Przejdź do głównej zawartości

Mruk cz. VIII

 

- Zrób mi kiełbasę po węgiersku. – zwrócił się do żony stając w drzwiach tak samo niespodziewanie, jak w południe wyszedł na działkę zły i głodny.

- A, obiad?

Pani Wiesława tego dnia wielokrotnie odgrzewała mężowi obiad nie wiedząc o której wróci, a kiedy już to nastąpi, to czy pan Eugeniusz nadal będzie głodny. Okazało się, że był głodny i jeszcze bardziej zły, niż w chwili opuszczenia domu, tylko, że tym razem, zażądał całkiem innego dania.

- Sama sobie jedz obiad. – warknął na nią.

Nie lubił przecież odgrzewanych potraw, a ona wiedząc o tym powinna przygotowywać posiłki o takich porach, żeby były świeże.

- To trochę potrwa, zanim usmażę kiełbasę, poza tym nie wiem, czy mam przecier pomidorowy. – wyliczała przeszkody, co jeszcze wzmogło jego frustrację.

- Przecier kupiłem w zeszłym tygodniu, o ile wiem, to jeszcze go nie zużyłaś, więc pośpiesz się, bo jestem głodny.

Nie miał siły, ani ochoty dłużej z nią dyskutować. Powlókł się do pokoju i zamknął za sobą przezornie drzwi, żeby nie zadawała mu więcej pytań. Włączył komputer, a potem przez chwilę usiłował skupić się na swojej grze z marnym jednak skutkiem. Z kuchni dochodziły odgłosy stukania garnkami. Pani Wiesława dwoiła się i troiła, żeby jak najszybciej przygotować posiłek. Po chwili poczuł zapach duszonej cebuli, co jeszcze wzmogło uczucie głodu. Nie chciał i nawet nie  mógł myśleć o przykrym incydencie z tajemniczym mężczyzną, który co jakiś czas staje na jego drodze, a potem nagle znika. By odciążyć umysł od tych spraw począł przeglądać rachunki, zastanawiając się, czy nie pominął jakieś opłaty w tym miesiącu. Wszystko jednak było w porządku – jak zawsze.

Poszedł do łazienki, postanowił bowiem wziąć kąpiel przed posiłkiem, a potem od razu położyć się do łóżka, choć zazwyczaj o tej porze przebywał jeszcze na działce. Tego dnia czuł się wyczerpany, choć nie  zajmował się żadną pracą. Sprawcą tego wszystkiego był ów bezdomny, który najwidoczniej uwziął się na niego. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie wiedział ,czego jeszcze może się spodziewać po takim typie. Po głowie chodziły mu najgorsze warianty zdarzeń, jakie mogą się wydarzyć, jeśli ten człowiek nie zostawi go w spokoju.

Kiedy wychodził z łazienki, jego żona kończyła właśnie pieczenie kiełbasy. Poczuł woń ostrych przypraw, udał się więc do pokoju, żeby założyć piżamę. Kiedy wrócił do kuchni, pani Wiesława objęła go zdziwionym wzrokiem.

- Jesteś chory? – chciała podejść, żeby przyłożyć mu dłoń do czoła.

On jednak widząc, co zamierza cofnął się i zaprzeczył, żeby od razu rozwiać jej wątpliwości. Nerwowymi ruchami nałożyła mu posiłek na talerz.

- Jeśli idzie o naszą córkę… - chciała wrócić do rozmowy, żeby oswoić go z myślą o adopcji.

On jednak nie chciał nawet o tym myśleć. Ostatecznie, Mariola ze swym godnym pożałowania mężem i tak zrobią, co sami uznają za słuszne. Nie mógł jednak zrozumieć, po co żona wtrąca się w ich sprawy.

- Nie chcę o tym rozmawiać. – uciął krótko.

Nie miał zamiaru przedstawiać jej swoich racji -  i tak pewnie przekręci wszystko po swojemu.

- Niech robią co chcą. – dodał, co jak zauważył, ucieszyło panią Wiesławę.

Pewnie, jego obojętność uznała za przyzwolenie. Jest zbyt głupia, by zrozumieć jego tok myślenia.

Zjadł swoją porcję kiełbasy - bardziej z głodu, niż ze smakiem. Żona mogła bardziej się postarać. Danie nie było dostatecznie dobrze doprawione, a kiełbasa za mało przypieczona. Nie chciało mu się nawet zwracać jej uwagi, tyle razy przecież powtarzał, że kiełbasę trzeba piec na osobnej patelni, oddzielając ją od cebuli, a dopiero na koniec wszystko zmieszać. Pewnie żona wrzuciła wszystko razem, jakby gotowała dla psa, a nie dla własnego męża. Kiedy kończył, jeszcze bezczelnie spytała, czy mu smakowało, jakby nie dostrzegała swego braku talentu kulinarnego. Przewrócił tylko oczami, pomyślał, że jeśli jeszcze raz go o to spyta, to wyrzuci talerz przez okno. Na szczęście, nie spytała. Odłożył więc talerz na środek stołu i pomaszerował do sypialni.

- Zachowuj się cicho, chcę się położyć. – zwrócił jej uwagę, wiedząc, że za chwilę zacznie bębnić talerzem o zlew. Musiała przecież od razu za nim pozmywać, bo pan Eugeniusz nie znosił widoku brudnych naczyń zalegających w kuchennym zlewie. Był to tylko żer dla much i innych owadów roznoszących zarazki. Latem zawsze coś tam wleciało do mieszkania, choć co roku przezornie rozwieszał siatki przeciw owadom w kuchennym oknie.

Kiedy tylko położył się i nakrył kocem ( za dnia żona chowała wszystkie kołdry i poduszki w skrzyni pod tapczanem), od razu zmorzył go sen. Oddał się z lubością w dobroczynne ramiona Morfeusza. Było mu ciepło i przyjemnie, zapewne śnił, ale kiedy nagle przebudził się, nie pamiętał już o czym. Na dworze nadal było widno, a z kuchni dochodziły odgłosy przytłumionej rozmowy. Pan Eugeniusz od razu rozpoznał glos sąsiadki, co wprawiło go w złość. Nie dość, że ta bezczelna kobieta przychodzi tu plotkować kiedy nie ma go w domu, to jeszcze nachodzi ich mieszkanie, gdy odpoczywa za ścianą. W pierwszej chwili, chciał zwrócić uwagę żonie, że nie powinna przyjmować gości, kiedy on śpi, gdyż to go rozprasza i nie pozwala odpocząć. Nie chciało mu się jednak wychodzić z łózka, nie chciało mu się nawet odezwać, uznał więc, że to objaw zmęczenia, którego nie pozbył się nawet podczas snu. Nie czuł się zrelaksowany, dlatego spróbował ponownie zasnąć. W tym celu przewrócił się na drugi bok układając się tyłem do ściany. Wtedy właśnie, ze zdumieniem dostrzegł, że na jego ulubionym fotelu naprzeciwko łózka, ktoś siedzi i bezczelnie gapi się na niego. Wytrzeszczył oczy zastanawiając się, czy nadal śpi, a może rozmowa za ścianą, także należy do tego snu. Jednak, choć kilkakrotnie otwierał i zamykał oczy, ktoś wciąż siedział na jego fotelu. Podniósł lekko głowę i wtedy z przerażeniem dostrzegł tego samego kloszarda, którego już raz spotkał tego dnia na swojej ławce, gdy przebywał na działce.

- Czego chcesz? – zadał mu pytanie, jakie zapewne każdy zadałby w takiej sytuacji, próbując jednocześnie uszczypnąć się w policzek. Niestety jakimś cudem nic mu nie wychodziło, pomimo usilnych starań.

- Zawołam żonę! – wymyślił nagle.

Ale choć kilkakrotnie wymawiał imię kobiety, robił to prawdopodobnie zbyt cicho, albo, co gorsza, pani Wiesława była tak zajęta plotkowaniem, że niczego nie usłyszała. Mężczyzna w jaskrawej koszuli najwidoczniej w ogóle nie przejął się jego zabiegami i przyglądał mu się ze stoickim spokojem, nadal nie ruszając się z miejsca.

- Kim ty jesteś? Jak wszedłeś do mojego mieszkania? Zaraz zadzwonię po policję! – Pan Eugeniusz wiedział, że musi w jakiś sposób go nastraszyć, inaczej nadal będzie go prześladował.

- Policja nic tu nie pomoże. – odparł nie zwracając uwagi na to, że pan Eugeniusz wije się ze złości i rzuca się na łóżku jak szalony.

- Jak to?! – oburzył się.

- Po prostu. – westchnął tamten wyraźnie znudzony.

- Kim jesteś? – powtórzył pytanie.

- Waldemar, jestem. – przedstawił się wykonując szarmancki gest ręką, zupełnie, jakby spotkali się w eleganckim lokalu, a nie w ciasnej sypialni na osiedlu mieszkaniowym – Ten…Waldemar. – dodał, jakby teraz wszystko było jasne.

- Ten…to znaczy, kto? – zdumiał się pan Eugeniusz.

- Ten , którego potraciłeś. – uśmiechnął się, jakby chodziło o wypicie herbatki, a nie o wypadek.

- To już wiem, nie jestem ślepy! – pieklił się nadal leżący na łóżku – Ale z tym potraceniem było na odwrót. To ty wjechałeś w moje auto, tym swoim gratem.

- Ale to ja, byłem poszkodowanym. – stwierdził niezwykle spokojnie.

Tego było już za wiele. Przecież w tej całej sytuacji, pan Eugeniusz czuł się najbardziej poszkodowaną osobą.

- A co z moim odrapanym autem? A co ze zszarpanymi nerwami?! – wymieniał.

- A co z moim życiem? - opowiedział kloszard także pytaniem – Przez ten wypadek, straciłem je.

- O czym ty mówisz? – mężczyzna najwyraźniej bredził, albo ćpał jakieś świństwo.

- Już tłumaczę. – uśmiechnął się łagodnie, wprawiając tym sposobem leżącego na łóżku w stan najwyższej irytacji. – Może rzeczywiście, ten wypadek nie wyglądał groźnie. Ty miałeś lekko podrapaną karoserię, ja zaś leżałem na ulicy z rozbitą skronią. Mój rower był pokrzywiony, a w środku w  głowy zrobił mi się krwiak, który początkowo nie dawał znać o sobie. Zabrano mnie do szpitala, ale po dwóch dniach wyszedłem i wróciłem do mojej kobiety.

- Masz kobietę? – zdumiał się pan Eugeniusz. W głowie mu się nie mieściło, że ktoś taki mógł mieć kobietę -  No…chyba, że jest  ślepa.

- Nie jest ślepa i ma na imię Jola. – objaśnił pan Waldemar – Po jakimś czasie ów krwiak, o którym wspomniałem pękł i umarłem zastawiając moją kobietę samą na świecie. Teraz jest bez opieki i środków do życia.

- To, ty miałeś jakieś środki?! – zbulwersował się pan Eugeniusz, gdyż teraz nabrał całkowitej pewności, że ten cwany kloszard chce wyłudzić od niego pieniądze. Kiedy o tym pomyślał, zaczął szarpać się na łóżku tak długo, aż wreszcie udało mu się usiąść i obudzić, a kiedy znów spojrzał na swój fotel po tajemniczym znajomym nie było już śladu.

 

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.