Przejdź do głównej zawartości

Mruk cz. IX

 

IX

 

- Co mi się tak przyglądasz? – pani Wiesława wzruszyła ramionami, a potem wróciła do sprzątania.

Udawała, że zachowuje się normalnie, ale jej mąż doskonale wiedział, że co chwila zerka z ukosa w jego stronę, nawet jeśli nie patrzył. Zbyt dobrze znał żonę, by wiedzieć, jaka jest wścibska. Domyślał się, co jej chodziło po głowie. Zapytała go zresztą, czy nie powinien iść na jakieś badania. To było wyjątkowo podłe pytanie. Pan Eugeniusz czuł się zdrowy na ciele i umyśle i nie pozwoli, by własna żona wpędziła go w chorobę. Zawsze na niego narzekała, była wiecznie niezadowolona, a teraz znalazła wreszcie powód, by wmówić mu chorobę psychiczną. Wiedział przecież, że taka mu nie grozi, choć zdawał sobie sprawę z tego, że coś było nie tak. Szczególnie od chwili, gdy widział prześladującego go kloszarda we własnym mieszkaniu. Próbował sobie wyjaśnić tą dziwną sytuację na różne sposoby, jednak nic racjonalnego nie przychodziło mu do głowy. Podczas tych rozmyślań oskarżał też żonę - zastanawiał się, czy ona nie uknuła coś przeciwko niemu. Mogła wpuścić tego człowieka do ich mieszkania, a potem wszystkiemu zaprzeczyć. Jednak tak naprawdę wiedział, że ta prosta i niezbyt rozgarnięta kobieta nie wymyśliłaby czegoś tak skomplikowanego. Poza tym bezdomny zbyt szybko zniknął – na to stąpający mocno po ziemi pan Eugeniusz nie miał wytłumaczenia.

Tymczasem pani Wiesława wydawała się być mocno zaniepokojona jego nagłym wybuchem podczas wypoczynku, kiedy to nagle zeskoczył z łóżka i twierdząc, że ktoś jest w jego pokoju, wybiegł jak oparzony do kuchni, a następnie wyrzucił z mieszkania sąsiadkę, która przyglądała się całemu zajściu. Pewnie od razu pobiegła roznosić plotki po całym osiedlu. Oliwy do ognia dolała pani Lucyna, sąsiadka z działki, która zadzwoniła do jego żony i opowiedziała jej o rzekomym mężczyźnie, który podobno odwiedził jej męża, dla niej zaś był zupełnie niewidzialny. Nie dość, że ta kobieta była leniwą ekscentryczką smażącą się  po całych dniach na słońcu, zatruwając swoją obmierzłą osobą życie pana Eugeniusza, to jeszcze ośmieliła się plotkować za jego plecami przed jego połowicą. Tego było już za wiele, dlatego obiecał sobie, że przy następnym spotkaniu jej, albo tego pantoflarza, jej męża, od razu powie, co myśli o takich jak oni. I zapewne już by to zrobił, gdyby nie to, że ostatnio całkowicie odeszła go ochota na odwiedzanie swojej działki. I ten fakt, dał chyba najwięcej do myślenia pani Wiesławie.

Znała go przecież dobrze i zdawała sobie sprawę z tego, jak trudno mu było zazwyczaj wytrzymać, choćby jeden dzień bez wychodzenia z domu. Nie wspominając już o tym, że nie mógł znieść myśli o tym, iż na jego działce nikt nie pieli, nie ścina trawy i nie dogląda, czy wszystko tam jest jak należy. Tymczasem on od kilku dni, prawie w ogóle nie wychodził z domu, nie licząc krótkich wypraw do sklepu po sprawunki. To nie było w jego stylu, dlatego żona posunęła się do tego, by zaprosić córkę w nadziei, że może ona doradzi jej, co zrobić w takiej sytuacji. Mariola jednak w obecności ojca nie zdobyła się na odwagę, by pytać go o jego samopoczucie. Spytała więc tylko, dlaczego nie chodzi na działkę, a kiedy odparł, że wszystko jest tam zrobione i nie ma potrzeby wychodzić z domu, długo rozprawiała o czymś z matką w kuchni.

Pan Eugeniusz nie przejął się zbytnio tym konszachtowaniem kobiecym, wiedział bowiem, że wszystko skończy się na jednej rozmowie.

Mimo tego, po kilku dniach wylegiwania w łóżku zatęsknił za zielenią i za swoją jabłonią, a także za ławką.  Znudziły mu się szepty za plecami, a także oczekiwanie na kolejny dzień nic nie robienia. Był przecież człowiekiem czynu i takie życie zawsze mu odpowiadało. Musiał w końcu przyznać przed samym sobą, że zwyczajnie boi się spotkania ze swym prześladowcą – a teraz nigdzie już nie czuł się bezpieczny. Nawet będąc w domu wciąż oglądał się za siebie, a jednak wiedział, że ukrywanie się przed całym światem w niczym mu nie pomoże. Zaczął wiec sobie wmawiać, że to własna podświadomość płata mu figle i musi zacząć z tym walczyć.

Kiedy więc pani Wiesława skończyła obiad, zjadł całą swoją porcję, a potem zdjął z siebie piżamę. Gdy stanął w progu ubrany w spodnie bermudy i koszulkę polo trzymając w ręce kluczyki do samochodu, jego żona znów zaczęła wpatrywać się w niego zdumionym wzrokiem.

- Jadę na działkę. – oświadczył krótko – Wrócę na kolację.

- Lepiej się czujesz? – spytała niepewnym głosem.

- Czuję się dobrze, jak zwykle. Nie byłem przecież chory. – skwitował.

Musiał wyglądać na naprawdę zdruzgotanego po ostatnim spotkaniu z kloszardem, skoro żona wciąż upierała się przy jego domniemanej chorobie. Postanowił wziąć się ostro w garść. Zresztą, kiedy pomyślał, że przez ostanie kilka dni nikt nie zaglądał na jego działkę, od razu najczarniejszy scenariusz stanął mu przed oczami. Kto wie, czy w tym czasie, gdy on użalał się nad sobą, ktoś nie włamał się do jego altanki. Zapewne pani Lucyna, nawet nie zainteresowałaby się faktem, że został okradziony. Może ten bezdomny, który za nim chodził włamał się na jego posesję i kto wie, czy nie sprowadził tam tej swojej kobiety. Chyba już nic gorszego nie mogłoby się panu Eugeniuszowi przytrafić. A co, jeśli ktoś obrał mu porzeczki z krzewów rosnących przy płocie? Teraz nagle przypomniał sobie, że były prawie dojrzałe, kiedy był tam po raz ostatni. Marchewka z pewnością zarosła chwastami, podobnie jak pozostałe warzywa. Z pewnością, trawa podrosła i znów nadaje się do koszenia. A sroka, która wciąż przylatywała na jego jabłonkę, zapewne zabrudziła już całą ławkę swoimi odchodami - a jak takie odchody zaschną, trudno je potem zmyć.

I kiedy tak rozmyślał o tych wszystkich rzeczach uznał, że niepotrzebnie przejmował się jakimś śmierdzącym bezdomnym, który był tylko wytworem jego wyobraźni – po prostu jego lęki ucieleśniły się i przybrały ludzką postać. Jakie szczęście, że nareszcie to zrozumiał i teraz znów może zająć się swoimi sprawami. Szkoda tylko, że trwało to aż kilka dni i teraz trzeba wszystko nadrobić.

Podbudowany ta myślą, najszybciej jak tylko mógł, udał się w stronę garażu. Nie minęło pół godziny, a już, nie bacząc nawet na to, że przez te kilka dni samochód lekko pokrył się kurzem, znalazł się na swojej działce. Szczęście mu dopisało, gdyż działka sąsiada świeciła pustką. Wścibska pani Lucyna chyba nareszcie zabrała się za domowe porządki i tym razem, darowała sobie leżenie na słońcu. Furtka była zaryglowana, tak jak zostawił ją będąc tu ostatnim razem. Przy altanie nic nie ruszone, nikt niczego nie przestawił, nawet czarna porzeczka, na krzewie, który rósł bardzo blisko płotu wydawała się nie rozkradziona. Panu Eugeniuszowi, ten krzew od razu rzucił się w oczy, gdyż zauważył, że owoce pięknie dojrzały na nim i już nadawały się do obrania. Ławka była w miarę czysta. Obszedł ją kilka razy dokoła, ale na żadnej z desek nie zauważył odchodów ptasich. Fakt ten tak go ucieszył, że od razu ruszył do altanki po plastikowe wiaderko gotów obierać dojrzale porzeczki. Zanim jednak zabrał się do pracy przezornie ustawił obok krzewu małe, rozkładane krzesełko. W końcu nie był już młodzieniaszkiem i kręgosłup, co jakiś czas dawał mu znać o sobie, gdy przez dłuższy czas przebywał w pozycji pochylonej. Słońce pięknie ogrzewało mu plecy, jednak nie było na tyle gorąco, by zaczęła piec go skóra. Było w sam raz i ptaki pięknie śpiewały, a po wścibskiej sroce nie zostało śladu – zapewne wyniosła się na dobre do sąsiada. Pomyślał, że żona jeszcze dziś wieczorem powinna zaprawić owoce do słoików. Lubił kompot z porzeczek, a pani Wiesława  doskonale wiedziała, że preferuje tylko napoje z naturalnych owoców, a soki z kartonowych opakowań nie miały z tym nic wspólnego.

- To sama chemia. – mamrotał pod nosem, kiedy żona próbowała mu wcisnąć coś takiego do obiadu.

Na drodze wiodącej do jego działki, coś nagle zajaśniało, mignęło, jakby ktoś nagle pojawił się tam i przyglądał się z daleka panu Eugeniuszowi. Jaskrawa koszula na ułamek sekundy mignęła mu przed oczami. Zasłonił je dłonią, poczuł bowiem, że za chwilę coś w nim wybuchnie. Gwałtownie wstał ze swojego rozkładanego krzesełka i wytężył wzrok, jednak na drodze nie było już nikogo. Mimo tego postanowił przegonić raz na zawsze swojego prześladowcę.

- Wynoś się z moich ogródków działkowych i z mojego życia! – zawołał donośnym głosem – Jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, porachuję ci wszystkie kości tak, że najlepszy chirurg cię nie poskłada! Nic ode mnie nie dostaniesz! Nie chcę więcej oglądać twojej głupkowatej gęby, ani twojego roweru! Zaraz zadzwonię po policję i po straż miejską i po ochronę! – dodał zadowolony, gdyż zdawało mu się, że nareszcie skutecznie przepędził tego drania, który nagminnie uprzykrzał mu życie.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.