Przejdź do głównej zawartości

Mruk cz. XIII

 

XIII

 

Podejrzany zapach nieczystości, alkoholu i potu wzbudził czujność pana Eugeniusza. Wiedział już, że może on oznaczać obecność kloszardów. Choć na zewnątrz panował półmrok i noc nie do końca jeszcze rozpostarła swe czarne macki nad zapadającym w sen miastem w opuszczonym budynku było zupełnie ciemno. Dokoła walały się jakieś szmaty, kawałki mebli i rozbitego szkła. Panu Eugeniuszowi przeszedł dreszcz po plecach, przez chwilę nawet zamierzał zawrócić. Zdrowy rozsadek podpowiadał mu, że powinien jak najszybciej opuścić to  podejrzane miejsce, jednak z drugiego pomieszczenia dochodziły jakieś przytłumione odgłosy, po krótkiej chwili mignęło stamtąd także światło  świecy, albo latarki. Pan Eugeniusz czuł, że oblewa go zimny pot, a jednak najciszej jak tylko potrafił skierował się w tamtą stronę. Niestety potknął się o jakiś przedmiot. Zamarł bez ruchu. W końcu jednak zdecydował się zajrzeć do pomieszczenia, które nie posiadało drzwi, za to w futrynie tkwiła jakaś brudna szmata, która przysłaniała widok  do miejsca, gdzie siedzieli ludzie. Uchylił ją nieco i zobaczył kilka osób siedzących na materacach ułożonych na podłodze.

Trzej mężczyźni pili herbatę z kubków i jedli kanapki, którymi częstował ich jakiś młody człowiek, w ogóle niepodobny do pozostałych, dla których ten budynek był schronieniem i zapewne jedynym domem, jaki mieli będąc w obecnej sytuacji.

Ku przerażeniu pana Eugeniusza, wszyscy od razu zauważyli jego pojawienie się. Nie było już wyjścia i musiał teraz wejść do środka, by wytłumaczyć powód swojego wtargnięcia. Mężczyźni przerwali rozmowę i wpatrywali się w intruza pytającym wzrokiem.

Pan Eugeniusz w zaistniałej sytuacji, najpierw zaniemówił z wrażenia, w końcu jednak wtaszczył się do środka i od razu zaczął wyjaśniać powód swojej wizyty. Ograniczył się jednak do informacji, że poszukuje pani Jolanty, partnerki Waldemara, nie wspominając o wypadku z udziałem rowerzysty, ani o tym, że twarz kloszarda prześladuje go od jakiegoś czasu.

- Nie zadajemy się z kobietami. – jeden z siedzących na ziemi poinformował go, nie interesując się tym, dlaczego przyszedł akurat do tego budynku – Trzymamy się we trójkę. Nie znamy, żadnej Jolki.

- Masz parę groszy? To może przypomnę sobie tego Waldka. – drugi nieco młodszy i bardziej bystry postanowił zrobić interes na ciekawości przybysza.

Ten jednak, nie był człowiekiem skorym do rozdawania pieniędzy na prawo i lewo.

- Nie mam przy sobie pieniędzy. – skłamał – To znasz go, czy nie? - zwrócił się do spryciarza, który chciał go zapewne wykiwać.

- Może tak, może nie. – uśmiechnął się ukazując cały rząd czarnych, zgniłych zębów.

– A w jakim celu szuka pan tej osoby? – młody, schludnie wyglądający człowiek, który nie pasował do tego miejsca, zupełnie, jakby urwał się z choinki, przyglądał mu się z ciekawością.

- Chcę … chcę jej pomoc. Ktoś mnie o to prosił. – zaczerwienił się sam nie wiedząc, dlaczego.

Tak naprawdę przecież, nie planował jakieś konkretnej pomocy. Chciał po prostu pozbyć się osoby pana Waldka ze swojego życia i szukał jakiegoś sposobu, żeby ten okropny człowiek dał mu wreszcie spokój.

- Możesz pomóc nam. – spryciarz o zgniłych zębach nie dawał za wygraną.

- Daj spokój, Józek, pij herbatę. Pan przecież powiedział, że nie ma przy sobie pieniędzy. – skarcił go młody człowiek – Może ja mógłbym jakoś pomóc. – nieoczekiwanie zwrócił się do pana Eugeniusza – Wieczorami, czasem kręcę się wśród osób takich , jak ta pani , znam miejsca , gdzie można ich spotkać, wiem też, jak z nimi rozmawiać. Pan poczeka na zewnątrz, to porozmawiamy, jak tu skończę. – uśmiechnął się życzliwie i pan Eugeniusz spostrzegł, że ma szczere spojrzenie, zupełnie jakby był jakimś bratem Albertem, albo kimś w tym rodzaju.

Zadowolony wycofał się z pomieszczenia, mając nadzieję na odnalezienie pani Joli. Kiedy jednak znalazł się na zewnątrz, od razu ogarnęły go wątpliwości, pomyślał bowiem, że młody człowiek może chcieć go  oszukać. Już jego obecność pomiędzy bezdomnymi była co najmniej dziwna. Może i zrobił im herbaty i z pewnością to on przyniósł jedzenie, którym się częstowali, ale pan Eugeniusz żył już zbyt długo na tym świecie, by nie wiedzieć, że nie istnieją ludzie, którzy robią coś zupełnie bezinteresownie. Może ci kloszardzi żebrali dla niego w jakieś bramie. On ich karmił, poił herbatą i wódką w zamian za ich usługi. Mogli też zbierać dla niego jakieś informacje na mieście. Kto wie, czym taki chłopak się zajmuje, może być jakimś szpiegiem, albo kimś takim. A teraz może chcieć wykorzystać fakt, że on przybył tu dobrowolnie i także na nim zrobić jakiś brudny interes. Pewnie zażąda zaraz od niego pieniędzy, albo ukradnie mu samochód.

Pogrążony w coraz czarniejszych myślach, nie spostrzegł nawet, kiedy podejrzany przyjaciel kloszardów stanął tuż obok.

- Już jestem. – uśmiechnął się przyjaźnie, jednak panu Eugeniuszowi przeszły ciarki po plecach. – A, tak w ogóle, to mam na imię Kamil. – przedstawił się

- Eugeniusz. – pan Eugeniusz był człowiekiem dobrze wychowanym, nie mógł więc nie odwzajemnić uścisku, choć właściwie wolałby, aby jego dane osobowe nie zostały ujawnione. – Po co tu przychodzisz? - nie mógł nie zadać podstawowego pytania, które nasunęło mu się od razu, gdy tylko zobaczył młodzieńca w tym podejrzanym miejscu.

- Jako wolontariusz. – chłopak uśmiechnął się szeroko – Przynoszę im jedzenie od kilku dobrych lat.

- Po co? – zdumiał się – Przecież, oni są sami sobie winni.

- Winni…czego? – Kami przekornie odpowiedział pytaniem na pytanie – Swojej bezdomności, oczywiście.

- Być może. – wyruszył ramionami – Przychodzę tu, bo chcę, nie pytam ich, dlaczego są bezdomni.

- Nie masz nic lepszego do roboty? Nie chodzisz do szkoły? - pan Eugeniusz zaczął robić się coraz bardziej podejrzliwy.

Nie mógł uwierzyć, że taki młody chłopak wybiera sobie świadomie tak nieodpowiednie towarzystwo, zamiast bawić się w grupie rówieśników.

- Uczę się w seminarium, ale teraz jestem w domu,  są wakacje. – znów wyszczerzył swoje lśniące, białe zęby.

- Ksiądz?! – prawie wykrzyknął ze zdumienia.

Nie lubił księży, zawsze uważał, że wykorzystują naiwnych parafian, którzy dają im się omamić, a potem wszystkie swoje ciężko zarobione pieniądze oddają na tacę, by księża mogli sobie kupować drogie samochody.

- Przyszły. – poprawił go.

- Ksiądz i chodzi po takich miejscach? – znów zrobił się podejrzliwy.

- Ksiądz powinien być dla wszystkich ludzi.

- Taki młody – znów zmierzył go od stóp do głów – i chce być księdzem? Co będziesz miał z życia? Ani rodziny, ani żadnych radości.

- Spotykanie innych ludzi, rozmowy z nimi  są moja radością. Czy pan jest bardziej radosny ode mnie? – nieoczekiwanie zadał mu dziwne pytanie.

A wtedy pan Eugeniusz pomyślał, że rzeczywiście, on także nie ma zbyt wielu powodów do radości. Nie jest księdzem, a przecież też niezbyt  korzysta z uroków rodzinnego życia. Z żoną niewiele rozmawiają, kiedy przychodzi córka, najczęściej zamyka się z matką w drugim pokoju, zięcia nie toleruje, podobnie jest z rodzeństwem własnym i  i rodzeństwem żony. Nigdy nie wyjeżdżają na wspólne wczasy, ani wycieczki, nie udzielają się towarzysko, a jedyną jego przyjemnością, jest przebywanie na działce z dala od bliskich.

Kiedy o tym wszystkim pomyślał, nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę zazdrości temu księdzu. On przynajmniej czuje się komuś potrzebny i jest lubiany- chociażby przez tych kloszardów, których dogląda.

- Tego nie wiem, – wyruszył ramionami, chcąc ukryć swoje zażenowanie. – ale przejdźmy do spawy tej pani.

- Słusznie. – Kamil przyznał mu rację – Może uda mi czegoś dowiedzieć – gdzie może przebywać, z kim jest widziana. Kim ona jest dla pana?

- Nikim. – pana Eugeniusza zmieszało takie pytanie. Nie bardzo wiedział, jak wytłumaczyć swoje zainteresowanie jej osobą – Ktoś prosił mnie, bym jej pomógł… i tyle.

- A więc jest pan także wolontariuszem, jak ja. – ucieszył się, a pan Eugeniusz poczuł, że się czerwieni.

- Kimś w tym rodzaju. – skłamał – W jaki sposób dasz mi znać, gdy się czegoś dowiesz?

- Popytam tu i tam, a pana poproszę o numer telefonu. Kiedy już będę wiedział, gdzie jej szukać, zadzwonię.

- No… nie wiem. – pokiwał głową z powątpiewaniem. – Nie daję swojego numeru nieznajomym.

- Więc, nie musi mi go pan dawać. – stwierdził ze swoim przyklejonym do twarzy uśmiechem – Może jej pan szukać na własną rękę. Decyzja należy do pana.

 

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.