IXX Ktoś nam układa
plan.
Postanowiłam przestać planować. Nie było to łatwe dla kogoś,
kto od lat prowadził dzienniczek zajęć, co wieczór układał harmonogram na kolejny
dzień i zawsze starł się ze wszystkich sił trzymać swojego planu. Teraz, kiedy
nie miałam kim się opiekować, pomyślałam, że powinnam dać na luz, być może
właśnie nadszedł czas takich zmian, czas, który był mi kiedyś zapowiedziany, a
ja nie chciałam go przegapić tylko dlatego, że nie potrafię odstąpić ani na
chwilę od swojego harmonogramu zajęć. Co więcej, zastanawiałam się czy czasem
nie dlatego musiałam tak długo czekać na spełnienie swego przeznaczenia, bo nie
potrafiłam otworzyć się na wydarzenia, które mogą nadejść zupełnie
niespodziewanie.
Częściej niż kiedyś rozmawiałam ze swoim aniołem i choć był
to właściwie tylko monolog z mojej strony, byłam całkowicie pewna, że zawsze
kiedy próbuje się z nim kontaktować jestem wysłuchana. Nadal nie uzyskałam
odpowiedzi na swoje pytania, ale i tak nie poddawałam się wierząc, że to już
ostatnia próba mojej cierpliwości.
–
Jestem gotowa! - powtarzałam uparcie, a potem
wpatrywałam się bez końca w nieistniejący punkt na ścianie wierząc, że wkrótce
zobaczę tam coś, czego wzrok mijających mnie na ulicach ludzi nigdy nie
dostrzeże.
Nadal byłam samotnikiem. Do pracy przychodziłam kiedy inni
właśnie kończyli swoją dniówkę, zabierałam się do sprzątania, dopiero
wieczorem, kiedy wychodziłam na zewnątrz po uprzednim podpisaniu listy
obecności mijałam ziewającego stróża, który czekał już z niecierpliwością na
swojego zmiennika, więc także nie zwracał na mnie uwagi.
Moi pracodawcy szybko przekonali się, że pilnowanie mnie nie
ma sensu, byłam przecież punktualną, dokładną i sumienną osobą. Kiedy
wychodziłam z urzędu w środku wszystko lśniło, a zegar na korytarzu wskazywał
zawsze dokładnie godzinę dwudziestą drugą wieczorem.
Wierna postanowieniu o nie planowaniu życia, późnym wieczorem
często spacerowałam jeszcze po mieście zanim wróciłam do domu. Nocą oglądałam
telewizję i czytałam książki. Nie śpieszyłam się, nie miałam po co. Po prostu
czekałam.
W sobotnie popołudnia, a czasem w niedzielę spotykałam się z
Martą, chyba, że miała akurat wieczór zaplanowany z mężem. Wówczas przekładałyśmy
nasze spotkanie na inny termin. Do południa przychodziły czasem dawne klientki,
nie przybywało ich. Być może nie byłam już tak dobrą krawcową jak dawniej, albo
po prostu spowodowane było to tym, że coraz bardziej wygodne i zamożne
społeczeństwo wolało kupować gotowe ubrania z pólek sklepowych. Rozumiałam to.
W końcu przychodząc do mnie taka kobieta musiała zaufać moim umiejętnością nie
do końca wiedząc jakiego efektu mojej pracy mogła się spodziewać, w sklepie zaś
od razu wszystko było jasne.
Właściwie nie zależało mi już na pozyskiwaniu nowych
klientek, cieszyłam się świętym spokojem, coraz bardziej wolna od ich
utyskiwań, kiedy często same nie wiedziały czego tak naprawdę chcą.
Jedynym moim zmartwieniem były narastające bóle kręgosłupa,
które nasilały się nocą uniemożliwiając mi zaśnięcie bez wcześniejszego łykania
środków przeciwbólowych. Do tej pory zawsze byłam zdrowa i silna, czasem wiele
razy w ciągu dnia musiałam przenosić i przekładać mojego brata, a jeszcze
wcześniej chorą matkę i nigdy nie stanowiło to dla mnie większego problemu.
Zawsze ciężko pracowałam i nic mnie nie bolało, a teraz , kiedy nie miałam tak
wielu obowiązków ta sytuacja zaczęła się zmieniać. Początkowo myślałam, że to
wina mojej nowej pracy – inne zajęcie, inne niż do tej pory ułożenie ciała,
inny tryb życia i oczywiście wiek, bo przecież lat mi nie ubywało. Postanowiłam
więc przeczekać kilka miesięcy aż
sytuacja sama wróci do normy. Kilka razy wspomniałam Marcie o swoich
dolegliwościach, głównie dlatego, że zaczęła namawiać mnie, żebym poszukała
sobie nowej miłości. W ogóle nie chciałam o tym nawet myśleć, byłam przecież
przekonana, że już niedługo w moim życiu nastąpi wielki przełom – mężczyzna,
który wymagałby poświecenia mu czasu byłby tylko przeszkodą. O tym jednak nie wspominałam
nawet Marcie, bo chciałam, żeby wszyscy przekonali się dopiero w swoim czasie
kim naprawdę jestem. Nie chciałam
zapeszać, czułam, że nie warto niczego przyśpieszać, ani niepotrzebnie
się denerwować, bo to co ma być i tak niechybnie nastąpi. Kiedy Marta uparcie
przypominała mi, że jestem wciąż sama i że tak nie powinno być, uśmiechałam się
tylko, ale kiedy zaczęła proponować mi spotkanie z jakimś swoim znajomym z
pracy, który podobno nawet o mnie dopytywał musiałam stanowczo odmówić. I wtedy
powiedziałam jej o swoich dolegliwościach, z powodu których, jak udało mi się
ja przekonać, nie w głowie mi nowe znajomości. Dopiero wtedy dała mi spokój ze
swoim znajomym, ale zaczęła naciskać, żebym udała się do lekarza.
–
Mam dość lekarzy do końca życia – machnęłam
tylko ręką – Przez wiele lat miałam z nimi do czynienia podczas choroby matki i
brata.
–
Ale ty nigdy nie badałaś się. – nie dawała za
wygraną – Leczyłaś swoich najbliższych o sobie zapominając.
–
I tak nie mam dla kogo się leczyć – skwitowałam.
Zdawałam sobie przecież sprawę z tego, że jestem zupełnie
sama i pewnie oprócz Marty nikt za mną nie zapłacze. I pewnie nikt nawet nie
zauważy jeśli pewnego dnia więcej się nie obudzę.
Z drugiej jednak strony, ktoś taki jak ja, ktoś wolny i bez
zobowiązań stworzony jest do wielkich rzeczy, którym mógłby się całkowicie
poświecić, a żeby to wszystko mogło się ziścić musiałam być zdrowa. Byłam
przecież gotowa i ani Marta, ani żaden ból kręgosłupa nie mogły mi być zawadą.
Niedługo jednak potem zaczęłam odczuwać także inne
dolegliwości, takie jak zawroty głowy i
ogólny spadek formy. Pomyślałam, że brakuje mi witamin, zaczęłam więc kupować
różnego rodzaju suplementy diety, ale i to niewiele pomogło. Zaczęłam łapać się
na tym, że mój stan zdrowia przyprawia mnie o coraz większy niepokój.
Wiele razy powtarzałam sobie, że to nie czas, by martwić się
o takie przyziemne sprawy, ale niepokój i tak narastał. W końcu postanowiłam
jednak pójść do lekarza dla świętego spokoju. W końcu, jeśli miałam dokonać
jakichś wielkich czynów, nic nie powinno mnie w tym ograniczać.
Pobudzona tą myślą udałam się do lekarza rodzinnego. A kiedy
ten spojrzał w moją kartotekę był zdumiony. Znał mnie przecież od lat,
przychodziłam do niego po recepty dla Michała i po to, by omówić jego dalsze
leczenie, jednak moja kartoteka była pusta.
–
Nie przychodziła pani nawet po leki na
przeziębienie, – stwierdził zdziwiony – nie wspomnę nawet o tym, że nigdy nie
robiła pani sobie żadnych badań.
–
Nie było takiej potrzeby, – machnęłam ręką na
odczepne – a przeziębienie leczyłam domowymi sposobami.
–
Teraz jednak domowe sposoby zawiodły. – pokiwał
z politowaniem głową – Każdy powinien , choćby od czasu do czasu zrobić sobie
podstawowe badania. Pani tego zaniedbała, a teraz źle się pani czuje i chyba
sama pani teraz widzi, że czasami warto zadbać o swoje zdrowie.
–
Inaczej bym tu nie przyszła. – burknęłam zła, że
upomina mnie jak dziecko.
–
W takim razie dam pani skierowanie na badania.
XX Wielkość jest
pokorą.
Cieszyłam się, że lekarz pozwolił zostać mi dłużej na oddziele
i choć było to do mnie zupełnie niepodobne,
chętnie poddawałam się wszelkim zabiegom, które serwowały mi
pielęgniarki. Wszystko dlatego, że czułam się słaba, zrozpaczona, bezradna i
straciłam już wszelką nadzieję na cudowną odmianę mojego życia. Byłam wręcz
przekonana, że zostałam zwyczajnie oszukana.
Od dziecka ktoś, kto tak naprawdę wcale nie istniał w realnym
świecie obiecywał mi, że będę zupełnie
wyjątkową osobą. Tymczasem byłam kobietą, której młodość przeminęła
bezpowrotnie, moje życie nie miało w ogóle sensu, na całym świecie nie było
nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, że jestem krwią z jego krwi, nie miałam
rodziny i znajomych , prócz Marty i pani Basi, która ostatnio tak podupadła na zdrowiu, że miała sił,
przyjść mnie odwiedzić w szpitalu. Zaczęłam nawet wmawiać sobie, że Marta
przychodzi odwiedzać mnie jedynie z litości. Musi przecież także opiekować się
schorowaną matką, nie licząc tego, że ma obowiązki wobec męża i musi przecież
pracować, dlatego uważałam, że odwiedzanie mnie jest dla niej dodatkowym
ciężarem. Chwilami chciałam żeby to wszystko się już skończyło – moje złe
samopoczucie, osłabienie po kolejnej chemioterapii. Nie pragnęłam wcale powrotu
do domu, tam nikt na mnie nie czekał. Od jakiegoś czasu nie chciałam nawet myśleć o moim aniele, zaczęłam wmawiać sobie,
że był tylko wytworem wyobraźni.
Leżałam po całych dniach bezradna i zła nie wdając się w
rozmowy z moimi towarzyszkami ze szpitalnej sali. Czasem tylko obserwowałam
kątem oka jak odwiedzali je znajomi i rodzina i łapałam się na tym, że byłam
trochę zazdrosna o to, że o mnie nikt prócz Marty się nie troszczy.
Pielęgniarki na oddziale zmieniały się, przychodziły, pytały
jak się czuję, podawały mi to, co zlecił lekarz, a potem wycofywały się z sali.
Początkowo chciałam zaoszczędzić im trudu i próbowałam sama radzić sobie ze
wszystkim. Przez całe życie nikt się mną nie opiekował, nie chciałam tego, za
wszelką cenę chciałam być samodzielna, w końcu jednak poddałam się i ku
własnemu zaskoczeniu odkryłam, że przyjemnie jest czuć czyiś dotyk na swoim
ciele, kiedy ono boli i odmawia posłuszeństwa. Przestałam wstydzić się tego, że
ktoś musiał za mnie coś robić, że mnie w czymś wyręczał. Byłam zbyt załamana,
by się tym nadal przejmować. Czułam, że choroba zaczyna mieć nade mną przewagę, a mnie wcale nie chce
się z nią walczyć. Łatwiej było poddać się temu, co przyniesie los, skoro przez
tak wiele lat żyłam karmiąc się iluzją czegoś, na co straciłam już nadzieję,
nie było już o co walczyć.
Nocą, kiedy moje współtowarzyszki spały snem lekkim, albo
jęczały z cicha uporczywie wpatrywałam się w nieruchomy punkt na suficie. Nie
robiłam tego po to, by zobaczyć tam swojego anioła – dla niego okno mojej duszy
zostało zamknięte, zbyt mnie zawiódł , by nadal myśleć o jego obecności, robiłam
to raczej po to, by oddzielić się od świata, który miałam zamiar niedługo
opuścić. Zastanawiałam się co mnie
czeka. Myślałam o matce, o ojcu i o Michale – być może oni tam wszyscy
już niecierpliwią się na spotkanie ze mną. Miałam tylko nadzieję, że matka nie
będzie tam wiecznie narzekać – tego bym
nie zniosła i kiedy po tym pomyślałam zachciało mi się po prostu śmiać. Nie
miałam ochoty wysłuchiwać jej utyskiwań przez całą wieczność.
Rankiem do mojej sąsiadki po prawej stronie przychodziła
czasem blada, ubrana w ciemny habit zakonnica. Zwróciłam na nią uwagę,
ponieważ mimo swojej szarej
powierzchowności biła od niej jakaś radość i jakiś niepojęty dla mnie spokój i
harmonia. Lubiłam ją obserwować, kiedy z wielką łagodnością poprawiała poduszki
mojej sąsiadce, z którą dotąd nie zamieniłam nawet jednego słowa. Miałam
wrażenie, że jest podobna do mnie, też poświęciła całe swoje życie dla jakieś
niezrozumiałej dla innych idei, dla czegoś, lub kogoś, kto być może wkrótce ją
zawiedzie i wtedy będzie taka jak ja teraz -
opuszczona przez wszystkich i pozbawiona nadziei.
Zakonnica prawdopodobnie wyczuła moje zainteresowanie swoją
osobą i być może dlatego od czasu do
czasu obdarzała mnie swoim słodkim , kojącym uśmiechem, który mówił, że
wszystko będzie dobrze. Nie wierzyłam w to, ale i tak czułam wdzięczność,
dlatego pomimo tego, że leżąc w tym szpitalu nie obdarzyłam dotąd nikogo miłym
słowem, ani gestem wskazującym na moją
wdzięczność bezwiednie także zaczęłam się do niej uśmiechać.
Pewnego dnia, zupełnie nieoczekiwanie zagadnęła do mnie i
spytała czy może mi jakoś pomóc. Kiwnęłam tylko głową na znak, że niczego nie
potrzebuję zażenowana tą nagłą chęcią pomocy z jej strony - była przecież tylko odwiedzającą. Niezrażona
moja odmową zaczęła ze mną rozmawiać, a ja zupełnie nieoczekiwanie dla siebie
samej zaczęłam odpowiadać na jej pytania,a po chwili – co było dla mnie samej
niepojęte, zaczęłam jej opowiadać o swoim życiu.
–
Wiele pani przecierpiała w życiu – stwierdziła z
taka pewnością, że zaczęłam się zastanawiać, czy moja długoletnia opieka nad
chorymi była tylko wypełnieniem obowiązku, czy też cierpieniem, które dzieliłam
wraz z nimi.
–
To był mój obowiązek – zapewniłam bardziej
siebie niż ją.
–
Tak, wypełniła go pani do końca, dlatego jest
pani niezwykłą osobą.
–
Niezwykłą?! - prawie krzyknęłam zaskoczona tym
określeniem.
–
Oczywiście. – zapewniła. - Nie znam wielu osób,
które poświęcają własne życie dla innych. Pani jest naprawdę wyjątkowa.
–
Jak to? -nie mogłam pojąć tego, co właśnie
usłyszałam.
Więc ta zakonnica uważa, że jestem niezwykła i wyjątkowa
tylko dlatego, iż sumiennie wykonywałam swoje obowiązki, że przedkładam czyjeś
życie ponad swoje, że próbowałam uczynić
wszystko, by chorzy, którymi się zajmowałam czuli, że jest ktoś kto pragnie, by
ich cierpienie było bardziej znośne?
–
Jest pani zupełnie wyjątkowa – powtórzyła po raz
kolejny, a ja w jej oczach zobaczyłam swojego anioła, poczułam jego obecność
mocniej niż kiedykolwiek przedtem.
–
Więc to na tym polega moja wyjątkowość? -
zapytałam go zwracając się do zakonnicy – Dlaczego więc tego nie wiedziałam?
–
Nadal jest pani niezwykła, pomimo swojej
choroby. – ciągnął mój anioł w osobie zakonnicy – Wielkość jest pokorą, a pani
pokory nigdy nie brakowało. Pomimo swojej choroby wciąż może pani jeszcze wiele
zrobić dla innych, bo nadal jest w pani wiele miłości i tą miłością nadal może
się pani dzielić.
–
Ale nie mam już sił żeby pracować, nie mogę już
opiekować się chorymi.
–
Może im pani dawać nadzieję, a to czasem więcej
znaczy, niż wieloletnia opieka i niż najcięższa nawet praca. Niech się pani nie
poddaje, wciąż może pani tu wiele zdziałać, proszę mi wierzyć.
Zakończenie,
Kobieta spoglądała pustym wzrokiem w przestrzeń wypełnioną
bielą. Jej mąż, taki przystojny, zawsze elegancko ubrany, nadal bardzo
atrakcyjny odszedł jakieś pół godziny temu.
Bezwiednie dotknęła bezwłosej czaszki żylastą dłonią
zakończoną żółtymi paznokciami, powędrowała w stronę obwisłych, szarych policzków. Nie była już
tamtą piękną kobietą , w którą jeszcze nie tak dawno wpatrywał się z uwielbieniem swoimi szarymi, kochanymi
oczami. Teraz widziała w nich tylko współczucie.
Chciała, żeby to stało się dopóki nie poszuka sobie nowej
kobiety, takiej, która będzie bardziej do niego pasować. Dla siebie nie
widziała przyszłości. Skłoniła nisko głowę i zapłakała gorzko. Przez łzy
zobaczyła rozmazaną, wychudzoną postać stojącą nad jej łóżkiem. W pierwszej
chwili pomyślała, że to pielęgniarka, która usłyszała jej szloch, po chwili
jednak uświadomiła sobie, że obok niej stoi jakaś inna pacjentka, równie łysa i
wycieńczona chorobą.
–
Chcę umrzeć. – powiedziała bardziej do siebie
niż do postaci w szarej, pogniecionej koszuli.
–
Bzdura! - prawie krzyknęła stojąca obok, a ona
patrzyła na nią zdumiona tym, że w tej drobnej, wychudzonej postaci nadal jest
tyle życia i zapału.
–
Mam raka na kręgosłupie, a ostatnio znaleźli mi
przerzut na wątrobie, a może to było na odwrót ale i tak nie chcę i wcale nie
mam zamiaru jeszcze umierać. Ty też nie chcesz i nawet nie wierzysz w to, co
mówisz. Mam na imię Nina – wyciągnęła do niej dziarsko rękę – Leżę w sali obok,
a przyszłam, bo usłyszałam jak się mażesz.
Nie warto. Płacz nie przywróci zdrowia, a załamując się nie sprawisz, że
nie będziesz mogła wrócić do męża.
–
Wiem, ale nic nie mogę na to poradzić – jęknęła.
–
Bzdura! - powtórzyła swoje wychudzona postać –
Na początek potrzebujesz rozmowy z kimś kto jest w podobnej sytuacji. Ja też
jej potrzebuję, więc może razem powalczymy o swoje zdrowie?
Uśmiechnęła się, chyba po raz pierwszy odkąd przekroczyła
próg oddziału onkologicznego. Ta kobieta, Nina zarażała swoją odwagą,
sprawiała, że ktoś taki jak ona, nabierał ochoty do walki o zdrowie i siły, by pokazać, że nie jest
jeszcze chodzącym trupem, że może jeszcze wiele
zdziałać, jeśli znajdzie w sobie dość determinacji. A z pomocą Niny ona
na pewno spróbuje ją w sobie znaleźć.
Komentarze
Prześlij komentarz