Przejdź do głównej zawartości

Wampirzyca cz. V


V Wypadki chodzą po ludziach.

Wydawało jej się, że dopiero zamknęła oczy, kiedy obudziły ją jakieś światła. Dopiero po chwili zorientowała się, że jest już grubo północy, a to, co mieniło się w szybie. dochodziło z ulicy, która wiodła tuż za jej płotem. W pierwszej chwili pomyślała, że to służby drogowe. Dopiero po jakimś czasie  usłyszałam gwar i rozmowy dochodzące z zewnątrz. Od razu pomyślała, że zdarzył się jakiś wypadek. W miejscu, gdzie mieszkała był niewielki zakręt. Sąsiedzi od dawna apelowali do władz miasta, żeby ustawiono tu lustro z powodu złej widoczności jadących z naprzeciwka samochodów.  Ulica nie była mocno uczęszczana, a jednak odkąd sięgała pamięcią zawsze zdarzały się tu wypadki. Jeszcze za życia męża wiele razy musieli z tego powodu reperować plot, gdyż zdarzało się, że kierowcy, którzy nie zachowali należytej ostrożności, albo nie dostosowali prędkości do  warunków jazdy  lądowali w nim, a potem wszystko kończyło się na różnego rodzaju urazach i uszkodzeniach samochodów. Ludzie mawiali o tej ulicy, że jest pechowa -  przecież ona tu mieszka. Jak na złość kilka z tych wypadków miało miejsce na jej oczach, kiedy właśnie wyglądał przez okno, albo gdy akurat robiła coś w ogrodzie. Wyczuwała, że sąsiedzi szepczą o tym za jej plecami, ona przecież także dostrzegała, iż zbyt wiele feralnych zdarzeń ma miejsce w jej obecności.
Podeszła do okna i uchyliła je nieco. Tym razem samochód uderzył w drzewo rosnące po drugiej stronie drogi – zapewne jechał z naprzeciwka. Drugie auto stało zaparkowane wzdłuż jej płotu, a kierowca głośno tłumaczył coś policjantowi, który naprędce spisywał protokół na masce radiowozu. Wokół, mimo późnej pory zebrał się niewielki tłumek gapiów. Rozpoznała wśród nich sąsiadkę Traudkę i jej wnuka. Postanowiła zostać w pokoju. Jej obecność na zewnątrz i tak nie miałaby znaczenia dla całej sprawy, tym bardziej, że jej płot nie został tym razem naruszony. Zamknęła więc okno, zdjęła szlafrok i położyła się z powrotem do łóżka.
Nie mogła jednak zasnąć, nie tylko ze względu na światła nadal wirujące po całym pokoju. Była zdenerwowana wypadkiem, na który nie miała wpływu i nie mogła przewidzieć, że on się wydarzy, a jednak coś nie dawało jej spokoju. Sam fakt, że była w pobliżu sprawiał, iż kierowcy tracili panowanie nad swoimi pojazdami. Miała tylko nadzieję, że nikt poważnie nie ucierpiał, kiedy ona tu leży i oczekuje, aż wszyscy rozejdą się do domów i znów zapanuje spokój na jej ulicy. Nie chciała wiedzieć jakie szkody na ciele ponieśli uczestnicy wypadku, widziała już w życiu dość ludzkich tragedii.
I kiedy tak o tym myślała nie mogąc zasnąć, nagle przed oczami stanęła jej jak żywa kobieta z szeroko rozwartymi oczami, w których właśnie gasło życie. Nigdy nie zapomni tamtego widoku, choć minęło tyle lat. Wybrali się wtedy do Częstochowy. Eskapadę wymyśliła siostra Zygfryda, Hildegarda.
Z rodzeństwem męża nigdy nie łączyły jej zażyle stosunki. Choć Zygfryd był bardzo przywiązany do  swojej  rodziny, a ona nie miała nic przeciwko jego częstym wizytom w rodzinnym domu, sama starała się zawsze trzymać na uboczu. Z tego też powodu rodzeństwo Zygfryda nie darzyło ją zbytnią sympatią, choć starali się tego nie okazywać.
Tym razem jednak mąż zaproponował jej wspólny wypad wiedząc, że jest osobą bardzo religijną i że z przyjemnością pomodli się przed obrazem Czarnej Madonny. Pamiętała, że sama wiązała z tą pielgrzymką spore nadzieje. Uważała wtedy, że być może Bóg ściągnie z niej klątwę – bo przecież zawsze wiedziała, że ciąży na niej jakieś przekleństwo, coś, co sprawia, że ludzie w pobliżu niej cierpią, albo nawet giną. Nidy tego nie rozumiała,  nie wiedząc, czy pochodzi to od Boga, czy od samego szatana. Jeśli jednak było to czymś złym, a z pewnością było – tylko Bóg mógłby uleczyć ją z tej dziwnej przypadłości. Nie znała przecież nikogo innego, komu przydarzyłoby się w życiu tyle nieszczęść i dziwnych zbiegów okoliczności. Tylko Bogu mogła powierzyć swoje troski, nikt z ludzi by jej przecież nie zrozumiał.
Niestety, jednak prawdopodobnie nie została wysłuchana, gdyż wracając  z Częstochowy zdarzył im się ten straszny wypadek.
Wracali w czwórkę – Zygfryd, Hilda, jej mąż Teodor i ona. Trochę dłużej zabawili w świętym miejscu i było już pod wieczór, kiedy w trasie zastała ich wielka ulewa. Teodor był ostrożnym kierowcą, nie jechał zbyt szybko i starał się podążać za pojazdem jadącym przed nim, gdyż jego tylne światła pokazywały mu drogę.
Ulewny deszcz uderzał z głośnym sykiem o przednią szybę. Było zupełnie ciemno. Hilda postanowiła nieco rozluźnić atmosferę i zaczęła śpiewać godzinki. Wszyscy poczuli się przez to bardziej bezpiecznie i poczęli jej wtórować, kiedy wielki błysk rozszczepił niebo, a chwilę później huk pioruna sprawił, że  jadący w samochodzie zamarli z przerażenia. Burza wciąż przybierała na mocy, dlatego Hilda zaproponowała, żeby zjechać na pobocze i przeczekać nawałnicę. Teodor i Zygfryd byli jednak innego zdania uważając, że powinni pojechać dalej, a wtedy burza pozostanie gdzieś z tyłu i za chwilę niebo zacznie się rozjaśniać. Stefa nie wypowiedziała swojego zdania,  wpatrywała się tylko w migające światła samochodu jadącego przed nimi i myślała jedynie o tym, żeby dotarli bezpiecznie z powrotem do domu.
Wtedy właśnie usłyszeli huk, a Teodor gwałtownie zahamował. Na samochód jadący przed nimi spadła potężna gałąź z drzewa rosnącego przy drodze zgniatając jego przednią część. Z tyłu siedziało przerażone, rozkrzyczane dziecko. Mężczyzna kierujący pojazdem przeżył, jednak jego żona miała mniej szczęścia. Stefa doskonale pamięta jej szeroko rozwarte, błękitne oczy, z których właśnie uciekało życie.
Nie chciała teraz myśleć o tych przykrych rzeczach, wiedziała, że nie będzie mogła zasnąć, a przecież rano wybierała się do sklepu.
Dawniej chodziła codziennie rano do kościoła, jakiś czas temu zrezygnowała jednak z tego. Przez tak wiele lat modliła się, żeby Bóg ściągnął z niej klątwę, którą obarczył ją od urodzenia, ale w niczym to nie pomogło. W końcu obraziła się na Boga. Być może niesłusznie – może to jakiś zły duch maczał we wszystkim palce, ale jeśli nawet tak było, to przecież Bóg jest silniejszy od wszystkich demonów razem wziętych, powinien więc uleczyć ją.
Kiedyś wraz z koleżankami bawiły się w spirytyzm. Nigdy nie była zwolenniczkom tego typu zabaw. W jej rodzinnym domu nazywano to grzechem. Pracując jeszcze na kopalni poznała jednak pewną młodą kobietę, która interesowała się zjawiskami paranormalnymi. Ileż to razy musiała opowiadać jej o śląskich utopcach – duchach wodnych, w które tu wierzono, o Meluzynie - wietrznicy, albo o tych wszystkich urokach i czarownicach, którymi straszono małe dzieci. Werka pochodziła z Wielkopolski. Do pracy przyjechała wraz z mężem. Szukali tu szybkiej szansy na własny kąt i łatwiejszego zarobku niż w swojej rodzinnej wiosce. To właśnie Werka namówiła ją na wywoływanie duchów. Początkowo nie chciała się zgodzić, jednak będąc u koleżanki na imprezie urodzinowej wypiła kilka kieliszków wódki, a wtedy zrobiło jej się wszystko jedno. Werka zapewniała, że robiła podobne rzeczy już wiele razy i że jest to fajna zabawa. Nie była o tym do końca przekonana, jednak po jakimś czasie wraz z podchmielonym towarzystwem koleżanek usiadły przy okrągłym stoliku w skromnym pokoju Werki, który wynajmowali wraz z mężem. Duchy wywoływali za pomocą talerzyka, długopisu i jakieś karteczki zaśmiewając się przy tym do łez. Ostatecznie stwierdziły, że żadna nadprzyrodzona istota nie przybyła na wezwanie, po czym wróciły do przerwanych tańców przy adapterze niedawno zakupionym przez męża Werki za pierwszą wypłatę zarobiona na Śląsku. To były naprawdę fajne urodziny i Stefa zapewne do dziś wspominałaby je z nostalgią, gdyby nie to, że po  feralnym wywoływaniu duchów wciąż miała wrażenie, że coś tamtego wieczoru przyszło do niej, chodziło za nią i nie chciało jej opuścić.
Pierwszy raz przekonała się o tym jeszcze tej samej nocy, gdy wróciła do domu i położyła się do łóżka. Tej nocy coś jej towarzyszyło, czuła to i wiedziała, że nie jest to istota przyjazna. Po kilku dniach Werka opowiedziała jej o podobnych doznaniach. Kobieta była przerażona, twierdziła, że nawet jej mąż wyczuwa w ich mieszkaniu obecność czegoś przerażającego.
Wtedy po raz pierwszy zaczęła błagać Boga, żeby zabrał to coś jak najdalej od niej. Wtedy została wysłuchana i to coś na dobre przeniosło się do Werki. Po jakimś czasie małżeństwo przeniosło się do innego mieszkania. Niestety nie na wiele się to zdało, gdyż mąż Werki niedługo potem zupełnie oszalał i biedna kobieta zmuszona była umieścić go w zakładzie dla psychicznie chorych.
Stefa nigdy nie dowiedziała się czy zło, które wezwały odeszło w końcu tam, skąd przyszło, gdyż wkrótce potem Werka zmieniła pracę i zerwała z nią wszelkie kontakty, podobnie, jak inne koleżanki, które brały wraz z nią udział w wywoływaniu duchów.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.