Przejdź do głównej zawartości

Siła myśli cz. XIX i XX


IXX    Ktoś nam układa plan.


Postanowiłam przestać planować. Nie było to łatwe dla kogoś, kto od lat prowadził dzienniczek zajęć, co wieczór układał harmonogram na kolejny dzień i zawsze starł się ze wszystkich sił trzymać swojego planu. Teraz, kiedy nie miałam kim się opiekować, pomyślałam, że powinnam dać na luz, być może właśnie nadszedł czas takich zmian, czas, który był mi kiedyś zapowiedziany, a ja nie chciałam go przegapić tylko dlatego, że nie potrafię odstąpić ani na chwilę od swojego harmonogramu zajęć. Co więcej, zastanawiałam się czy czasem nie dlatego musiałam tak długo czekać na spełnienie swego przeznaczenia, bo nie potrafiłam otworzyć się na wydarzenia, które mogą nadejść zupełnie niespodziewanie.
Częściej niż kiedyś rozmawiałam ze swoim aniołem i choć był to właściwie tylko monolog z mojej strony, byłam całkowicie pewna, że zawsze kiedy próbuje się z nim kontaktować jestem wysłuchana. Nadal nie uzyskałam odpowiedzi na swoje pytania, ale i tak nie poddawałam się wierząc, że to już ostatnia próba mojej cierpliwości.
         Jestem gotowa! - powtarzałam uparcie, a potem wpatrywałam się bez końca w nieistniejący punkt na ścianie wierząc, że wkrótce zobaczę tam coś, czego wzrok mijających mnie na ulicach ludzi nigdy nie dostrzeże.
Nadal byłam samotnikiem. Do pracy przychodziłam kiedy inni właśnie kończyli swoją dniówkę, zabierałam się do sprzątania, dopiero wieczorem, kiedy wychodziłam na zewnątrz po uprzednim podpisaniu listy obecności mijałam ziewającego stróża, który czekał już z niecierpliwością na swojego zmiennika, więc także nie zwracał na mnie uwagi.
Moi pracodawcy szybko przekonali się, że pilnowanie mnie nie ma sensu, byłam przecież punktualną, dokładną i sumienną osobą. Kiedy wychodziłam z urzędu w środku wszystko lśniło, a zegar na korytarzu wskazywał zawsze dokładnie godzinę dwudziestą drugą wieczorem.
Wierna postanowieniu o nie planowaniu życia, późnym wieczorem często spacerowałam jeszcze po mieście zanim wróciłam do domu. Nocą oglądałam telewizję i czytałam książki. Nie śpieszyłam się, nie miałam po co. Po prostu czekałam.
W sobotnie popołudnia, a czasem w niedzielę spotykałam się z Martą, chyba, że miała akurat wieczór zaplanowany z mężem. Wówczas przekładałyśmy nasze spotkanie na inny termin. Do południa przychodziły czasem dawne klientki, nie przybywało ich. Być może nie byłam już tak dobrą krawcową jak dawniej, albo po prostu spowodowane było to tym, że coraz bardziej wygodne i zamożne społeczeństwo wolało kupować gotowe ubrania z pólek sklepowych. Rozumiałam to. W końcu przychodząc do mnie taka kobieta musiała zaufać moim umiejętnością nie do końca wiedząc jakiego efektu mojej pracy mogła się spodziewać, w sklepie zaś od razu wszystko było jasne.
Właściwie nie zależało mi już na pozyskiwaniu nowych klientek, cieszyłam się świętym spokojem, coraz bardziej wolna od ich utyskiwań, kiedy często same nie wiedziały czego tak naprawdę chcą.
Jedynym moim zmartwieniem były narastające bóle kręgosłupa, które nasilały się nocą uniemożliwiając mi zaśnięcie bez wcześniejszego łykania środków przeciwbólowych. Do tej pory zawsze byłam zdrowa i silna, czasem wiele razy w ciągu dnia musiałam przenosić i przekładać mojego brata, a jeszcze wcześniej chorą matkę i nigdy nie stanowiło to dla mnie większego problemu. Zawsze ciężko pracowałam i nic mnie nie bolało, a teraz , kiedy nie miałam tak wielu obowiązków ta sytuacja zaczęła się zmieniać. Początkowo myślałam, że to wina mojej nowej pracy – inne zajęcie, inne niż do tej pory ułożenie ciała, inny tryb życia i oczywiście wiek, bo przecież lat mi nie ubywało. Postanowiłam więc przeczekać  kilka miesięcy aż sytuacja sama wróci do normy. Kilka razy wspomniałam Marcie o swoich dolegliwościach, głównie dlatego, że zaczęła namawiać mnie, żebym poszukała sobie nowej miłości. W ogóle nie chciałam o tym nawet myśleć, byłam przecież przekonana, że już niedługo w moim życiu nastąpi wielki przełom – mężczyzna, który wymagałby poświecenia mu czasu byłby tylko przeszkodą. O tym jednak nie wspominałam nawet Marcie, bo chciałam, żeby wszyscy przekonali się dopiero w swoim czasie kim naprawdę jestem. Nie chciałam  zapeszać, czułam, że nie warto niczego przyśpieszać, ani niepotrzebnie się denerwować, bo to co ma być i tak niechybnie nastąpi. Kiedy Marta uparcie przypominała mi, że jestem wciąż sama i że tak nie powinno być, uśmiechałam się tylko, ale kiedy zaczęła proponować mi spotkanie z jakimś swoim znajomym z pracy, który podobno nawet o mnie dopytywał musiałam stanowczo odmówić. I wtedy powiedziałam jej o swoich dolegliwościach, z powodu których, jak udało mi się ja przekonać, nie w głowie mi nowe znajomości. Dopiero wtedy dała mi spokój ze swoim znajomym, ale zaczęła naciskać, żebym udała się do lekarza.
         Mam dość lekarzy do końca życia – machnęłam tylko ręką – Przez wiele lat miałam z nimi do czynienia podczas choroby matki i brata.
         Ale ty nigdy nie badałaś się. – nie dawała za wygraną – Leczyłaś swoich najbliższych o sobie zapominając.
         I tak nie mam dla kogo się leczyć – skwitowałam.
Zdawałam sobie przecież sprawę z tego, że jestem zupełnie sama i pewnie oprócz Marty nikt za mną nie zapłacze. I pewnie nikt nawet nie zauważy jeśli pewnego dnia więcej się nie obudzę.
Z drugiej jednak strony, ktoś taki jak ja, ktoś wolny i bez zobowiązań stworzony jest do wielkich rzeczy, którym mógłby się całkowicie poświecić, a żeby to wszystko mogło się ziścić musiałam być zdrowa. Byłam przecież gotowa i ani Marta, ani żaden ból kręgosłupa nie mogły mi być zawadą.
Niedługo jednak potem zaczęłam odczuwać także inne dolegliwości, takie jak zawroty głowy  i ogólny spadek formy. Pomyślałam, że brakuje mi witamin, zaczęłam więc kupować różnego rodzaju suplementy diety, ale i to niewiele pomogło. Zaczęłam łapać się na tym, że mój stan zdrowia przyprawia mnie o coraz większy niepokój.
Wiele razy powtarzałam sobie, że to nie czas, by martwić się o takie przyziemne sprawy, ale niepokój i tak narastał. W końcu postanowiłam jednak pójść do lekarza dla świętego spokoju. W końcu, jeśli miałam dokonać jakichś wielkich czynów, nic nie powinno mnie w tym ograniczać.
Pobudzona tą myślą udałam się do lekarza rodzinnego. A kiedy ten spojrzał w moją kartotekę był zdumiony. Znał mnie przecież od lat, przychodziłam do niego po recepty dla Michała i po to, by omówić jego dalsze leczenie, jednak moja kartoteka była pusta.
         Nie przychodziła pani nawet po leki na przeziębienie, – stwierdził zdziwiony – nie wspomnę nawet o tym, że nigdy nie robiła pani sobie żadnych badań.
         Nie było takiej potrzeby, – machnęłam ręką na odczepne – a przeziębienie leczyłam domowymi sposobami.
         Teraz jednak domowe sposoby zawiodły. – pokiwał z politowaniem głową – Każdy powinien , choćby od czasu do czasu zrobić sobie podstawowe badania. Pani tego zaniedbała, a teraz źle się pani czuje i chyba sama pani teraz widzi, że czasami warto zadbać o swoje zdrowie.
         Inaczej bym tu nie przyszła. – burknęłam zła, że upomina mnie jak dziecko.
         W takim razie dam pani skierowanie na badania.

XX   Wielkość jest pokorą.


Cieszyłam się, że lekarz pozwolił zostać mi dłużej na oddziele i choć było to do mnie zupełnie niepodobne,  chętnie poddawałam się wszelkim zabiegom, które serwowały mi pielęgniarki. Wszystko dlatego, że czułam się słaba, zrozpaczona, bezradna i straciłam już wszelką nadzieję na cudowną odmianę mojego życia. Byłam wręcz przekonana, że zostałam zwyczajnie oszukana.
Od dziecka ktoś, kto tak naprawdę wcale nie istniał w realnym świecie obiecywał mi, że będę  zupełnie wyjątkową osobą. Tymczasem byłam kobietą, której młodość przeminęła bezpowrotnie, moje życie nie miało w ogóle sensu, na całym świecie nie było nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, że jestem krwią z jego krwi, nie miałam rodziny i znajomych , prócz Marty i pani Basi, która  ostatnio tak podupadła na zdrowiu, że miała sił, przyjść mnie odwiedzić w szpitalu. Zaczęłam nawet wmawiać sobie, że Marta przychodzi odwiedzać mnie jedynie z litości. Musi przecież także opiekować się schorowaną matką, nie licząc tego, że ma obowiązki wobec męża i musi przecież pracować, dlatego uważałam, że odwiedzanie mnie jest dla niej dodatkowym ciężarem. Chwilami chciałam żeby to wszystko się już skończyło – moje złe samopoczucie, osłabienie po kolejnej chemioterapii. Nie pragnęłam wcale powrotu do domu, tam nikt na mnie nie czekał. Od jakiegoś czasu nie chciałam nawet  myśleć o moim aniele, zaczęłam wmawiać sobie, że był tylko wytworem wyobraźni.
Leżałam po całych dniach bezradna i zła nie wdając się w rozmowy z moimi towarzyszkami ze szpitalnej sali. Czasem tylko obserwowałam kątem oka jak odwiedzali je znajomi i rodzina i łapałam się na tym, że byłam trochę zazdrosna o to, że o mnie nikt prócz Marty się nie troszczy.
Pielęgniarki na oddziale zmieniały się, przychodziły, pytały jak się czuję, podawały mi to, co zlecił lekarz, a potem wycofywały się z sali. Początkowo chciałam zaoszczędzić im trudu i próbowałam sama radzić sobie ze wszystkim. Przez całe życie nikt się mną nie opiekował, nie chciałam tego, za wszelką cenę chciałam być samodzielna, w końcu jednak poddałam się i ku własnemu zaskoczeniu odkryłam, że przyjemnie jest czuć czyiś dotyk na swoim ciele, kiedy ono boli i odmawia posłuszeństwa. Przestałam wstydzić się tego, że ktoś musiał za mnie coś robić, że mnie w czymś wyręczał. Byłam zbyt załamana, by się tym nadal przejmować. Czułam, że choroba zaczyna  mieć nade mną przewagę, a mnie wcale nie chce się z nią walczyć. Łatwiej było poddać się temu, co przyniesie los, skoro przez tak wiele lat żyłam karmiąc się iluzją czegoś, na co straciłam już nadzieję, nie było już o co walczyć.
Nocą, kiedy moje współtowarzyszki spały snem lekkim, albo jęczały z cicha uporczywie wpatrywałam się w nieruchomy punkt na suficie. Nie robiłam tego po to, by zobaczyć tam swojego anioła – dla niego okno mojej duszy zostało zamknięte, zbyt mnie zawiódł , by nadal myśleć o jego obecności, robiłam to raczej po to, by oddzielić się od świata, który miałam zamiar niedługo opuścić. Zastanawiałam się co mnie  czeka. Myślałam o matce, o ojcu i o Michale – być może oni tam wszyscy już niecierpliwią się na spotkanie ze mną. Miałam tylko nadzieję, że matka nie będzie tam  wiecznie narzekać – tego bym nie zniosła i kiedy po tym pomyślałam zachciało mi się po prostu śmiać. Nie miałam ochoty wysłuchiwać jej utyskiwań przez całą wieczność.
Rankiem do mojej sąsiadki po prawej stronie przychodziła czasem blada, ubrana w ciemny habit zakonnica. Zwróciłam na nią uwagę, ponieważ  mimo swojej szarej powierzchowności biła od niej jakaś radość i jakiś niepojęty dla mnie spokój i harmonia. Lubiłam ją obserwować, kiedy z wielką łagodnością poprawiała poduszki mojej sąsiadce, z którą dotąd nie zamieniłam nawet jednego słowa. Miałam wrażenie, że jest podobna do mnie, też poświęciła całe swoje życie dla jakieś niezrozumiałej dla innych idei, dla czegoś, lub kogoś, kto być może wkrótce ją zawiedzie i wtedy będzie taka jak ja teraz -  opuszczona przez wszystkich i pozbawiona nadziei.
Zakonnica prawdopodobnie wyczuła moje zainteresowanie swoją osobą i  być może dlatego od czasu do czasu obdarzała mnie swoim słodkim , kojącym uśmiechem, który mówił, że wszystko będzie dobrze. Nie wierzyłam w to, ale i tak czułam wdzięczność, dlatego pomimo tego, że leżąc w tym szpitalu nie obdarzyłam dotąd nikogo miłym słowem, ani gestem wskazującym  na moją wdzięczność bezwiednie także zaczęłam się do niej uśmiechać.
Pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie zagadnęła do mnie i spytała czy może mi jakoś pomóc. Kiwnęłam tylko głową na znak, że niczego nie potrzebuję zażenowana tą nagłą chęcią pomocy z jej strony -  była przecież tylko odwiedzającą. Niezrażona moja odmową zaczęła ze mną rozmawiać, a ja zupełnie nieoczekiwanie dla siebie samej zaczęłam odpowiadać na jej pytania,a po chwili – co było dla mnie samej niepojęte, zaczęłam jej opowiadać o swoim życiu.
         Wiele pani przecierpiała w życiu – stwierdziła z taka pewnością, że zaczęłam się zastanawiać, czy moja długoletnia opieka nad chorymi była tylko wypełnieniem obowiązku, czy też cierpieniem, które dzieliłam wraz z nimi.
         To był mój obowiązek – zapewniłam bardziej siebie niż ją.
         Tak, wypełniła go pani do końca, dlatego jest pani niezwykłą osobą.
         Niezwykłą?! - prawie krzyknęłam zaskoczona tym określeniem.
         Oczywiście. – zapewniła. - Nie znam wielu osób, które poświęcają własne życie dla innych. Pani jest naprawdę wyjątkowa.
         Jak to? -nie mogłam pojąć tego, co właśnie usłyszałam.
Więc ta zakonnica uważa, że jestem niezwykła i wyjątkowa tylko dlatego, iż sumiennie wykonywałam swoje obowiązki, że przedkładam czyjeś życie ponad swoje, że  próbowałam uczynić wszystko, by chorzy, którymi się zajmowałam czuli, że jest ktoś kto pragnie, by ich cierpienie było bardziej znośne?
         Jest pani zupełnie wyjątkowa – powtórzyła po raz kolejny, a ja w jej oczach zobaczyłam swojego anioła, poczułam jego obecność mocniej niż kiedykolwiek przedtem.
         Więc to na tym polega moja wyjątkowość? - zapytałam go zwracając się do zakonnicy – Dlaczego więc tego nie wiedziałam?
         Nadal jest pani niezwykła, pomimo swojej choroby. – ciągnął mój anioł w osobie zakonnicy – Wielkość jest pokorą, a pani pokory nigdy nie brakowało. Pomimo swojej choroby wciąż może pani jeszcze wiele zrobić dla innych, bo nadal jest w pani wiele miłości i tą miłością nadal może się pani dzielić.
         Ale nie mam już sił żeby pracować, nie mogę już opiekować się chorymi.
         Może im pani dawać nadzieję, a to czasem więcej znaczy, niż wieloletnia opieka i niż najcięższa nawet praca. Niech się pani nie poddaje, wciąż może pani tu wiele zdziałać, proszę mi wierzyć.



Zakończenie,


Kobieta spoglądała pustym wzrokiem w przestrzeń wypełnioną bielą. Jej mąż, taki przystojny, zawsze elegancko ubrany, nadal bardzo atrakcyjny odszedł jakieś pół godziny temu.
Bezwiednie dotknęła bezwłosej czaszki żylastą dłonią zakończoną żółtymi paznokciami, powędrowała w stronę  obwisłych, szarych policzków. Nie była już tamtą piękną kobietą , w którą jeszcze nie tak dawno wpatrywał się  z uwielbieniem swoimi szarymi, kochanymi oczami. Teraz widziała w nich tylko współczucie.
Chciała, żeby to stało się dopóki nie poszuka sobie nowej kobiety, takiej, która będzie bardziej do niego pasować. Dla siebie nie widziała przyszłości. Skłoniła nisko głowę i zapłakała gorzko. Przez łzy zobaczyła rozmazaną, wychudzoną postać stojącą nad jej łóżkiem. W pierwszej chwili pomyślała, że to pielęgniarka, która usłyszała jej szloch, po chwili jednak uświadomiła sobie, że obok niej stoi jakaś inna pacjentka, równie łysa i wycieńczona chorobą.
         Chcę umrzeć. – powiedziała bardziej do siebie niż do postaci w szarej, pogniecionej koszuli.
         Bzdura! - prawie krzyknęła stojąca obok, a ona patrzyła na nią zdumiona tym, że w tej drobnej, wychudzonej postaci nadal jest tyle życia i zapału.
         Mam raka na kręgosłupie, a ostatnio znaleźli mi przerzut na wątrobie, a może to było na odwrót ale i tak nie chcę i wcale nie mam zamiaru jeszcze umierać. Ty też nie chcesz i nawet nie wierzysz w to, co mówisz. Mam na imię Nina – wyciągnęła do niej dziarsko rękę – Leżę w sali obok, a przyszłam, bo usłyszałam jak się mażesz.  Nie warto. Płacz nie przywróci zdrowia, a załamując się nie sprawisz, że nie będziesz mogła wrócić do męża.
         Wiem, ale nic nie mogę na to poradzić – jęknęła.
         Bzdura! - powtórzyła swoje wychudzona postać – Na początek potrzebujesz rozmowy z kimś kto jest w podobnej sytuacji. Ja też jej potrzebuję, więc może razem powalczymy o swoje zdrowie?
Uśmiechnęła się, chyba po raz pierwszy odkąd przekroczyła próg oddziału onkologicznego. Ta kobieta, Nina zarażała swoją odwagą, sprawiała, że ktoś taki jak ona, nabierał ochoty do walki  o zdrowie i siły, by pokazać, że nie jest jeszcze chodzącym trupem, że może jeszcze wiele  zdziałać, jeśli znajdzie w sobie dość determinacji. A z pomocą Niny ona na pewno spróbuje ją w sobie znaleźć.


Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.