Przejdź do głównej zawartości

Mruk cz. XI

 

XI

 

Tego popołudnia pani Wiesława czekała na Mariolę. Pewnie znów miały zamiar paplać coś na temat adopcji. Pan Eugeniusz nie chciał i nie miał zamiaru tego słuchać. Choć najczęściej, podczas wizyt córki po prostu zamykał się w drugim pokoju i oddawał się swojej grze, to jednak co nieco dochodziło do jego uszu. Pomysł z adopcją wydawał mu się tak niedorzeczny, że postanowił ulotnić się z domu. W przeciwnym razie z pewnością powiedziałby jeszcze córce coś, czego potem mógłby żałować. Mariola pewnie obraziłaby się na niego i być może, przestałaby zupełnie odwiedzać rodziców, czego pan Eugeniusz nie chciał – miał przecież tylko jedną córkę i jakakolwiek by nie była, to jednak krew z jego krwi. Kochał ją na swój sposób i troszczył się o nią, podobnie jak o żonę, choć kobieta zdawała się tego w ogóle nie zauważać. Pan Eugeniusz już dawno się z tym pogodził, gdyż przeczuwał, iż nadejdzie jeszcze czas, gdy jego nieczuła żona przekona się jakiego ma oddanego i kochającego męża przy boku. Teraz jednak nie zamierzał zaprzątać sobie tym głowy.

Widząc, że jego żona przygotowuje ciasteczka i nalewa do czajnika wody, żeby ją zagotować zaczął zbierać się do wyjścia.

- Idę na działkę. – poinformował i jak zwykle, nie usłyszał słowa sprzeciwu.

Pozbierał więc kilka rzeczy do pielęgnacji krzewów, które zakupił ostatnio i ruszył w stronę garażu.

Pogoda tego dnia była wietrzna, choć upalna, miał więc nadzieję, że porywisty wiatr przegonił panią Lucynę i poprzewracał wszystkie leżaki. Miał ochotę tego dnia pobyć sam i oddać się pracy. Wychodząc na zewnątrz zerknął na stopkę, a raczej jej brak przy drzwiach wyjściowych. Jak  przewidział, konserwatorom nie chciało się podjechać, żeby ją przykręcić, choć dzwonił z samego rana i poinformował nieuprzejmą panią z biura o zaistniałej sytuacji. Pomyślał, że jutro rano znów tam zadzwoni, jednak tym razem nie będzie już taki uprzejmy, jak dzisiejszego ranka. Spojrzał przelotnie na zegarek. Dochodziła siedemnasta, co oznaczało, że wszelkie nadzieje, na naprawę podpórki tego dnia minęły bezpowrotnie. Konserwatorzy skończyli już pracę i pewnie nawet nie zainteresowali się  zepsutymi drzwiami w jednym z bloków. Po drodze do garażu, pan Eugeniusz minął sąsiada, którego poprzedniego dnia informował o zepsutej stopce.

- Nadal jej nie zrobili. – nadmienił zapominając o powitaniu.

- Czego, sąsiedzie? – sąsiad prawdopodobnie tylko udał zainteresowanie i chciał być po prostu miły.

- Podpórki! Nikt się tym nie zainteresował.

- Ach…no tak. – kiwnął głową udając oburzenie.

Pan Eugeniusz pożałował, że w ogóle wspomniał o wszystkim sąsiadowi. Ten człowiek, podobnie zresztą, jak pozostali mieszkańcy nie byłby nawet  poruszony, gdy na blok spadł samolot. I wtedy pan Eugeniusz przystanął porażony naglą myślą, że może to ten sąsiad urwał podpórkę, a teraz tylko udaje, że o niczym nie ma pojęcia. Tknięty tą myślą, spojrzał uważnie na jego oddalające się plecy, a wtedy zauważył, że ma na sobie tą samą jaskrawą, brudną koszulę, co potrącony kiedyś przez niego rowerzysta. Pan Eugeniusz złapał się za głowę i ruszył szybkim krokiem w stronę garażu nie oglądając się za siebie. Ciekawe, że  rozmawiając z nim nie zauważył tej koszuli, a może raczej nie miał czego zauważać, bo  nagle przypomniało mu się, że mijając go, sąsiad miał na sobie szary podkoszulek.

Kiedy dotarł nareszcie do swojego samochodu, odetchnął z ulgą widząc swoje narzędzia i odżywki do  pielęgnacji krzewów. Obiecał sobie, że tego dnia nie będzie myślał o panu Waldemarze przekonany, że jeśli się o czymś nie myśli, to w końcu okazuje się, że to coś w ogóle nie istnieje. Pomimo prób skupienia myśli na sprawach nieistotnych, pan Eugeniusz jeszcze kilkakrotnie widział w drodze na działkę pana Waldemara w oczach i twarzach przechodniów, a nawet u kierowców mijających go samochodów.

Znalazłszy się wśród swoich roślin, odetchnął z ulgą. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że tak dalej być nie może. Musiał w jakiś sposób pozbyć się tego człowieka ze swoich myśli i ze swojego życia. Jedynym na to sposobem – w jego przekonaniu, było zmierzenie się ze swoimi lękami. Był człowiekiem odważnym, stąpającym twardo po ziemi i nie pozwoli na to, by coś, czy ktoś to zmienił. Miotając się z takimi myślami próbował zająć się pielęgnacją krzewów, jednak po chwili usiadł na ławce zostawiając reklamówkę z rzeczami przytaszczonymi z samochodu pod drzwiami altanki.

Zauważył, że na oparciu ławki, po prawej stronie jakiś ptak ( z pewnością była to, owa sroka, która lubiła siadać na jego jabłonce) zostawił mu niezły prezent, postanowił jednak nie przejmować się tym w tej chwili. Miał teraz inny problem, który miał zamiar właśnie rozwiązać.

- Czego ode mnie chcesz? – zwrócił się z tym pytaniem do kogoś, kto być może przyczaił się gdzieś niedaleko.

Na razie jest jeszcze niewidzialny, ale lada moment wyłoni się zza altanki. Chcąc zauważyć go od razu, gdy tylko nadejdzie , pan Eugeniusz wpatrywał się nieruchomo w altankę. Wytrzeszczał tak bardzo wzrok, że oczy zapiekły go od tego, jednak dokoła było cicho i spokojnie, nie licząc wiatru, który rozrabiał wśród drzew, potrząsając głucho gałęziami.

- Masz mi zaraz powiedzieć, czego ode mnie chcesz! – zażądał niezrażony chwilowym brakiem odpowiedzi – Mam tego dość! Mów czego chcesz, albo daj mi spokój. Mam dość własnych problemów.

Wiatr zerwał się gwałtowniej, jakby naśmiewał się z niego, potrząsał listkami na jabłonce chcąc je zerwać, by posypały się na głowę pana Eugeniusza.

- Mów mi tu zaraz, czego chcesz! Nie odejdę stąd, póki się wszystkiego nie dowiem.

- Halo! – od strony drogi dal się słyszeć głos jakiegoś mężczyzny.

Pan Eugeniusz powiódł wzrokiem w tamtą stronę i od razu przypomniał sobie, że zna tego jegomościa z widzenia. Miał w pobliżu swoją altankę, czasem kłaniał się swoim sąsiadom, próbując wdać się z nimi w jakąś  bezsensowną rozmowę o pogodzie.

– Czy do mnie pan mówi?!

- Nie! Nie do pana! – zirytował się pan Eugeniusz – Mówiłem do znajomego!

- Ach…to przepraszam. – skinął głową i ruszył w swoją stronę.

Ten okropny człowiek, usłyszał go i od razu przybiegł szukać sensacji. Powinien powiedzieć mu, żeby zajął się lepiej swoimi sprawami, ale na szczęście już zniknął mu z oczu.

- Widzisz?! – zwrócił się ponownie do swojego niewidzialnego prześladowcy. – Przez ciebie, ludzie uznają mnie za wariata.

- Wybacz. – usłyszał za plecami – Ja chcę tylko, żebyś zajął się moją Jolą. Ona potrzebuje pomocy.

- Mojej?! –pan Eugeniusz odwrócił się gwałtownie, jednak osoba stojąca za jego plecami przepadła bez śladu.

- Cholerny kloszard! – oburzenie pana Eugeniusza nie znało granic – Prześladuje mnie, choć nic mu nie zrobiłem, pojawia się z najmniej oczekiwanych momentach, a kiedy go wołam, chowa się za plecami jak tchórz. – Nie jesteś człowiekiem honoru! – dodał podkreślając ostatnie słowo – Nie dość, że muszę wciąż oglądać twoją brudną gębę, to jeszcze masz czelność prosić mnie, bym zajął się jakąś śmierdzącą kloszardką. Pewnie jest tak głupia, jak ty! – wzdrygnął się z obrzydzenia.

Miał nadzieję, że pan Waldemar nareszcie obrazi się na niego i da mu spokój. Jednak wiatr w gałęziach wciąż powtarzał i powtarzał: ”Zajmij się Jolą, zajmij się Jolą”.

- Kim jest, ta Jola?  Gdzie jej szukać? – spytał rzeczowo.

Niestety , na te pytania nie dostał żadnej odpowiedzi.

Był zdruzgotany. Nie dość, że ten facet na pewno nie zostawi go w spokoju, dopóki nie zaopiekuje się ową Jolą, to jeszcze nie ma pojęcia, kim jest ta kobieta i czego może ona od niego oczekiwać.

Przypomniało mu się, że przy ich ostatnim spotkaniu, pan Waldemar wspominał o jakieś kobiecie. Skoro sam był bezdomny, to jego dziewczyna też musi być w podobnej sytuacji, co może oznaczać tylko jedno – jest bez grosza przy duszy i zapewne jego pomoc ma polegać na wsparciu finansowym.

- Nietrudno to było przewidzieć. – powiedział sam do siebie – Wiedziałem, że idzie tu o pieniądze.

Był człowiekiem, który doskonale wiedział, że jeśli do końca nie wiadomo o co chodzi, to zazwyczaj chodzi o pieniądze. Był  jednak zdesperowany do tego stopnia, że byłby skłonny przeznaczyć, jakąś niewielką sumkę w zamian za odzyskanie spokoju. Nie wiedział jednak, komu miałby wręczyć tą gotówkę. Znał tylko czyjeś imię i nie wiedział, jak ma odnaleźć kogoś, kto nie ma nawet adresu zamieszkania.

 

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.