Przejdź do głównej zawartości

Mruk cz XVI

 

 

XVI

 

- Czy to twoje dziecko? – to pytanie omal nie zwaliło go z nóg.

Nie dość, że w końcu nie bez oporów zwierzył się żonie ze swoich przeżyć, kosztujących go tak wiele zdrowia, to jeszcze pani Wiesława oskarża go o tak niedorzeczne sprawki, że pomimo całego wycieńczenia zachciało mu się śmiać.

Znów okazało się , że miał rację myśląc, iż tak prosta kobieta,  jak jego żona,  nie jest w stanie zrozumieć  tego, co przeżywał. Gdyby nie chęć  odzyskania spokoju we własnym domu, nigdy nie zdecydowałby się na tłumaczenie tej kobiecie ze swojego zachowania. Jest przecież wolnym człowiekiem, ma więc prawo chodzić dokąd chce i kiedy chce. Niestety jego żona w swym prostym rozumowaniu, nie potrafiła tego pojąć i uparcie okazywała mu otwartą wrogość, podkreślając ,że jej zachowanie nie zmieni się, dopóki on nie wytłumaczy się z tego, co robił i gdzie przebywał w ostatnim czasie. Co gorsza, córka  wzięła stronę matki i pomagała jej w naciskaniu własnego ojca, by tłumaczył się przed panią  Wiesławą.

- Nie zrobiłem nic, z czego miałbym się tłumaczyć! – wypalił w końcu ze złością – Wręcz przeciwnie, pomogłem bliźniemu. Czy to coś złego, do cholery jasnej?!

Niestety, nawet takie argumenty w niczym nie pomogły. Pani Wiesława nadal gotowała o różnych porach w ogóle nie stosując się do jego zaleceń. Sama wybierała menu przygotowując potrawy, które mu nie smakowały i nie miał na nie ochoty. To było nie do zniesienia. Nikt już nie pytał go zdanie, nikt nie czekał na niego z gorącym posiłkiem, kiedy wracał z działki, nikt nie szykował kolacji, kiedy akurat był głodny, nikt z nim nie rozmawiał. Jedyne  pytania, które zadawała mu żona, dotyczyły tego, co robił po nocach, kiedy nie było go w domu. Gdy on usiłował dowiedzieć się, gdzie przebywała jego żona, kiedy wychodziła z córką, słyszał tylko trzaskanie drzwiami. W końcu postanowił opowiedzieć jej o spotkaniu z panią Jolą i o tym, jak zawiózł ją do szpitala. Pomyślał, że jego kobieta nareszcie uderzy się w piersi, przeprosi go za swoje karygodne zachowanie i doceni fakt, że jest on dobrym i uczynnym człowiekiem. A tu -  ni z gruchy, ni z Pietruchy, jego własna żona, ta sama, która powinna wiedzieć, że jemu już nie w głowie żadne amory, pyta go o takie rzeczy! To było nie do pomyślenia.

Jednym pocieszeniem był fakt, że odkąd pomógł pani Joli, jej mężczyzna przestał go prześladować Minęło kilka dni od feralnego wieczoru, kiedy brzemienna kobieta zapaskudziła mu samochód, a potem nareszcie pozbył się jej, zostawiając ją pod szpitalem i od tego czasu ani razu nie zobaczył twarzy kloszarda - ani, kiedy chodził po ulicy, ani będąc na działce, ani robiąc zakupy. Choć uparcie przyglądał się przechodniom, nigdzie nie zamigotała mu jaskrawa koszula – nieodłączny atrybut jego obecności w pobliżu.

Wobec tego, z ulgą stwierdził, że odkupił już domniemanie winy wobec pana Waldemara i teraz odzyskał upragniony święty spokój, przynajmniej w tej kwestii.

Zresztą starał się zbyt usilnie nie myśleć o tych sprawach, gdyż chwilami nachodziło go dziwne przeczucie, że być może w jakiś nieznaczny sposób przyczynił się do śmierci pana Waldemara. Chciał więc odpędzić to przykre przeświadczenie i nareszcie oddać się błogim rozmyślaniom na temat swoich upraw na działce, a także swojej gry komputerowej, którą ostatnio bardzo zaniedbał, a nawet rozmyślać o rachunkach, które wkrótce będzie musiał uiścić – wszystko, tylko nie myśli o  swoim uczestnictwu w wypadku samochodowym.

Szlo mu coraz lepiej z zapominaniem o przykrych sprawach, niestety, jego żona uparcie i złośliwie powracała do sytuacji, o których usiłował zapomnieć

- Skoro to nie twoje dziecko, to skąd znasz tamtą kobietę? -  dociekała, chyba tylko po to, by jak najszybciej wkopać go do grobu.

- Nie znałem jej wcześniej. – odburknął zgodnie z prawdą, jednak taka odpowiedź tylko jeszcze bardziej rozzłościła  kobietę i sprawiła, że zaczęła zadawać kolejne pytania.

Zrozumiał, że jednak nie zna jej tak dobrze, jak mu się zdawało. Do tej pory była osobą uległą, nigdy nie dociekała swoich racji, nie była ciekawa, ani nie próbowała poznać myśli i czynów pana Eugeniusza. Teraz, jakby coś ją opętało, chciała nagle wiedzieć, co robi , z kim się spotyka, a nawet kogo zna, a kogo nie. To było zupełnie niepodobne do tej zahukanej gospodyni domowej, która interesowała się tylko tym, co ugotować na obiad, a także plotkami dotyczącymi najbliższych sąsiadów.

Nie mając innego wyjścia, opowiedział jej o wypadku i o tym, że to pan Waldemar poprosił go o pomoc. Przezornie, nie wspomniał jednak o jaskrawej koszuli, ani o tym, że bezdomny opowiedział mu o pani Joli dopiero po swojej śmierci. Aby jego opowieść była jak najbardziej zrozumiała dla żony, postanowił nieco przeinaczyć fakty i stwierdził, iż pan Waldemar poprosił go pomoc, by zajął się jego brzemienną kobietą, kiedy leżał na ulicy, obok swojego zniszczonego przez samochód pana Eugeniusza roweru.

- A, co teraz dzieje się z tym mężczyzną? – kobieta nadal domagała się faktów.

- Czy nigdy nie przestaniesz pytać? – glos jej męża  brzmiał teraz błagalnie.

Zrozumiał, że jeśli nie zamknie tej sprawy do końca, nie ma szans na ciepłe posiłki przygotowane z produktów, które sam wybierał.

- Ten człowiek prawdopodobnie nie żyje. Zmarł jakiś czas po tym wypadku. – stwierdził i wtedy  musiał przyznać, także przed samym sobą, że zaprzeczanie śmierci pana Waldemara nie ma sensu. – Przed śmiercią prosił mnie, bym zajął się jego kobietą. To dlatego chodziłem wieczorami po mieście i szukałem jej.

- Wiec przyczyniłeś się do jego śmierci i dlatego chciałeś zaopiekować się jego partnerką. Dlaczego nie powiedziałeś o tym wprost. Zrozumiałabym.

Teraz panu Eugeniuszowi zupełnie opadły ręce. Jego własna żona oskarża go o to, że przyczynił się do czyjeś  śmierci! Nawet on, nigdy nie przyznałby się przed samym sobą do takich rzeczy. Był przecież wzorowym obywatelem, nigdy nie przekroczył nawet prędkości, jadąc samochodem, dbał o ład i porządek na swoim osiedlu, jako jeden z nielicznych mieszkańców, alarmował spółdzielnię o wszelkich niebezpieczeństwach, zagrożeniach i usterkach, które mogły przyczynić się do utraty czyjegoś zdrowia, nawet rachunki uiszczał regularnie. I takiego człowieka, żona podejrzewa , że przyczynił się do czyjeś śmierci!

Tamten człowiek był sam sobie winien. Po co prowadził pojazd ,który nie nadawał się do użytku?!  Po co prowadził taki tryb życia?! Czy to jego wina, że pan Waldemar zrobił dziecko jakieś bezdomnej?

Pan Eugeniusz musiał ochłonąć. Nie miał zamiaru tłumaczyć się żonie z czegoś, czego nie zrobił. Miał już serdecznie dość jej ciągłych pretensji i wiecznych podejrzeń. Nie odpowiedział więc na jej pytanie i z obrażoną miną zaczął zbierać się do wyjścia.

- Dokąd to? –spytała bezczelnie, choć dotąd nigdy nie zwracała się do niego w ten sposób.

- Wychodzę. – oznajmił i bez zbędnych ceregieli  zabrał kluczyki do samochodu i wyminął ją w drzwiach.

Postanowił jechać na działkę, bo przecież, nie znał innego miejsca, gdzie mógłby zebrać myśli. Był zły i czuł się poniżony. Potrzebował spokoju i  było mu wszystko jedno, czy pani Wiesława będzie mu gotować i czy nadal będzie strugać przed nim swoje fochy. Skoro żona chce otwartej wojny, to będzie ją miała!

Wychodząc z klatki schodowej zauważył brak światła na korytarzu. W pierwszym odruchu chciał wyjąć z kieszeni komórkę i od razu powiadomić administrację o usterce, zaznaczając, że brak światła jest na tyle niebezpieczny, iż należy oczekiwać natychmiastowej interwencji. Potem jednak zrezygnował z tego pomysłu.

- Niech inni się martwią, – mruknął – mną też nikt się nie przejmuje.

Minął ciemną część korytarza i wyszedł na zewnątrz.

Chłodne, jesienne powietrze owionęło mu twarz, która płonęła z gniewu i wydawało mu się, że jest tak rozpalony, iż może to zagrażać jego zdrowiu. Zapewne ma podwyższoną temperaturę i w końcu zupełnie się rozchoruje, a wtedy jego żona zapewne nie poda mu nawet szklanki wody, gdy już będzie cierpiał, nie mogąc nawet ruszyć się z łóżka.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.