Przejdź do głównej zawartości

Wampirzyca cz, III


III  Jan.

Następnego dnia Monika także się nie pojawiła. Chciała do niej zadzwonić, ale brakło jej odwagi. Oczyma wyobraźni widziała ja słaba i cierpiącą. Powtarzała sobie, że jej odejście może być kwestią kilku dni. Żałowała, że w ogóle ją do siebie zapraszała po odejściu Agnieszki. Wtedy na pogrzebie dziewczyna wydała jej się taka krucha i nieszczęśliwa, chciała ją jakoś pocieszyć, przytulić, chciała usprawiedliwić się przed samą sobą, chciała być dobra. A Monika widocznie potrzebowała kogoś takiego, jak ona – kogoś, kto byłby przynajmniej namiastką tego, co właśnie utraciła.
- Moja mama bardzo panią lubiła – wyszeptała jej do ucha, a ona poczuła się jak faryzeusz.
Pomyślała, że może wynagrodzić jej stratę matki w jakimś niewielkim stopniu. Przecież lubiła Agnieszkę, była jej wdzięczna za wszelką pomoc i towarzystwo.
Agnieszka była jej jedyną opiekunką. Po jej śmierci obiecała sobie, że już nigdy nikogo takiego nie zatrudni, przecież znakomicie sobie radziła. I tak, zazwyczaj przed jej wizytą sprzątała cały dom, wolała, żeby Agnieszka wypiła z nią kawę i posiedziała - dla towarzystwa. To było dla niej cenniejsze, niż robienie zakupów, czy szorowanie łazienki.
Opiekunka ceniła sobie fakt, że jej podopieczna była tak mało wymagająca. Zapewne to sprawiło, że opowiedziała jej o córce, to dlatego Monika zaczęła ją odwiedzać – dlatego, że jej matka miała o niej tak dobre zdanie. Kiedy o tym myślała czuła, że ogarnia ją przerażenie. Obie kobiety tak bardzo jej zaufały, a ona wciąż zastanawia się w jakim stopniu przyczyniła się do  śmierci Agnieszki, a teraz do domniemanej choroby Moniki.
Wszystkich wokół zarażała tą swoją przypadłością, tym przekleństwem, nad którym nie potrafiła zapanować, którego nie rozumiała. To przez nią ludzie byli nieszczęśliwi, chorowali, umierali nagle z niewiadomych przyczyn. Była pewna, że z tego samego powodu, jej wszystkie siostry były nieszczęśliwe, a także jej brat i matka, która załamała się po śmierci ojca. Zapewne, jemu też coś powiedziała, zanim wyruszył na front, coś, co sprawiło, że nigdy nie wrócił na łono rodziny, że poległ gdzieś na obcej ziemi, wśród obcych ludzi, bez grobu, bez godnego pochówku.
Gdy odchodził była jeszcze małą dziewczynką, nie mogła więc sobie przypomnieć jak wyglądało pożegnanie, co  wtedy powiedziała. Doskonale za to pamięta przykre słowa, które wypowiadała podczas licznych kłótni z rodzeństwem.
Ze starszą Zofijką zawsze kłóciły się o szmacianą lalkę, Bertę, a potem Zofijka nigdy nie mogła mieć dzieci. Z Marianką sprzeczały się o prace polowe. Marianka była leniwa, lubiła wysługiwać się młodszym rodzeństwem. Pamięta jak kiedyś zawołała.
- Mosz dwie lewe pazury, a jedna ci uschnie od tego zgnilstwa!
Marianka, już jako dorosła kobieta zachorowała na raka. Przed śmiercią odcięto jej prawą rękę.
„ A jedna pazura ci uschnie od tego zgnilstwa…jedna ci uschnie…’ – szumiało jej w uszach. I po co wypowiadała te głupie, bezsensowne słowa?
Nie mogła przypomnieć sobie, co mówiła pozostałym siostrom, że od tego umarły. Żadna z nich nie dożyła siedemdziesiątki, a ona żyje , ma się dobrze i wciąż jest w pełni sił.
Książka wypożyczona z biblioteki leżała na stole od  kiedy Monika nie pojawiła się w umówionym czasie. Przeglądała ją i katowała się kolejnymi cytatami.
„ Wampiry energetyczne mogą także żerować świadomie. Tak czynią najczęściej kobiety świadome swojej urody, pragnące zachować młodość na wiele lat. Wysysają one energię najczęściej dotykając różnych miejsc na ciel innych ludzi”
Po kilku dniach zmuszona była udać się na zakupy. W domu brakowało chleba i innych potrzebnych produktów. Odkąd zmarła Agnieszka, zawsze sama chodziła do sklepu. Właściwie nigdy nie mała z tym problemu, mogła sama załatwiać swoje sprawy. Taszczenie zakupów nie było dla niej tak uciążliwe, jak można było przypuszczać, jednak chciała zachować pozory. Nie chciała, by ludzie plotkowali o niej, że jest niesamowicie zdrowa i że w jej wieku jest to nienormalne. To dlatego zatrudniła kiedyś Agnieszkę, a po jej śmierci wmawiała sąsiadkom, że teraz Monika robi jej zakupy, choć nigdy o to nie poprosiła. Tak naprawdę, sama chodziła do sklepu, a pytana o to, jak sobie radzi mówiła, że kupuje tylko najpotrzebniejsze rzeczy, a chodzi dla zdrowia, żeby pobyć na świeżym powietrzu, gdyż tak zalecił jej lekarz. Tak naprawdę wcale nie chodziła do żadnego lekarza, nie miała takiej potrzeby, ponieważ była okazem zdrowia.
- A kiedy robiłaś ostatnie badania? – pytała czasem Traudka, która wciąż odwiedzała jakichś specjalistów.
- Opiekunka była ze mną… wtedy…a wtedy … - kłamała gładko.
Tak wiec, Traudka w takich sytuacjach wracała do kontunuowania opowieści o własnych dolegliwościach.
Będąc na zakupach łapała się na tym, że podsłuchuje rozmowy ludzi z kolejki. Wciąż przerażała ją myśl, że nagle usłyszy  o chorobie Moniki, albo,…co gorsza – o jej śmierci.
Na szczęście nikt nie wspominał o córce jej byłej opiekunki. Wysłuchała tylko plotek o rozwodzie syna sąsiadów mieszkających po drugiej stronie ulicy, z którymi nie utrzymywała kontaktów. Ktoś wspomniał coś o pogrzebie jakieś starszej pani, podobno klepsydra wisiała na płocie obok cmentarza. O Monice nikt nie mówił, co ją nieco uspokoiło.
Wróciwszy do domu zajęła się przygotowywaniem posiłku, a potem postanowiła spędzić popołudnie przed telewizorem. Niestety nie mogła skupić się  na żadnym programie. Odkąd przyśniła jej się Lucynka, wspomnienia powracały jak żywe, nie tylko we śnie, ale i na jawie. Zamiast obrazów w telewizorze widziała uśmiechniętą twarz Janka, tą twarz, która dawno temu, przez pewien czas, wydawała jej się tak bardzo drogą.
Szkoda, że Janek odszedł tak nagle, mógłby nadal żyć, gdyby nie zabiła go swoimi słowami.  Nie miała pojęcia o tym co robi, miała przecież zaledwie dziesięć lat.
Janek przychodził do pola. Znała go ze szkoły, ale tam zajmował się głównie rozrabianiem z kolegami i robieniem psikusów pani rechtorce. W polu , które przylegało do ich zagrody gonili czasem kolorowe motyle, zbierali stonkę ziemniaczaną do słoików, bawili się w chowanego, albo patrzyli sobie w oczy. Taka to była ich dziecięca, niewinna, pierwsza miłość. Janek miał błękitne oczy i gęste, jasne włosy. Był wysoki i szczupły, co bardzo jej imponowało i miał wspaniałe marzenia. Godzinami potrafił opowiadać o tym, jak kiedyś zostanie strażakiem, a wtedy nie straszny mu będzie ogień, a nawet jakaś bomba, która może w każdej chwili wybuchnąć, kiedy już wypadnie z lecącego samolotu. Wyobrażała go sobie w mundurze strażaka z wężem w dłoni – takiego wysokiego i wspaniałego. Wierzyła, że uratuje ją kiedyś z płonącej wieży, w której zamknie ją jakiś czarnoksiężnik, albo rosyjski żołnierz.
Bo wojna właśnie się kończyła i już nikt nie bał się Niemców, za to przerażenie wzbudzali ruscy, którzy lubili zaczepiać młode dziewczęta i krzywdzili je w jakiś niepojęty dla niej sposób. Podobno ruscy nienawidzili Ślązaków, mawiali o nich, że są niemieckimi szpiegami, dlatego zabierali im krowy i kozy, rowery i zegary i wszelkie sprzęty, które mogli unieść i w dodatku spalili jedyny kościół we wsi. Właściwie, to na kościół spadła bomba z samolotu – tak powiedziała matka. A kiedy to się zdarzyło, kazała dzieciom spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Potem wszyscy udali się wraz z krową do ciotki mieszkającej samotnie w domu pod lasem. Okazało się, że u ciotki przebywa znacznie więcej osób niż spodziewała się tego matka. Ludzie, których domu stały w centrum wsi, lub przy głównej ulicy uciekli i ukryli się w miejscach bardziej ustronnych, czyli tam, gdzie spodziewali się zastać ruskich żołnierzy. Takim miejscem był właśnie dom ciotki. Przez kilka dni przerażeni, głodni i brudni ludzie tłoczyli się głównie w niewielkiej piwnicy w nadziei, że ruscy ich tam nie znajdą. Panikę i przerażenie  wzmagały mrożące krew w żyłach opowieści jednej z kobiet przybyłej z sąsiedniej wsi, która mieszkała w miejscowości, gdzie wkroczyli już ruscy. Kobieta powtarzała, że żołnierze wywlekli miejscowego księdza do lasu, gdzie z pewnością pozbawili go życia, a młode dziewczęta zabierali w ustronne miejsca, by tam je krzywdzić. Matka panicznie bała się ruskich, dlatego dniem i nocą pilnowała córek, by nie wychodziły z piwnicy. Tak było przez kilka dni, aż pewnego razu w domu ciotki pojawił się Janek wraz ze swoją rodziną.
- Jak wszyscy usną, pokoża ci nieżywego wojoka, kiery leży w lesie – szepnął jej do ucha na przywitanie.
Nie chciała oglądać nieboszczyka, za to bardzo chciała znaleźć się, choćby przez kilka chwil sam na sam z Jankiem.
Wymknęli się chyba nad ranem, kiedy matka zaczęła głośno chrapać, a pozostali spali snem twardym zmęczonych ludzi. Uszli tylko kawałek, a potem Janek przystanął i patrzył na nią długo, jakby chciał ją zapamiętać na cała wieczność. Od tego spojrzenia zrobiło jej się gorąco, choć była noc i twarz Janka wyglądała jak jasna plama, w której centralne miejsce zajmowały  błyszczące , jasne oczy. Wtedy coś ją podkusiło.
- Bydziesz yno mój, na własność – wyszeptała.
A po chwili usłyszała ogłuszający huk i Janek już nie żył.
Z krzykiem trwogi na ustach pobiegła z powrotem do domu ciotki, gdzie wszyscy podnieśli alarm słysząc wybuchy i huk lecących bombowców. Tylko matka Janka stała nieruchomo i świdrowała ją wzrokiem, który sprawiał, że krew ścinała jej się w żyłach.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.