Przejdź do głównej zawartości

Wampirzyca cz. XII


XII

Ksiądz Witek.
Była pewna, że przed chwilą Marek był w jej domu. Zapewne zajrzał do swojego pokoju, pokręcił się po korytarzu, a potem szepnął jej do ucha, że powinna zejść do kuchni i napić się herbaty miętowej na uspokojenie. A Monika pewnie wyszła do miasta i kiedy wróci, zobaczy nieodebrane połączenie i oddzwoni, albo może nawet odwiedzi ją jeszcze w tym tygodniu. Kochany chłopak, troszczył się o nią nawet po śmierci.
- Nie martw się, wkrótce do ciebie dołączę, a wtedy razem napijemy się herbaty miętowej – szepnęła, gdy schodziła do kuchni, by przyrządzić napar.
Postanowiła wziąć się w garść i zająć się czymś pożytecznym, dlatego, kiedy tylko wypiła herbatę zaczęła grzebać w szafie w przedpokoju, gdzie przetrzymywała swoją starą maszynę do szycia. Na wieszaku czekał przecież jej kostium, a sam się nie zwęzi. Trochę się natrudziła przy wyjmowaniu maszyny, ale kiedy wszystko już było przygotowane do pracy, poczuła się bardzo z siebie zadowolona. Przymierzyła jeszcze raz spódnicę, a potem sprawnymi ruchami zaznaczyła miejsca, gdzie powinna ją przeszyć. Była pewna, że po ukończeniu pracy będzie zadowolona z efektów.
Szyjąc, myślała o księdzu Witku. Kiedyś poprosił ja, by zwęziła mu spodnie. Mówił, że ostatnio sporo ubyło mu  z wagi i wszystkie ubrania wiszą na nim, jakby był strachem na wróble. Nie przypuszczała jeszcze wtedy, że ten niewinny spadek wagi był początkiem groźnej choroby – takiej, na którą do tej pory nikt nie wymyślił skutecznego lekarstwa. Modliła się za niego regularnie. Właściwie nigdy wcześniej tak gorąco się nie modliła, nawet, gdy  z każdym dniem malała nadzieja dla jej córki, nawet, gdy Marek odszedł. W takich chwilach zawsze miała pretensje do Boga i do siebie i do całego świata. Ksiądz Witek nauczył ją inaczej patrzeć na życie, prawie udało mu się wmówić jej, że to nie ona odpowiedzialna jest za ludzkie nieszczęścia, że to, co zdarzyło się w jej życiu było wolą Najwyższego, że taki był jego plan i że kiedyś, być może zrozumie to, że wszystko musiało się zdarzyć, żeby było tak jak jest. I jeszcze przekonał ją, że każde nieszczęście, które się zdarza prowadzi do tego, by mogła wyciągnąć  z niego jakieś dobro i że ostatecznie przekona się, iż nic nie dzieje się nadaremno.
Niestety, nigdy się o tym nie przekonała, a ksiądz Witek, który uparcie twierdził, że choroba jest dla niego próbą, zmarł w końcu, jak pozostali. Kiedy to sobie uświadomiła przestała się modlić, choć całkowicie nie straciła wiary i nadal miała nadzieję, na spotkanie z tymi, których kochała i z tymi, których niechcący skrzywdziła – musi przecież poprosić ich o wybaczenie.
Kiedy po śmierci Marka szła do spowiedzi, nie wierzyła w  grzechów odpuszczenie. Chciała odebrać sobie życie, ale wpierw na wszelki wypadek zamierzała poprosić Boga, żeby umieścił ją razem z najbliższymi. Wtedy spotkała w konfesjonale księdza Witka. Od razu wyczuła, że jest pokrewną duszą. Długo rozmawiali.
Gdy wyszła na zewnątrz było w niej już sporo wątpliwości. Przed spowiedzią udała się do kościoła z mocnym postanowieniem popełnienia zamierzonego czynu po wyjściu ze świątyni.
Ulica była gwarna. W tym miejscu kierowcy często przekraczali dozwoloną szybkość. Księdzu Witkowi udało się zasiać w jej sercu wątpliwości. Wyszła więc na chodnik i przystanęła. Brakowało jej odwagi by wtargnąć na jezdnię, choć nie bała się śmierci. Ksiądz Witek wykorzystał jej wahanie. Będąc w konfesjonale wyczuł, co zamierza, choć nie powiedziała mu o tym wprost. Wyszedł na zewnątrz, by powstrzymać ją przed samą sobą. Kiedy złapał ją za ramię drgnęła.
- Gdzie pani mieszka? – spytał, po prostu.
Od tego czasu zaczął ją regularnie odwiedzać, a ona przestała myśleć o odebraniu sobie życia. Prawie uwierzyła w to, że żaden człowiek nie jest w stanie komuś zaszkodzić za pomocą samych tylko myśli, tym bardziej, jeśli ów człowiek jest na ogół życzliwy i wcale nie pragnie czyjegoś nieszczęścia.
- Więc czemu w moim życiu było tak wiele zbiegów okoliczności, które świadczyły o tym, że to przeze mnie ludzie chorują i umierają? – upierała się przy swoim.
- Wszystko to sobie pani wmawia – przekonywał. – Bóg nie chce nikogo unieszczęśliwiać, ani karać. Taka jest jego wola, po prostu. Wszędzie ludzie chorują i umierają, a przecież nie wszyscy ci ludzie znają kogoś takiego, jak pani.
Przez jakiś czas nie wracali do tego tematu. Była zadowolona z faktu, że ten młody człowiek chce przebywać w jej towarzystwie i że dobrze czuje się w jej domu. Zaczęła już myśleć, że skoro ten ksiądz od wielu miesięcy przychodzi do jej domu i do tej pory nic złego mu się nie przydarzyło, to może rzeczywiście w jej życiu zdarzały się jakieś feralne przypadki, za które ona wcale nie jest odpowiedzialna, bo są dziełem przypadku.
Tak było do czasu, aż poprosił o zwężenie spodni.
- Jest ksiądz na diecie? – spytała, choć od razu tego pożałowała, widząc jak z apetytem zjada ciasto, które dla niego upiekła.
- Nie – uśmiechnął się jakoś smutno. – Jestem ostatnio słaby.
Zaraz jednak potem , jakby chciał wyprzedzić jej myśli dodał
– I proszę od razu nie myśleć, że rzuciła pani na mnie jakieś czary. Proszę nie wierzyć w takie gusła, to grzech.
- Może i grzech  –zaczęła swoje. – Faktem jest, że mogłabym odebrać księdzu zdrowie, choć wcale tego nie chcę.
- Znowu pani zaczyna! – pogroził jej palcem – Pojdę do lekarza i wszystko będzie w porządku. Pewnie brakuje mi jakichś witamin.
Od tej pory nic nie było jednak w porządku, a ksiądz Witek jeszcze dwa razy przynosił swoje spodnie do zwężenia. Wkrótce potem wylądował w szpitalu. Wpadła w panikę. Od razu pomyślała, że to przez jej słowa. Nie mogła myśleć o niczym innym, jak o jego chorobie. Był człowiekiem, który ją uratował, a ona, prawdopodobnie niechcący, pozbawi go życia. To ją przerażało. Musiała z nim porozmawiać, pocieszyć go, musiała go odwiedzić.
Nie było to dla niej łatwe. Rzadko przychodziła do miejsc, gdzie skupiało się dużo ludzi. Szpital nastrajał ją pesymistycznie, porażał ogromem ludzkiego cierpienia, poza tym od razu naszły ją przykre wspomnienia. Przemogła się jednak i wybrała się na odwiedziny.
Robiła to potem wielokrotnie. Widziała jak z dnia na dzień gaśnie w nim życie. Przez cały czas był spokojny i pogodny. Przychodziła tu, by go pocieszać – było jednak na odwrót – to on podtrzymywał ją na duchu. Nadal, pomimo niezaprzeczalnych dowodów twierdził, że jego choroba nie ma nic wspólnego z jej towarzystwem.
- Czasem Bóg zabiera kapłanów do siebie. Tak powinno być.
Nie mogła się z tym pogodzić.
- Takich młodych? – wzruszała ramionami – Bóg nie może być taki okrutny. To wina demona, który we mnie mieszka.
- Nieprawda – kiwał posępnie głową. Było mu przykro, że jego zabiegi nie przynosiły spodziewanych rezultatów.
Przychodził do niej tak wiele razy, tłumaczył, przekonywał, a ona – dalej swoje.
W końcu dala za wygraną, nie chcąc dłużej sprawiać mu przykrości.
- Może, jak będę myśleć uporczywie o tym, żeby ksiądz wyzdrowiał, to tak się stanie.
- Proszę się modlić. Modlitwa ma wielką moc.
Kiwnęła głową. Bardzo chciała spełnić jego prośbę, ale czuła, że jest zbyt zdołowana, by móc modlić się tak żarliwie, jakby sobie tego życzył. Owszem, w kółko powtarzała słowa różańca i innych koronek, których nauczyła się jeszcze w domu rodzinnym, jednak nie miała w sobie wiary. Choć bardzo chciała pomóc, była przekonana, że tylko mu szkodzi myśląc o nim tak intensywnie.
Postanowiła zaprzestać chodzenia do szpitala. Wmówiła sobie, że chory ma większe szanse na wyzdrowienie, jeśli nie będzie jej widywał. Ze wszystkich sił próbowała wyrzucić z głowy myśli o nim. Powtarzała sobie, że ma większe szanse, jeśli będzie jej obojętny.
Niestety wkrótce potem dowiedziała się od sąsiadki, że zmarł w szpitalu. Znów ogarnęły ja potworne wyrzuty sumienia, że go nie odwiedzała. Z pewnością czekał, może chciał powiedzieć jej coś ważnego przed śmiercią, może było to coś, co dałoby jej nadzieję, może to coś zmieniłoby jej życie. Oby tylko jej wybaczył, kiedy będą już oboje po drugiej stronie, bo wieczność jest nieskończona, a ona nie chce być nieszczęśliwa na czas nieokreślony w żadnym ludzkim, ani boskim kalendarzu.


Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.