Przejdź do głównej zawartości

Wampirzyca cz. II


II Lucynka.
„ Pani Zo- Zo –Zo,
pani sia- sia, sia,
pani Zo- pani sia,
pani Zosia męża ma”
Dłonie dziewczynek nie trafiają . Śmieją się głośno, aż ktoś zwraca im uwagę. To pani rechtorka. W szkole nie wolno mówić po polsku, ani w gwarze . Dziewczynki milkną. Stefa szepcze do ucha koleżance, że zabrała  mały zielony grzebyczek z komody mamy. Jest nieużywany, matka trzyma go na wypadek, gdyby stary, lezący pod toaletką gdzieś przepadł. W końcu w domu jest sześcioro dzieci, przy takiej gromadce, co jakiś czas coś ginie, choć matka jest bardzo oszczędna. W domu nigdy się nie przelewało, a teraz, odkąd ojciec poszedł na front, tym bardziej. Dobrze, że rodzina ma kawałek pola i krowę, którą dzieci nazwały wdzięcznym imieniem Wiśnia. Dzięki krowie w domu jest zawsze świeże mleko i masło.
A więc Stefa szepcze koleżance do ucha, że po lekcjach na łące za szkolą uczesze jej włosy zielonym grzebykiem. Stefa uwielbia rozczesywać grube, jasne warkocze  Lucynki. Takie warkocze, to nie to, co cienkie mysie ogonki Stefy. Nawet niegrzeczni chłopcy nigdy nie wpadają na pomysł, żeby ciągnąc ją za te skromne, smętnie zwisające z głowy kłaki niewiadomego koloru.
- Zowiszcza ci tych warkoczy, też bych takie chciała – śpiewnym głosem leje jej do ucha słowa, jak trującą cykutę. – Wszystko bych dała, żeby mieć takie szumne.
- A, jo bych oddała, żeby yno nasi mamulka i starzyk prziszli nazod. – Lucynka niespodziewanie zalewa się łzami
Stefa czuje, jak oblewa ją ciepły strumień, jej policzki pąsowieją. Lucynce przecież nie w głowie czesanie włosów, a wyliczanka, w którą przed chwilą grały była tylko odskocznią. Kiedy Stefa o tym myśli, przed oczami stają jej jak żywi niemieccy żołnierze na motorach. Matka wiele razy przestrzegała ją, by nie chodziła do domu Lucynki.
-  Możesz się ś niom bawić, ale do jejich chałpy nie pójdziesz.
Matka była osoba ostrożną. Przerażała ją okupacja – dokoła przemoc i strach, że ojciec może zginąć w każdej chwili, że pewnego dnia w drzwiach może nagle stanąć jakiś obcy człowiek z powiadomieniem o jego śmierci. Panicznie lękała się o dzieci, a kobiety po wsi szeptały , że rodzina Lucynki ukrywa partyzantów. Choć dziewczynka, która mogła nawet nie być świadomą tego, że nocą do jej domu przychodzą obcy i że grozi jej i jej bliskim śmiertelne niebezpieczeństwo zaprzeczała wszystkiemu, to ludzie i tak wiedzieli swoje.
W końcu znalazł się jakiś kapuś, który powiadomił Niemców. Tego akurat dnia Stefa postanowiła sprzeciwić się matce. W końcu, rodzicielka miała tyle spraw na głowie, że z pewnością nie zauważy jej spóźnienia po szkole.
- U mie jest tako świnka, nazywom jom Karola, można sie ś niom bawić – świergotała radośnie, kiedy ciągnęła Stefkę za rękę w kierunku swojego gospodarstwa.
Wtedy właśnie minęli je żołnierze na motorach. Z daleka obserwowały panujący chaos na podwórku Lucynki.  Stefa zadecydowała za nie obie, żeby tam nie iść.
- Ale, tam som mamulka – upierała się koleżanka.
- Poczekejmy jeszcze chwila. – prosiła Stefa.
I Lucynka usłuchała, tym bardziej, że z pobliskiego pola pszenicy usłyszały dwa strzały. Dziewczynki wiedziały, że są to odgłosy  śmiercionośnej broni. Lucynka zaczęła płakać.
- Skryjmy się za stromy – poradziła przezornie Stefa.
Geny po przezornej, wiecznie wystraszonej matce dały znać o sobie. Na szczęście Lucynka pozwoliła posłusznie zaprowadzić się w stronę przydrożnych krzewów, gdzie poczekały aż żołnierze odjadą. Zabrali dziadka i matkę dziewczynki. Na czas ich nieobecności zamieszkała u ciotki.
Matka Stefy dowiedziawszy się o wszystkim wpadła w panikę.
- Zastrzelili w polu jakigoś partyzanta, ale nie wiedzą do kogo chodził. Teraz zamynczom  mamulka Lucynki i pewnikiym starzyka tyż, a my bydymy mieć korowody, bo się ś niom kamracisz. Mosz się od nij cofać! – matka była nieubłagana
Strach dosłownie ją paraliżował. Widziała już siebie i dzieci zamkniętych w więzieniu, tylko z powodu tego, że jej dziecko przyjaźniło się z innym niczego nieświadomym dzieckiem.
Jednak wbrew jej przypuszczeniom, nikt ani razu nie spytał Stefy o jej przyjaźń z Lucynką, a po dwóch miesiącach z aresztu wróciła jej matka, a po niej dziadek. Wszystko powoli wróciło do normy, jeśli można tak nazwać czas wszechobecnego strachu.
Od czasu powrotu bliskich dziewczynki minął miesiąc kiedy siedziały na miedzy, którą codziennie wracały ze szkoły. Co prawda, Stefa miała  do domu bliżej, idąc prostą i w tamtym czasie jedyną drogą, przy której stał jej dom rodzinny, jednak lubiła chodzić miedzą, co oczywiście wcale nie było na skróty, ale dzięki temu mogły wracać razem przez dłuższy czas.
Siedziały więc na miedzy, a Stefa czesała długie włosy koleżanki za pomocą małego grzebyka, który po raz kolejny zabrała mamie z komody.
- Chciałabych mieć twoji włosy. – rozmarzyła się.
Lucynka także chciała czesać włosy koleżanki, ale Stefa nie chciała na to pozwolić. Wstydziła się swoich mysich ogonków, pomyślała nawet, że od czesania mogą całkiem wypaść jej z głowy, wiec lepiej ich w ogóle nie ruszać.
To był ostatni raz, kiedy w tak miły sposób spędzały razem czas. Następnego dnia koleżanka nie pojawiła się w szkole. Po kilku tygodniach Stefa postanowiła, wbrew zakazom matki pójść do nie do domu.
Matka Lucynki była przeciwieństwem rodzicielki Stefy. Dziewczynka podziwiała ją, nie tylko za urodę, ale także za to, jak dumnie podnosi głowę i dlatego, że zawsze patrzyła ludziom prosto w oczy. Nawet więzienie i liczne nieszczęścia nie zabiły w niej tej hardości i odwagi.
Tym razem jednak, kiedy otworzyła drzwi, wydawała się jakby mniejsza i bardziej przygarbiona, a jej, zazwyczaj błyszczące oczy przygasły.
- Lucynka je choro. Lepiej idź, bo się zarazisz. – cofnęła się o krok do tyłu zamykając drzwi izby wypełnionej chorobą córki. – Wracej do dom! – zawołała  ze środka, a jej glos wydał się Stefie jakimś skomleniem zranionego zwierzęcia.
Swoją przyjaciółkę  zobaczyła, dopiero leżącą w drewnianej skrzyneczce przypominającej pojemnik na betlejkę, taki, w którym chowa się postacie  z szopki bożonarodzeniowej. Matka kazała jej zabrać ze sobą obrazek Dzieciątka Jezus – taki był zwyczaj. Żywe dzieci przynosiły zmarłym dzieciom obrazki, które otrzymywały zazwyczaj podczas wizyty kolędowej. Lucynka była okryta cienka kołderką takich obrazków. Przyniosły je dzieci ze szkoły, dzieci sąsiadów, a nawet mała córeczka pani rechtorki, która podobnie jak matka mówiła tylko po niemiecku.


Stefa odwróciła się. Teraz leżała na wznak z szeroko otwartymi oczami, spoglądała na sufit. Lucynka nie śniła jej się od lat, chyba nawet nigdy dotychczas jej się nie śniła. Dzieci szybko zapominają o traumie związanej ze śmiercią znajomych koleżanek. Ona nigdy nie zastanawiała się nad słowami, które skierowała do Lucynki czesząc jej włosy, zapomniała o nich.
Teraz przypomniała sobie o nich we śnie. Choć patrzyła na swój biały sufit, który w nocy wydawał się nieco szary,  widziała tak naprawdę rozplecione warkocze koleżanki, a w uszach wciąż dzwoniły jej własne słowa.
- Zowiszcza ci twoich włosow, chciałabych taki mieć.
Dotknęła swojej siwej, nadal gęstej czupryny zakręconej za pomocą trwałej ondulacji z przerażeniem uświadamiając sobie, że  jej chude mysie ogonki z czasem zgęstniały i po kilku latach zmieniły się w całkiem ładną, gęstą fryzurę. Kolor też się poprawił i choć przez lata farbowała włosy na jasny blond, to jednak musiała przyznać, że ich barwa nie była nijaka, a z czasem jej naturalny kolor stał się względnie jasnym blondem, który sam się rozjaśnił, gdy zaczęła dorastać.
- Boże, jestem potworem, – jęknęła zalewając się łzami – zawsze nim byłam, tylko sobie tego nie uświadamiałam. Dopiero teraz wszystko rozumiem.


Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.