XI Marek.
Minęło już
tak wiele dni odkąd Monika miała ją odwiedzić. Zawsze była daleka od tego, by
napraszać się komuś, albo , co gorsza, nalegać na czyjeś odwiedziny. Uważała,
że każdy sam powinien decydować o tym, czy chce spędzać czas w towarzystwie
drugiej osoby. Ona przyzwyczaiła się do samotności, polubiła ją, dobrze się
czuła we własnym towarzystwie, uważała, że wizyty innych ludzi prowadzą jedynie
do sytuacji, gdy trzeba się martwić o to, co niepotrzebnie powiedziała i czego
mogła uniknąć. Jednak Monika nie była taka, jak większość ludzi, których znała.
W jej towarzystwie myślała tylko o rzeczach pozytywnych, bo dziewczyna była
pełna ciepła niczego nie oczekiwała i
niczego nie narzucała. Przychodziła rzadko, wypiła herbatę, porozmawiała z nią
o rzeczach przyziemnych i po prostu odchodziła do swoich zajęć. Była pokrewną
duszą, przy której Stefa nie obawiała się o swój wpływ na ludzi. Nie wiedzieć
czemu, była przekonana, że nie może jej skrzywdzić w żaden sposób. Tak było
kiedyś.
Teraz, raz
po raz przypominała sobie feralne słowa wypowiedziane podczas jej ostatniej
wizyty. Wspominała jej o młodości, o tym, że ma ona to do siebie, iż szybko się
zapomina i że ona zazdrości jej młodości, bo dzięki niej jest w stanie nie
myśleć o złych rzeczach.
Te słowa nie
dawały jej spokoju, tym bardziej, że Monika nie dzwoniła, zupełnie jakby coś
złego jej się przytrafiło. Pomyślała, że jeśli z jej powodu ta dziewczyna
cierpi, albo, co gorsza, uległa jakimiś wypadkowi, to ona odbierze sobie życie,
żeby już nikogo nie skrzywdzić. Pomyślała, że powinna jak najszybciej do niej
zadzwonić, pomimo tego, że nie ma w zwyczaju nikogo niepokoić.
Monika
doskonale wiedziała, że Stefa nie zadzwoni z błahego powodu, a jeśli już to
zrobi, to tylko jeśli stanie się coś bardzo złego, coś, co skłoni ją do
złamania swoich zasad. Jednak, kiedy dziewczyna odbierze Stefa powie jej, że po prostu martwi ją jej
milczenie. Nie ma przecież nic złego w tym, że ktoś martwi się o drugiego
człowieka. Monika także przychodziła odwiedzać ją z czystej troski, a przecież
nie musiała tego robić.
Wyjęła z
szuflady stary zeszyt, w którym miała spisane numery telefonów. Kiedy go
otworzyła uśmiechnęła się ironicznie. Większość numerów należała do osób
nieżyjących, albo do takich, które zapewne już dawno temu zmieniły numery
swoich telefonów. Z wieloma od dawna nie utrzymywała kontaktów. Przesunęła
palcem i znalazła nazwisko Agnieszki, matki Moniki. Dziewczyna mieszkała z
matką, a po jej śmierci pozostała w jej mieszkaniu, numer należał wiec teraz do
niej. Podniosła słuchawkę i wolno
naciskała numery. Dźwięk sygnału
przestraszył ją. Nasłuchiwała jak płynął gdzieś z nieznanych miejsc, do których
nigdy nie chciała dotrzeć. Telefon wydawał swoje dźwięki niepodobne do niczego,
co było częścią jej świata zamkniętego w czterech ścianach. Sygnał powtarzał
się, trzeszczał jej w głowie, po drugiej stronie nie było jednak nikogo, kto
podniósłby słuchawkę. Wpadła w popłoch. Rzuciła słuchawką jak zdechłym owadem,
który nie zdążył ją ukąsić w dłoń. Monika nie odebrała, gdyż z pewnością nie
było jej w mieszkaniu, a skoro jej nie było, z pewnością przydarzyło jej się
coś złego.
Tego dnia
nie była w sklepie, z nikim nie rozmawiała – jeśli dziewczyna nie żyje nie
znajdzie się nikt, kto ją o tym powiadomi. Nie należała przecież do jej
rodziny, nikomu nie przyjdzie do głowy, by do niej zadzwonić. Nie dalej , jak
dwa lata temu była na pogrzebie jej matki. Wymawiała sobie wtedy, że to ona
przyczyniła się do jej śmierci, podobnie jak przyczyniła się do śmierci innych,
których znała. Obiecała sobie wtedy, że nigdy nie skrzywdzi córki Agnieszki. A
teraz Monika zniknęła. Nie mogła tego znieść. Nie zniesie już żadnej śmierci,
nie chce być nigdy więcej przyczyną czyjegoś nieszczęścia. Powinna uwolnić
świat od swojej osoby, wtedy wszyscy będą szczęśliwsi i nikomu z jej znajomych nie stanie się krzywda.
Zdruzgotana
tą wizją poczłapała na klatkę schodową. Rzadko z niej korzystała. Pokoje na
piętrze stały puste odkąd odszedł Marek, nie zachodziła tam prawie nigdy nie
chcąc rozmyślać, wspominać, przeżywać na nowo. Teraz mogłaby na tych schodach
wszystko zakończyć. Wdrapie się do góry, a potem, kiedy znajdzie się z powrotem
na dole spotka Marka i będą już zawsze razem. Znowu mogą być rodziną – ona,
Zygfryd, Celinka i wnuk. Kiedyś miała podobne myśli. Wtedy właśnie na swojej
drodze spotkała księdza Witka. Ostrzegał ją przed tak drastycznym krokiem. Nie
posłuchałaby, gdy jej nie uświadomił , że samobójcy będą surowiej sądzeni, że może tam nie spotkać
swoich, gdyż będzie przebywać w zupełnie innym miejscu. Zapewne księdzu Witkowi
zdawało się, że uratował ją wtedy - skąd
mógł przypuszczać, że kilka lat później znów będzie na skraju przepaści.
Była już w
połowie drogi, kiedy spojrzała na zamknięte drzwi pokoju wnuka. Zdawało jej
się, że jakiś cień zawisł nad framugą, położył się na klamce, jakby chciał
bronić dostępu do środka. Poczuła wilgoć na policzku. Zrozumiała, że wnuk
przyszedł ją ostrzec, albo po prostu postanowił ją odwiedzić. Tak bardzo za nim
tęskni, że czuje niemal fizyczny ból i ten ból jest tak samo silny, odkąd
usłyszała wieść o jego tragicznej śmierci. Długo oskarżała Marię, byłą kochankę
jej zmarłego zięcia, że maczała we wszystkim palce. Kto wie jakie przekleństwo
rzuciła na jej dom, kiedy okazało się, że nie ma już w nim czego szukać.
Stefa
musiała przyznać, że odkąd Andrzej odszedł, nic w jej domu nie było już takie
samo. Z wnukiem nadal byli emocjonalnie bardzo związani, jednak Marek powoli
zaczął się od niej oddalać. Coraz więcej czasu poświęcał kolegom i rzeczom, o
których Stefa nie miała pojęcia. Otaczał się jakimś murem, którego nie mogła
przekroczyć. Wiedziała, że cierpi, stracił przecież oboje rodziców, nie chciał
jednak z nią o tym rozmawiać. Przestał się uczyć i wkrótce został wydalony ze
szkoły. Przez jakiś czas musiała nawet z tego powodu uiszczać karę finansową,
Marek był bowiem jeszcze wtedy nieletni.
Wkrótce
zajął się nim kurator sądowy, a wtedy przed oczami stanęło jej widmo utraty
wnuka. O wszystko oskarżała jego kolegów, którzy jej zdaniem, namawiali go do
złego. Mimo tego, że nadal dawała mu spore kieszonkowe zaczął z kolegami
zbierać złom.. Kiedy nie udawało im się znaleźć metalu w osiedlowych
śmietnikach kradli kable z pobliskiej kopalni. Stefa domyślała się, że wnuk
zajmuje się jakimiś ciemnymi interesami, a kiedy pewnego razu zapukała do niej
policja postanowiła działać.
Wiedziała,
że błędem z jej strony było dawanie mu zbyt dużych kwot bez pytań, na co wydaje
swoje oszczędności. Pomyślała więc, że ograniczy mu kieszonkowe. Marek kochał
ją i zapewne nie chciał sprawiać jej kłopotu. Kumple zaś namawiali go, by
postawił się babci. Zaczął otwarcie domagać się większych kwot, a kiedy nie
chciała mu dawać, uciekał z domu na kilka dni, albo wyzywał ją od kurew, albo
złych staruch. Bardzo ją to bolało, jednak wmawiała sobie, że Marek jest
samotnym i nieszczęśliwym chłopcem. Po pewnym czasie ulegała jego prośbom i
znów dawała mu pieniądze.
Próbowała
namawiać go, by podjął jakąś pracę, naiwnie wierząc, że pieniądze, które nie
przyjdą mu łatwo będzie bardziej cenić i przestanie je tak pochopnie wydawać.
Marek jednak nie miał ochoty pracować, za to lubił włóczyć się z kolegami, pić
wódkę i palić ogromne ilości papierosów i jeszcze jakiegoś innego świństwa.
Była w
rozterce, bardzo chciała wyrwać go z tej traumy, która uniemożliwiała mu
normalne życie, pozbawić go towarzystwa młodych ludzi mających na niego zły
wpływ, których ona praktycznie z nie znała, gdyż widywała ich tylko, gdy wołali go pod oknem, by wyszedł na
zewnątrz.
Tak było i
ostatniego dnia przed jego śmiercią. Miała złe przeczucia, ale miała nadzieję,
że zniknie na kilka dni, ona będzie w tym czasie znów szaleć z rozpaczy i
beznadziejności, aż w końcu wróci – jak zawsze. Nie przypuszczała, że widzi go
żywego po raz ostatni. Potem dowiedziała się, że opalał kable w pobliskim
lasku. Dzień był deszczowy i naprędce przygotowane ognisko nie chciało się
palić. Marek wpadł na pomysł, by pomóc sobie za pomocą benzyny. Otwierając
butelkę oblał sobie ubranie. Jego kumple po prostu uciekli kiedy płonął i
wzywał pomocy. A ona wyczuła moment jego śmierci. W tej właśnie chwili coś
ciężkiego i wielkiego usiadło jej na sercu niczym drapieżny ptak. Swoimi
upiornymi pazurami rozdzierał ją od środka. Te rany pozostały w niej do dziś.
Komentarze
Prześlij komentarz