Przejdź do głównej zawartości

Mruk, cz. XIV

 

XIV

 

- To mielone jest źle doprawione! – pan Eugeniusz z impetem pchnął talerz na drugą stronę stołu, aż o mało, nie spadł na podłogę – Nie dość, że wczoraj musiałem jeść schabowe z powodu twojego brata, to jeszcze teraz każesz mi jeść niedoprawione jedzenie. Wiesz przecież , że lubię bardziej słone i na ostro.

- To sobie dopraw! – pani Wiesława z hukiem rzuciła na stół solniczkę.

Tego było już za wiele. Pan Eugeniusz, aż zadrżał ze wzburzenia. Jego żona nigdy dotychczas nie zachowywała się w ten sposób. Nie dość, że nie doprawiła odpowiednio jedzenia, to jeszcze urządza mu jakieś sceny. Nawet nie pomyślała o tym, że takie rzucanie solniczką, która jest przecież ze szkła, jest niebezpieczne. Wolał nawet nie myśleć, co stałoby się, gdyby taka solniczka rozbiła się o stół, a szkło rozprysłoby na boki i ktoś mógłby stracić przez taką niekontrolowaną złość oko. Gdyby nie fakt, że po swojej kolejnej nocnej eskapadzie czuł się zmęczony i głodny, pomimo tego, że zjadł sute śniadanie, całkowicie straciłby apetyt. Jednak zapach pieczonych klopsów sprawił, że pomimo wzburzenia zaczął doprawiać swój obiad.

- Co się z tobą dzieje, kobieto? – pokiwał głową – To ten twój wredny braciszek, tak na ciebie działa. Przyjeżdża taki z niezapowiedzianą wizytą, każe się obsługiwać, a potem w domu wszystko jest poprzewracane do góry nogami. A swoją drogą, jestem ciekaw, o której sobie poszli.

Pani Wiesława robiła się coraz bardziej nerwowa, co dało się zauważyć, patrząc w jaki sposób wytarła ręce do kuchennego ręcznika.

- Gdybyś był w domu, wiedziałbyś o której poszli. – warknęła i zabrała się za zmywanie naczyń.

- Musiałem wyjść. – mruknął pod nosem.

- Ciekawa jestem, gdzie  musiałeś wyjść, bo chyba nie pielisz warzyw w środku nocy. – nie mogła sobie darować, by się nie odgryźć.

A więc o to jej chodzi. Pan Eugeniusz zrozumiał, że żona jest po prostu zazdrosna. Być może uważa, że on ją zdradza, albo zajmuje się jakimiś innymi, niecnymi rzeczami, związanymi z inną kobietą. Właściwie, nie było się czemu dziwić. Znikał wieczorami, wracał późną nocą niczego nie tłumacząc. Każda kobieta byłaby zazdrosna w takiej sytuacji. Z drugiej jednak strony, nie był młodym człowiekiem i jego żona powinna wiedzieć , iż nie w głowie mu romanse. W każdym razie, zazdrość żony mile połechtała jego męskie ego. A więc uważa, że nadal stać go na znalezienie sobie kochanki. Kiedy o tym pomyślał, zaczął się zastanawiać, czy nie powinien wytłumaczyć jej, dlaczego znika wieczorami i dokąd chodzi, kiedy ona zamartwia się o niego.

Już miał zamiar otworzyć usta, by zacząć jej to wyjaśniać, kiedy uświadomił sobie, że nie znajduje słów,  w jakich mógłby jej to w prosty i jasny sposób wyłuskać. Żona po prostu mu nie uwierzy.

Zrezygnowany, zjadł do końca swój obiad, potem poszedł do łazienki umyć ręce i oznajmił, że wyrusza na działkę. Nawet nie zareagowała na jego słowa udając, że jest zajęta wycieraniem naczyń.

Będąc przy drzwiach wejściowych, zauważył, że nieszczęsna podpórka, której naprawy się domagał jest nareszcie przykręcona, dzięki czemu, drzwi mogły być uchylone. Przynajmniej w tej kwestii, jego zabiegi przyniosły jakiś efekt.

Na szybie zauważył przyklejoną klepsydrę. Przystanął i odczytał smutną wiadomość o śmierci  byłej sąsiadki, która mieszkała w tym budynku przez wiele lat. Od roku przebywała jednak u córki z powodu choroby, która przykuła ją do łóżka. Córka wkrótce potem wynajęła mieszkanie jakimś młodym ludziom, którzy dołączyli do rzeszy osób obojętnych na losy budynku. Uwagę pana Eugeniusza przykuła informacja o wieku zmarłej, Okazało się bowiem, że była ona zaledwie o rok starsza od niego. Ten fakt wprawił go  dodatkowo w stan smutnego zamyślenia, przez co nawet nie zauważył stojącej za jego plecami, sąsiadki Sabiny.

- Składamy się na wieniec. – odezwała się nagle, przez co drgnął i poczuł, że przez moment włos zjeżył mu się na głowie.

-  Przestraszyłam pana? – oczywiście, jego chwilowy stres, nie uszedł uwagi wścibskiej kobiety.

- Wszędzie pani pełno. – warknął na nią obrażony, jednocześnie uświadamiając sobie, że od czasu, gdy udało mu się przepędzić ją z mieszkania przestała przychodzić do jego żony i robić jej wodę z mózgu. – Co pani mówiła o wieńcu? – chciał upewnić się, czy się nie przesłyszał.

Zmarła od roku przebywała przecież w innym miejscu u córki, nie była obecnie już ich sąsiadką, nie widział więc sensu w tym, by kupować jej wieniec.

- Mówiłam, że w imieniu sąsiadów, chcę kupić  wieniec na pogrzeb. Jeśli pan chce, może pan wpłacić kilka złotych.

- Nie, dziękuję. – wzruszył ramionami i nie zwracając uwagi na jej oburzone spojrzenie, wyminął ją i ruszył w kierunku garażu.

Nie miał zamiaru z niczego tłumaczyć się tej kobiecie, zresztą skąd miał pewność, że sąsiadka nie wyda tych pieniędzy na swoje potrzeby. Jeśli wielu sąsiadów złoży się na wieniec, wyjdzie z tego niezła sumka. Kobieta zapewne kupi jakiś tani wieniec, a sama wzbogaci się i kto wie, czy w ogóle pójdzie na ten pogrzeb. Pan Eugeniusz uważał jej propozycję za oburzającą do tego stopnia, że nie miał nawet ochoty wypowiadać się na ten temat. Miał teraz inne problemy i to o nich myślał wsiadając do swojego auta.

Przez całą drogę zastanawiał się, czy za płotem nie zastanie wylegującej się na leżaku pani Lucyny. Aż dwa razy zdawało mu się, że widzi, gdzieś pomiędzy nielicznymi tego dnia przechodniami  jakąś jaskrawą koszulę.

Pieląc swoje grządki zastanawiał się, czy tego wieczora kontynuować poszukiwania. Na domiar złego, pani Lucyna przybyła na swoją własność i to w kilka chwil po tym, jak zabrał się do pracy. Najgorsze jednak z tego wszystkiego było to, że zabrała ze sobą  swoją hałaśliwą wnuczkę, która biegała po całej działce tam  i z powrotem, wrzeszcząc i zadając pani Lucynie niezliczone  i bezsensowne pytania. Przez to wszystko, pan Eugeniusz nabawił się bólu głowy, który nie opuścił go przez całe popołudnie.

- Co za dzień. – mruczał pod nosem przez cały czas.

Miał ochotę spakować swoje rzeczy do bagażnika i  wrócić do domu, jednak zły humor i ciągle pretensje jego żony skutecznie powstrzymywały go przed tą decyzją.

Na domiar złego, pod wieczór rozdzwoniła się jego komórka. Słyszał ją kilkakrotnie, ale nie chciało mu się odrywać od pracy, by ją odebrać. W końcu jednak ciekawość zwyciężyła i porzuciwszy narzędzia, ruszył wydobyć ją z saszetki. Zanim jednak zdążył nacisnąć zielony przycisk,  telefon zamilkł, co spowodowało dodatkową frustrację. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie oddzwonić na numer, który ukazał się na wyświetlaczu, jednak uznał, że nie będzie tracił pieniędzy na takie rzeczy – jeśli osobie dzwoniącej zależy na rozmowie z nim, to po jakimś czasie jeszcze raz spróbuje się skontaktować. Tchnięty tą myślą, ruszył z powrotem do swoich grządek, ale kiedy zrobił zaledwie kilka kroków, telefon znów zaczął dzwonić.

- Cholera jasna! – zdenerwował się - Co to za idiota dzwoni?! Nie jestem jakimś młodym osiłkiem, żeby biegać w tą i z powrotem.

Skoro jednak już zawrócił, porwał do ręki saszetkę i najszybciej jak potrafił, wyjął z niej komórkę.

- O co chodzi?! – warknął zły

- To ja, Kamil. Dzień dobry. – osoba po drugiej stronie nie wykazywała agresji, jednak zdążyła wcześniej na tyle zdenerwować swojego rozmówcę, że ten nie potrafił zachować spokojnego tonu głosu.

- Co za Kamil?

- Spotkaliśmy się wczoraj wieczorem. – nadal spokojnie tłumaczył panu Eugeniuszowi głos należący do młodego księdza. – Chyba wiem, gdzie można spotkać osobę , której pan szuka.

- Panią Jolantę? – pan Eugeniusz zdumiał się głównie tym, że chłopak tak szybko posiadł jakieś wiadomości o poszukiwanej przez niego kobiecie.

Wydało mu się to bardzo podejrzane, minął przecież zaledwie jeden dzień od ich rozmowy. Zupełnie nie rozumiał, jak w tak krótkim czasie ten człowiek mógł zdobyć informacje, które go interesują. Jednak glos Kamila był nadal spokojny i zrównoważony.

- Tak. Chodzi o tą panią, którą można było często spotkać w towarzystwie zmarłego pana Waldka.

- Zmarłego? – pan Eugeniusz właściwie przez cały czas domyślał się, że człowiek, którego często spotykał w ostatnio, zmarł jakiś czas temu. Jednak dopiero teraz dotarło do niego, że śmierć tego kloszarda jest niezaprzeczalnym faktem i że jego obecność w realnym świecie jest całkowicie nieuzasadniona. A skoro tak jest, to pan Eugeniusz nie powinien go widywać -  jest to całkowicie niemożliwe i nie da się tego wytłumaczyć w żaden ze znanych mu sposobów.

 

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.