiad? – pytanie żony nieźle go zaskoczyło, choć wcale nie miał zamiaru pokazywać, iż z tego powodu jego humor poprawił się, choćby o krztę. Niech wie, że jest na nią obrażony.

Nigdy nie należał do gadatliwych, uważał, że zbytnie mielenie ozorem zarezerwowane jest dla głupców, którzy nie zastanawiają się nad wypowiedziami – teraz tym bardziej, nie miał zamiaru szafować słowami. Skupił się nad tym, by pokazać pani Wiesławie, jak bardzo uraziły go jej uwagi na temat zmarłego Waldemara i jego domniemanej winy w sprawie jego zgonu, nie wspominając już o bezpodstawnych podejrzeniach na temat jego, niby romansu z panią Jolantą. Kiedy o tym myślał nadal wszystko się w nim trzęsło, dlatego celowo od razu nie odpowiedział na jej pytanie. Wpatrywał się w ekran monitora udając, że jest zafascynowany swoją grą, nawet kliknął kilka razy myszką, pokazując w ten sposób, że wirtualny świat pochłonął go całkowicie.

Żona postała przez chwilę w progu, w końcu wycofała się do kuchni. Uśmiechnął się do siebie. Ta kobieta nigdy nie należała do odważnych. Właściwie, do tej pory mu to odpowiadało, wiedział, że dzięki temu, nigdy mu się nie przeciwstawi. Z pewnością jej ostatni bunt, związany z jego nocnym znikaniem, kosztował ją wiele zdrowia, gdyż była osobą otwartą i szczerą, nie potrafiła nosić urazy w sercu, choć nawet on czasem zdawał sobie sprawę z tego, że nieraz dawał jej ku temu powody. Jej uległość sprawiała jednak, że czuł się za każdym razem panem sytuacji. To on decydował o wszystkim, co związane było z ich domem, małżeństwem, wychowaniem córki. Wydawało mu się, że wie najlepiej w jaki sposób małżonkowie mają inwestować swoje oszczędności, w jaki sposób mają się odżywiać i jak wychowywać Mariolę. Pani Wiesława zaś, nawet, jeśli w niektórych sprawach miała odmienne zdanie, nie wyrażała go głośno. To, że tym razem zdołała mu się przeciwstawić w sprawach tak ważnych , jak posiłki i wychodzenie z domu, zaskoczyło go i jednocześnie sprawiło, że poczuł do niej coś, co przypominało szacunek – uczucie, które było mu do tej pory obce.

Teraz, gdy znów zaczęła pytać go o zdanie i nie miała odwagi przeszkadzać mu, kiedy zajmował się czymś innym, niż odpowiadanie na jej pytania, zaczął zapominać o tym uczuciu. Znów pomyślał, że jego żona jest głupią kobietą, którą nie warto zaprzątać sobie głowy, dlatego postanowił jednak odpowiedzieć dobrodusznie na jej pytanie. W końcu zależało mu, żeby ugotowała dla niego, coś, co zje ze smakiem. Tchnięty tą myślą, odłożył myszkę i poczłapał za nią do kuchni.

Kiedy jednak stanął w drzwiach, zauważył dziwny ruch ręką, który wykonała, zupełnie, jakby chciała szybko coś ukryć w jednej z półek. Zdziwiło go, że ma przed nim jakieś tajemnice, ale postanowił na razie o nic nie pytać. Odczeka chwilę, a gdy nadejdzie odpowiedni moment sam sprawdzi, co tam żona ukrywa w kuchennej półce.

- Wczoraj kupiłem serca wieprzowe, zrób z nich zupę i gulasz, do tego ogórki kiszone i ziemniaki. – nakazał tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Wyraźnie ucieszyła się, że przeszła mu złość. Po chwili jednak złapała się za głowę.

- Nie mamy kiszonych ogórków. – przypomniała sobie

- Jak to, nie mamy? – oburzył się – Przecież niedawno przyniosłem z działki i kazałem ci zakisić.

- To prawda, – przełknęła głośno ślinę i zaczerwieniła się, jak dziecko przyłapane na kradzieży – nie miałam jednak czasu tego dnia zakisić, więc dałam je sąsiadce.

- Dałaś moje ogórki sąsiadce?! – pan Eugeniusz o mało nie eksplodował z oburzenia – Co cię opętało?!

- Mówiłam…nie miałam czasu.

- A co miałaś takiego do roboty?

- Byłam z Mariolą.

- Gdzie byłaś tak długo, że zabrakło ci czasu na kiszenie ogórków?

- Załatwiałyśmy różne sprawy. – próbowała się wykręcić, nie tłumacząc konkretnie o co chodzi

- Jakie sprawy mogły być ważniejsze od naszych ogórków?! – poczuł, jak coś w przełyku zabulgotało mu ze złości.

Ostatnio mógł się naprawdę wszystkiego spodziewać po żonie, ale… żeby rozdawała ogórki, które on przez wiele miesięcy pielęgnował! Były to przecież ogórki najwyższej jakości, ekologiczne, zdrowe i zupełnie niepowtarzalne. I jakby tego wszystkiego było mało, okazuje się, że dała je tej wstrętnej plotkarze. Po co tej głupiej sąsiadce jego zdrowe ogórki?! Chyba tylko po to, by zrobić mu na złość.

Pomyślał, że ulżyłoby mu teraz, jedynie w przypadku, gdyby sąsiadka zadławiłaby się jedząc te ogórki. To był skandal, którego nie wyśniłby w najczarniejszych snach. Pani Wiesława, chyba zupełnie straciła rozum rozdając jego ogórki byle komu. Teraz zaś, zamiast okazać skruchę, albo wręcz, pobiec do sąsiadki, by spróbować odzyskać jego utraconą własność, spoglądała na niego wzrokiem, który mógłby uśmiercić hipopotama.

- Wyobraź sobie, że istnieją sprawy ważniejsze od ogórków, – wycedziła ze złością przez zaciśnięte żeby – a na działce urosną kolejne…przecież to nie jedyne ogórki w tym roku.

- Może i nie!- tupnął nogą – Te, jednak były najbardziej okazałe. Teraz idź do sklepu, kup kiszone ogórki i zapłać za nie, skoro jesteś taka bogata, że możesz wszystko rozdawać hojną ręką! A…na przyszłość – nie życzę sobie, żebyś rozdawała warzywa, które własnoręcznie wyhodowałem! Teraz idę na działkę zebrać kolejne ogórki…jeśli w ogóle jakieś jeszcze zostały. – ponownie tupnął nogą i zaczął zbierać się do wyjścia.

Będąc już w przedpokoju, przypomniał sobie, że nie zjadł nawet śniadania. Jeśli teraz wyjdzie o pustym żołądku, gotów jest zemdleć z głodu. Mimo więc całego roztargnienia i złości postanowił jednak zawrócić, by cos zjeść. Nie czekając, aż żona mu coś przygotuje, sam poczłapał do lodówki, co było do niego zupełnie niepodobne.

Pani Wiesława, widząc jego zachowanie cofnęła się potulnie, zasłaniając własnym ciałem kuchenną półkę – tą samą , do której wcześniej schowała coś w tajemnicy przed mężem. Mimo całego stresu, jaki przed chwilą przeżył pan Eugeniusz, ten ruch nie uszedł jego uwadze. Ze złością otworzył lodówkę i wyjął ze środka kilka plasterków szynki.

- Odsuń się, chcę sięgnąć po chleb. – zwrócił się do niej rozkazującym tonem.

- Przygotuję ci kanapki. – jęknęła płaczliwym głosem, wykonując kilka nieskoordynowanych ruchów, co dodatkowo utwierdziło go w przekonaniu, że ma coś do ukrycia.

- Obejdzie się. – warknął na nią, wykonując jednocześnie ruch, który świadczył o tym, że żąda natychmiastowego usunięcia mu się z drogi.

Pani Wiesława poddała się i wycofała na drugą stronę kuchni udając, że ściera opuszkiem palca jakiś niewidoczny gołym okiem paproch ze ściany.

Pan Eugeniusz natomiast, zamiast wyjąć chleb z drewnianego pojemnika szybkim ruchem ręki uchylił kuchenną półkę. Jego oczom od razu ukazał się dziwny tłumoczek – coś w rodzaju zawiniątka z jedzeniem. Wprawne oko pana Eugeniusza od razu dostrzegło dojrzałą pomarańczę, niewielki sok jabłkowy i kilka plastrów wędliny – tej samej, po którą przed chwilą sięgnął do lodówki.

- Dla kogo to? – uniósł woreczek na wysokość oczu żony.

Widząc, że została przyłapana na gorącym uczynku, opuściła wzrok milcząc przez chwilę, zupełnie jakby straciła głos z wrażenia.

- Pytałem o coś! – pan Eugeniusz był nieugięty.

Nie dość, że żona rozdaje jego ogórki, to jeszcze szmugluje żywność dla jakiegoś nieroba, albo innej szui i to, zakupioną przez niego - z ich skromnego domowego budżetu.

- Czy możesz mi wreszcie w jakiś sposób wyjaśnić, co tu się wyczynia? Nie usłyszawszy odpowiedzi potrzasnął kilka razy woreczkiem z jedzeniem przed jej nosem.

- To do szpitala. – wyjaśniła w końcu.

- Do szpitala? A któż to leży w szpitalu? Nie sadzę, by była to nasza córka, bo o niczym takim nie wspominałaś. – każde słowo wymawiał bardzo wolno, co potęgowało uczucie grozy, które zaczęło ogarniać panią Wiesławę.

Zadrżała ze strachu, albo ze zdenerwowania. W końcu jednak wydukała z siebie odpowiedź.

- To, dla tej pani.

- Dla jakiej pani?

- Dla pani Joli. Byłyśmy ją odwiedzić z Mariolą…kilka razy.

- Kilka razy!? Po co do niej chodzicie? W dodatku ją karmicie… tą leniwą kobietę, która nie pracuje, niczego się w życiu nie dorobiła, nic nie osiągnęła, bo jest gnuśnym, bezużytecznym człowiekiem!

Akcentując każde słowo chciał podkreślić, jak bardzo nie podoba mu się fakt, że wtrąca się do jego spraw, w dodatku angażując w nie córkę.

Pani Wiesława jednak, jakby nie słysząc co do niej mówił, śmiałym ruchem odepchnęła woreczek, który nadal dyndał przed jej nosem i poinformowała go, że ta pani urodziła zdrowego chłopczyka. Zupełnie, jakby miało go to zainteresować.

- Nic mnie to nie obchodzi. – warknął.

- Ale, mnie obchodzi. – odparła – I twoją córkę, też to obchodzi.


Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.