Przejdź do głównej zawartości

Smocza góra cz. II

VIII
Wędrowcy wciąż spotykali na swej drodze dopiero co przybyłe, albo już oswojone z nowym światem zwierzęta smutne, kalekie, czekające na poprawę losu, albo takie, które tu znalazły swój dom i nie chcą wracać do świata pełnego nieżyczliwych im i agresywnych stworzeń. Na przemierzaniu Smoczej Góry mijały im dni i noce. Dawno już minęli niewielkie laski, łąki, okrągłe stawy i malownicze jeziora, nad którymi kwitło życie. Teraz wkroczyli w kraj górzysty, bardziej surowy z nachylonymi skałami pokrytymi najprzeróżniejszą roślinnością, ale równie piękny jak równiny, które minęli, a być może nawet jeszcze bardziej malowniczy. Martynka w czasie swej wędrówki poznała wiele gatunków zwierząt, z wieloma rozmawiała, a nawet zaprzyjaźniła się, nie mówiąc już o piesku Fafiku, który został jej pupilem, a także klaczy Ambrozji wciąż uparcie poszukującej smoka. Wieczorami, kiedy wielki niczym płaski talerz, idealnie okrągły, blady księżyc rozświetlał łąki i drzewa, pod którymi siadywali, zazwyczaj dyskutowali o tym, jak wyglądałoby ich życie, gdyby nigdy nie dotarli do tego miejsca.
- Może powinienem tu zostać na zawsze, nie zaznam tu więcej głodu, zimna, bólu, ani smutku. Być może nawet odnajdę tu swoją drugą połówkę i założę rodzinę – zastanawiał się Fafik.
- Tak, - pokiwała głowa Martynka – szkoda tylko, że będziemy musieli się rozstać, kiedy mnie uda się wrócić do domu.
- Tak naprawdę zawsze najbardziej zależało mi na tym, by mieć przyjaciela. Nigdy nie udało mi się zostać czyimś pieskiem, takim, którym jego pan opiekowałby się, którego kochałby bez względu na wszystko.
- Szkoda, że nie spotkaliśmy się wcześniej – szepnęła dziewczynka, ale jednocześnie pomyślała, że jako rozpieszczona pannica, pewnie kiedyś nie zechciałaby się opiekować małym, niezdarnym pieskiem, którego trzeba wyprowadzać na spacery i co najgorsze, sprzątać po nim.
- Hej, masz rację uszaty, łaciaty, lepiej mieć przyjaciela, niż od razu zakładać rodzinę. – usłyszeli cienki, piskliwy głosik.
- Kto to powiedział? – zdziwił się Fafik nie widząc nikogo w pobliżu.
Martynka i Ambrozja tez zaczęły rozglądać się wokół.
- To ja, Frania – dał się znów słyszeć głosik spod sporych rozmiarów liścia.
Dopiero teraz siedzący przy ognisku zauważyli małą, szarą mysz polną.
- Ach, tu jesteś! – ucieszył się Fafik – A już myślałem, że to dobry duch.
- Jaki tam duch! – prychnęła na niego – Przypadkiem usłyszałam waszą rozmowę. Mieszkam niedaleko stąd, a z tego względu, że trochę pokłóciłam się z moim narzeczonym, Bolkiem, poszłam na spacer, no i zobaczyłam ognisko, więc przyszłam się przywitać.
- Miło nam cię poznać – odparła uprzejmie Ambrozja – Skoro mówisz, że masz tu dom, to jak się domyślam jesteś tu od dawna.
- Od jakiegoś czasu, – zapiszczała mysz – to znaczy, od dłuższego czasu – dodała
- I jeszcze nie spotkałaś smoka? – zaczęła wypytywać Martynka, która z dnia na dzień coraz bardziej pragnęła rychłego spotkania z jaszczurem i powrotu do domu – Czy to oznacza, że nie zasłużyłaś na spotkanie z nim? – spytała przestraszonym głosem myśląc bardziej o sobie niż o myszy.
- Ależ nie! – oburzyła się Frania – Oczywiście, że zasłużyłam sobie na spotkanie i na wiele innych rzeczy. Widywałam smoka wiele razy, przechodzi czasem obok mojego domu, a raz nawet poczęstował mnie cukierkami.
- Naprawdę? – ucieszyła się Martynka – Jak wyglądał? Gdzie możemy go teraz spotkać? Czy jest miły? – zasypywała Franię pytaniami.
- Noo… - mysz wydawała się zaskoczona tym nawałem słów – Jest miły, od razu chciał spełnić mnóstwo moich życzeń, ale nie jestem jeszcze pewna o co chciałabym go poprosić.
- To nie przybyłaś tu z przygotowanym życzeniem? Myślałam, ze smok może spełnić tylko jedną prośbę.
- Taak,… - zmieszała się Frania – ale mnie tak bardzo polubił, że obiecał spełnić wszystkie moje prośby.
- To może mogłabyś go poprosić, by uratował życie mojego syna? – Ambrozja, która dotąd milczała teraz zobaczyła szanse dla siebie w tej niepozornej myszy.
- Może i tak, – jęknęła Frania wyraźnie niezadowolona z prośby klaczy – ale może najpierw porozmawialibyście z moim narzeczonym, on nie chce bym odeszła z tej krainy, jego zdaniem tylko tu możemy być szczęśliwi.
- Może ma rację. – wyraził swoje zdanie Fafik.
- Niee! – krzyknęła mysz swoim piskliwym głosem o tak cienkim tonie, że wszyscy obecni zatkali sobie uszy – Nie rozumiecie! Ja chcę wracać, przedstawić Bolka mojej rodzinie, chcę im pokazać, że jestem mądrą, wartościową myszą, która myśli o innych i że… że nie maja racji ci, którzy zbyt pospiesznie kogoś oceniają.
Dobrze. – kiwnęła głową Ambrozja – Ale czy możesz najpierw wyjaśnić nam dlaczego twoja rodzina niesłusznie cię oceniła?
- To nie o to chodzi. – znów zaczęła kręcić – Chodzi tylko o to, by Bolek zechciał ze mną wrócić. Czy zgodzicie się mi pomóc?
- Dobrze. – machnęła dłonią Martynka – I tak wędrujemy bez celu nie mogąc znaleźć smoka. Skoro twierdzisz, że często tedy przechodzi, poczekamy na niego.
- I bardzo dobrze! – ucieszyła się mysz.

IX

Bolek był romantykiem. Uwielbiał siadywać godzinami na pięknej, kwiecistej łące będąc przytulonym do swojego najcudniejszego kwiatuszka, jak nazywał Franię. Nie przeszkadzało mu to, że dwoje obcych zwierząt i jedna mała dziewczynka zamieszkało w pobliżu jego domu, ani nawet to, że Frania spędzała z nimi wiele czasu. Nawet cieszył się z tego, że narzeczona znalazła przyjaciół gorąco wierząc, że dzięki ich towarzystwu będzie skłonna zostać z nim na zawsze w krainie szczęśliwości, jak nazywał miejsce na szczycie Smoczej Góry. Sam niewiele zadawał się z nowo przybyłymi przedkładając nad ich towarzystwo piękno przyrody, szum drzew i śpiew ptaków. Choć Frania wciąż namawiała go, by chociaż raz spędził wieczór w towarzystwie sąsiadów wolał w tym czasie wysprzątać ich wspólne mieszkanie, albo zrobić pranie, albo uprawiać warzywa, o czym podobno zawsze marzył zanim przybył do tego miejsca.
- Skoro Bolek nie chce przyjść do was, powinniście udać się do niego w celu przekonania go do moich racji. – sugerowała mysz zniecierpliwiona opieszałością narzeczonego wobec sąsiadów.
- A kiedy spotkamy smoka? Mówiłaś , że często tedy przechodzi. – Martynka także nie chciała dłużej czekać.
- Jeśli będę o nim intensywnie myśleć na pewno jutro przyjdzie. – Frania zrobiła zagadkowa minę – Kiedy tylko udacie się do mojego narzeczonego, zacznę się skupiać.
- Dobrze, – zgodziła się dziewczynka – takim razie, pójdę od razu.
- Pójdziemy wszyscy! – wykrzyknęli zgodnie Ambrozja i Fafik gotowi pomóc przyjaciółce.
- Nie. Bolek nie lubi zgiełku, będzie skrepowany, jeśli zobaczy tylu gości naraz. Niech dziewczynka idzie sama.
- Zgoda – Martynka chciała mieć już tę rozmowę za sobą – Nie martwcie się, dam sobie radę.
To powiedziawszy skierowała swe kroki w stronę norki myszy, która znajdowała się niedaleko pod korzeniem rozłożystego dębu, podczas gdy Ambrozja i Fafik rozsiedli się w towarzystwie myszy przy ognisku. Ledwo jednak uszła kilka metrów za gęstymi zaroślami mignęła jej szara postać z długim, ruchliwym ogonem. W pierwszej chwili pomyślała, że to Bolek udaje się na pobliską łąkę, by jak zwykle podziwiać piękno przyrody. Jednak ten czworonożny gryzoń był zbyt duży jak na mysz polną. Jego obecność w pobliżu ich tymczasowej siedziby zaciekawiła ją na tyle, że zamiast kierować się do norki Frani pobiegła w kierunku, gdzie udał się szary gryzoń. Minąwszy gęste krzewy zobaczyła go z daleka jak poprawiał krawat przy nienagannie skrojonym fraku. Od razu go poznała, przecież to właśnie on sprawił, że dwa niedobre szczury, Poldek i Titek wyrzuciły ją z balonu, choć zapłaciła im swoimi kolczykami.
- Panie ministrze!- zwróciła się do niego uprzejmie, choć czuła wielką złość do tego wystrojonego, aroganckiego szczura – A gdzie pańscy towarzysze?
- Kto taki? Co takiego? Rozejrzał się wokół nie wiedząc kto za nim woła.
Kiedy jednak zobaczył Martynkę stojącą w pobliżu zarośli od razu ją poznał.
- To ty? – zdziwił się jakby nie wierząc , że pomimo wyrzucenia jej z kosza wiklinowego znalazła się w tym miejscu. – Poznaję ciebie. – poruszył kilka razy swoimi długimi wąsikami i zgrzytnął z zakłopotaniem swoimi żółtymi, odstającymi zębami – Pytasz o tych dwóch chuliganów?
- Właśnie o nich – zacisnęła ze złości wargi.
- Przekupiłem ich, by mnie zabrali ze sobą, zawsze tak robię. – zastrzygł znów swoimi wąsikami – Przekupuję takich jak oni, załatwiam najróżniejsze sprawy obiecując im wysokie stanowiska, albo dając im cenne rzeczy. Nigdy nie interesował mnie los zwykłych obywateli, sprawowałem władzę dzięki oszustwom. Dopiero teraz zrozumiałem, że tacy jak Poldek i Titek są wyrzutkami społeczeństwa, a ja jako urzędnik państwowy powinienem dbać o zwykłych, porządnych obywateli. Prosiłem moje dobre duchy opiekuńcze, by pozwoliły mi uzyskiwać coraz większe zaszczyty o przywileje. Nie zależało mi na tym, by rządzić uczciwie. Poldek i Titek będąc już prawie na szczycie Smoczej Góry zauważyli, że ucieka im powietrze z balonu. Niewiele brakowało, a wszyscy troje spadlibyśmy na łąkę, z której wystartował nasz pojazd. Z cała pewnością żadne z nas nie przeżyłoby takiego upadku. Postanowiliśmy więc lądować awaryjnie w jednym z maleńkich okienek, których mnóstwo można zauważyć z zewnątrz. Nie mając innego wyjścia wylądowaliśmy w miejscu przypominającym gigantyczną klatkę schodową z windą, która przemykała raz po raz to w górę to w dół, z tym, że nigdy nie zatrzymywała się w miejscu, gdzie gdzie staliśmy, nigdy nie otwierały się tam żadne drzwi prowadzące do środka. Nie było tam schodów, drabiny, ani żadnej możliwości, by przedostać się do windy, albo wrócić z powrotem na łąkę. Jednym słowem utknęliśmy pomiędzy podnóżem, a szczytem Smoczej Góry. Trwało to bardzo długo, już nawet nie pamiętam ile czasu zastanawialiśmy się co zrobić, żeby wydostać się z tej beznadziejnej sytuacji, ile uczyniliśmy prób, by wejść do góry, albo opuścić się w dół, podczas, gdy uszkodzony balon spadł na ziemię i mogliśmy tylko oglądać z wysoka jego kolisty, kolorowy kształt widniejący na zielonej łące. Mijały dni i tygodnie. Zmęczony płaczem, rozpaczą i uczuciem beznadziejności, wycieńczony ciągłymi kłótniami Poldka i Titka, którzy oskarżali się wzajemnie o złe kierowanie tak delikatnym urządzeniem jakim był mechanizm sterujący balonem zasnąłem. Śniły mi się dobre duchy szczurów. Miały do mnie pretensje o to, że krzywdziłem tych, którzy wierzyli, iż będę sprawiedliwie nimi rządził, wierzyli, że starałem się poprawić ich los, podczas, gdy ja zdradziłem mój lud pomagając szerzyć się oszustwu i wyłudzaniu dóbr od najuboższych, pomagałem takim jak Poldek i Titek. Błagałem je o wybaczenie. To był najgorszy sen w moim życiu. Obudziłem się obolały, miałem wrażenie, że coś ciężkiego rozsadza mi czaszkę od środka. Dobrą chwilę trwało, niż doszedłem do siebie. W końcu zacząłem rozglądać się dokoła w poszukiwaniu moich towarzyszy, nie było ich jednak w pobliżu, a zamiast leżeć na cementowej posadzce pomiędzy piętrami budynku znalazłem się na szczycie Smoczej Góry. Nie wiem w jaki sposób zostałem tu przeniesiony podczas snu, wiem tylko, że ci chuligani, Poldek i Titek zostali tam uwiezieni i zapewne nigdy już nie powrócą do normalnego świata, ani też nie będą mieli okazji spotkać smoka, bo jak można domyślić się on nigdy nie wędruje pomiędzy piętrami swojej góry, gdzie winda przewozi zwierzęta do wyśnionego przez nich miejsca i gdzie mają nadzieję na poprawę swego losu.

X
Usadowiony wygodnie przy ognisku minister odpoczął w towarzystwie Ambrozji, Fafika i myszy po ciężkim dniu całodziennej wędrówki, zaś Martynka po raz drugi tego wieczora wybrała się do Bolka. Zastała go siedzącego przy wejściu do norki. Wpatrywał się w niewielki, zielony listek tak intensywnie, że nawet nie zauważył jej nadejścia. Drgnął kiedy chrząknęła, by zaznaczyć swoja obecność, rozejrzał się płochliwie jakby chciał schować się przed nieproszonym gościem, ze względu jednak na to, że dziewczynka stała tuż obok i uśmiechała się przyjaźnie nie miał wyjścia i był zmuszony skinąć głową na przywitanie.
- Jakaż nieskazitelna jest uroda tego liścia skazanego na upadek. – westchnął – Spójrz tylko, ledwo trzyma się najcieńszej, a zarazem najniższej gałązki, byle podmuch wiatru może oderwać go od matki, jaką jest dla niego drzewo.
- Czy tęsknisz za rodziną i za tamtym światem? – spytała zadowolona, że od razu nadarzyła się okazja przejścia do sedna sprawy.
- Frania jest teraz moją rodziną. –odparł – Powinna zrozumieć, że musi oderwać się od tamtego życia jak listek od drzewa, które uważa go za swego, ale pomimo tego bez żalu rozstanie się z nim kiedy nadejdzie pora.
- Ona chce wrócić, chce przedstawić ciebie swojej rodzinie. – próbowała tłumaczyć.
- Chce tylko pokazać swej rodzinie, że nie mieli racji wykluczając ją ze swej społeczności, chce im udowodnić, że mylili się co do jej osoby, że stać ją na to, by założyć własną rodzinę.
- To chyba dobrze. – stwierdziła nieśmiało.
- Nie, – kiwnął przecząco głową – bo nie ma w niej odrobiny skruchy, nie chce przyznać się do tego, że jest nałogową kłamczuchą.
- Kłamczuchą?!- oburzyła się Martynka.
- Tak. – odparł smutno Bolek – Widzę, że nie znasz mojej Frani. Opowiem ci o niej, a wtedy na pewno przyznasz mi rację. Tylko zostając tu, w miejscu, gdzie nie musi kłamać odzwyczai się od tego nałogu, a jej rodzina zapomni o wszystkich przykrych rzeczach.
- O jakich rzeczach ? – dopytywała coraz bardziej zaskoczona Martynka
- Bo widzisz, Frania miała bardzo liczną rodzinę, a co za tym idzie, jej rodzice nie byli w stanie zapewnić odpowiedniej ilości pożywienia tak licznemu potomstwu. Szczególnie zimą rodzina cierpiała niedostatek. Czy ty także masz liczne rodzeństwo, dziewczynko? – Bolek zwrócił swoją szpiczastą mordkę w stronę Martynki i dopiero teraz po raz pierwszy spojrzał na nią swymi błyszczącymi, ciemnymi oczkami.
Poczuła, że przeszedł ją dreszcz.
- Nie, jestem jedynaczką. – odrzekła bardzo cicho rumieniąc się.
Dopiero teraz dotarło do niej jak wielką krzywdę wyrządziła Agacie, swojej koleżance z klasy. Kto wie czy jej rodzice potrafili wyżywić jej rodzeństwo, z pewnością odczuwali niedostatek i nie było ich stać na kupowanie córeczce nowych sukienek, a ona dokuczała jej z tego powodu.
- Skoro nie masz rodzeństwa, dziewczynko, – ciągnął Bolek – to nie możesz nie wiedzieć, że w takiej rodzinie wszyscy pomagają sobie wzajemnie, często rezygnują z czegoś dla siebie, by podzielić się z innymi. Tak też było z rodzeństwem Frani. Jeśli któreś z nich znalazło coś do jedzenia, przynosiło pokarm do wspólnej norki i wszyscy dzielili się sprawiedliwie. Niestety, moja ukochana była najmłodsza z całej gromadki i być może dlatego uważała, że należą jej się szczególne względy.
A wiec nie jestem jedyna na świecie, pomyślała z ulgą Martynka.
- Tak więc, moja narzeczona często dostawała najlepsze kąski, a kiedy nikt nie widział wykradała ze spiżarni zapasy na zimę nie dzieląc się nimi z innymi. Ale nie to było najgorsze! – fuknął ze złością mały, szary Bolek – Najgorzej było kiedy nadeszła ostra, mroźna zima. Mysiej rodzinie zabrakło zapasów. Biedna, zrozpaczona matka dzieliła pomiędzy liczną trzódkę ostatnie ziarenka zbóż, które wspólnymi siłami myszy uzbierały jesienią, a zima zdawała się nie mieć końca. Nie mając innego wyjścia myszy musiały opuścić ciepłą norkę, by poszukać pożywienia. Rozbiegły się we wszystkich kierunkach narażając się na szczypiący mróz i lepki, gładki śnieg, co mogło je kosztować nawet utratę życia. Każdego dnia od kiedy skończyły się zapasy, mysia rodzina opuszczała norkę, rożnie powodziło się jej członkom, zdarzało się, że któreś z nich znajdowało kilka zgubionych przez kury z niedalekiego gospodarstwa ziaren, jeden z braci przyniósł kiedyś mały kawałek nie dojedzonej przez kozę rzepy, ojciec zaś trochę ryżu z zupy, której resztki znalazł w psiej misce obok budy. Tak rodzina wegetowała oczekując wiosny, która tego roku nie spieszyła się z nadejściem. Największe szczęście dopisało Frani. Otóż, narzekając na cały świat i marznąc okropnie przemierzyła podwórko, niewielki ogródek pokryty śniegiem, aż dotarła do malej zagrody należącej do jakiegoś nieznanego jej gospodarstwa. Kiedy odkryła, że zabrnęła w śniegu tak daleko od norki w pierwszej chwili chciała zawrócić przerażona tym, że może zabłądzić. Zanim jednak ruszyła w drogę powrotną zauważyła dosyć wysoki kopiec z jednej strony cały pokryty śniegiem z drugiej zaś widoczne były ciemne ślady ludzkich stóp, a naruszona ziemia wskazywała, że ktoś niedawno kopał w tym miejscu. Zaciekawiona Frania zdobyła się na jeszcze jeden wysiłek, by dostać się do środka i ku jej zdumieniu wcale nie było to trudne. Kopiec przykryty był głównie słomą i zeschłymi liśćmi, które ktoś zagrabił w to miejsce, by ukryć skarby znajdujące się w środku.
- Och! – wykrzyknęła radośnie Frania kiedy zobaczyła czym wypełnione jest wnętrze kopca. Było tam mnóstwo ziemniaków, które przezorny gospodarz składował tu na zimę. Frania ochoczo zabrała się do jedzenia i robiła to tak długo, aż napełniła swój brzuszek do granic wytrzymałości. Zrobiła się senna, była najedzona i zadowolona po raz pierwszy od długiego czasu. Zdrzemnęła się jakiś czas w tym przytulnym miejscu, a kiedy zaczęła powoli zbierać się do wyjścia usłyszała kroki. Nadchodził ktoś z gospodarstwa i biedna, przerażona mysz ukryła się w najgłębszym miejscu kopca wciskając się w słomę i zeschłe liście. Usłyszała głosy, a potem w miejscu gdzie zewnętrzna część kopca była naruszona zobaczyła światło. Ktoś napełniał ziemniakami wielkie wiadro. Frani zdawało się, że człowiek, który jest prócz kota najgorszym wrogiem myszy już nigdy stamtąd nie odejdzie. Na szczęście jednak wielki jak góra chłopiec skończył napełniać wiadro, zakrył otwór i po chwili usłyszała już tylko skrzypienie jego butów na śniegu. Pomyślała, że teraz pobiegnie do swojej rodziny, opowie im o wszystkim co wydarzyło się w obcym gospodarstwie, a potem przyjdą tu wszyscy, by się posilić i zrobić zapasy na resztę zimy. Potem jednak zastanowiła się poważnie nad swoim postanowieniem. Widziała jak chłopiec naładował pełne wiadro kartofli, jeśli przyjdzie tu znowu jutro i pojutrze, to wkrótce braknie ich w kopcu. A co będzie jeśli zacznie go dodatkowo opróżniać jej liczne rodzeństwo? Może się zdarzyć, że ziemniaków braknie po kilku tygodniach, albo nawet po kilku dniach, zima jeszcze nie skończy się i wtedy znów wszyscy zaczną głodować. Jeśli zaś tylko ona będzie przychodzić tu pożywiać się codziennie, chłopiec nie domyśli się, że ktoś podbiera stad ziemniaki i przynajmniej ona jedna przetrwa do wiosny. Jak postanowiła, tak zrobiła. Od tej pory codziennie przychodziła do zagrody tego gospodarza, najadała się do syta, a kiedy rodzina pytała jak to się dzieje, że pomimo głodu jej brzuch wciąż pęcznieje, odpowiadała skromnie.
- A czy nie słyszeliście, że z głodu może pęcznieć brzuszek? Nie dojadam bardziej od was i dlatego puchnę.
I rzeczywiście, wszyscy w rodzinie zauważyli, że Frania ostatnio jada naprawdę niewiele. Wzruszeni rodzice stwierdzili, że córka mając dobre serce nie dojada, by pozostałe rodzeństwo mniej odczuwało głód. Wszyscy wierzyli w to gorąco, prócz jednego z braci, który wciąż miał w pamięci to, że siostra dawniej podkradała innym pożywienie i nie była dotąd nigdy zdolna do jakichkolwiek poświeceń. Postanowił ją śledzić, gdyż jak zauważył, zawsze dłużej niż inni przebywała poza domem w poszukiwaniu jedzenia. I tak wszystko się wydało, Frania została przyłapana na gorącym uczynku, kiedy zajadała się kartoflami, podczas, gdy inni cierpieli głód podziwiając jej poświecenie. Rodzice nie wyrzucili jej z norki, choć pozostałe rodzeństwo sugerowało im to, ale też nikt nie miał już do niej zaufania, uważana była odtąd za egoistkę i czarną owcę w rodzinie. Nieszczęśliwa i odrzucona błagała dobre duchy zwierząt, by pomogły jej dostać się do Smoczej Góry i móc prosić o jedno życzenie.
- Tym życzeniem będzie z pewnością prośba o to, by rodzina wybaczyła jej. – stwierdziła głośno Martynka
- Tak, – pisnął Bolek – ale trudno zauważyć skruchę w jej zachowaniu. Nadal ciągle kłamie, a mnie chce namówić, bym wyruszył z nią do rodzinnej norki, żeby pokazać wszystkim, że jest teraz na tyle dobra, uczciwa i atrakcyjna, by znaleźć sobie tak spokojnego i dobrego partnera jak ja. Ona wciąż chce coś udowadniać, chce pokazać rodzinie, że nie mieli racji co do jej czworonożnej osoby.
- To dziwne. – pokiwała głowa Martynka – Mnie wydała się kimś bardzo wiarygodnym. Mówiła, że często spotyka tu smoka, że on bardzo ją lubi,a nawet, że obiecał spełnić kilka jej życzeń.
- I ty jej wierzysz?! – zaśmiał się ironicznie Bolek, a jego cienki głosik brzmiał teraz jak ostrzenie noża – Frania nie przyznała wam się, że nigdy nie spotkała smoka, a przebywa już tu tak długo, że zadomowiliśmy się w tej norze. Ja przyzwyczaiłem się do tego miejsca, kocham ten świat i nasz dom, a najbardziej pokochałem Franię i chcę, żeby została tu ze mną na zawsze, nawet nie marzę już o tym, by kiedykolwiek spotkać smoka. W normalnym świecie żyłem w obskurnej piwnicy, gdzie przymierałem głodem i wciąż drżałem o własne życie, samotny i nieszczęśliwy. Smok spełnił już moje życzenie, choć nigdy go nie spotkałem, mam dom i bratnią duszę, kogoś kim mogę się opiekować i nie jestem już sam. Frania zaś nie lubiana i odepchnięta przez rodzinę niepotrzebnie zadręcza się i nalega, bym z nią wrócił. Przed nikim już nie udowodni, że się zmieniła, zawsze będzie uważana za kłamczuchę i egoistkę, bo tak naprawdę wcale się nie zmieniła. Ja o tym wiem i kocham ją pomimo tych wszystkich wad.
- To okropne! – Martynka zakryła twarz dłońmi
- Co takiego? – zdziwił się Bolek.
Wydawało mu się, że mówił o rzeczach pięknych i wzniosłych.
- To, że nie spotkamy tu smoka. Musimy niezwłocznie udać się w dalszą drogę.

XI
- Jak mogłaś? – Martynka wlepiła swoje duże, błękitne oczy w szpiczasty, poruszający się nerwowo pyszczek Frani. – Wcale nie zmieniłaś się od czasu jak rodzina wyrzekła się ciebie z powodu twoich kłamstw i oszustw. Jesteś okropną, wstrętną myszą! – tu tupnęła nogą , by jeszcze bardziej pokazać jak bardzo jest zła i oburzona.
Ambrozja, Fafik i minister zastygli w bezruchu widząc jak dziewczynka przybiega zdyszana z norki Bolka i naskakuje na biedną Franię, która ku ich jeszcze większemu zdumieniu nie broni się, nie obraża, a nawet nie wydaje z siebie ani jednego słowa, zupełnie jakby przyznawała się do winy. Tymczasem Martynka widząc, że mysz nie zamierza tłumaczyć się ze swoich kłamstw objęła wzrokiem zgromadzonych przy ognisku.
- Dowiedziałam się od Bolka, – zwróciła się do nich chcąc wyjaśnić dlaczego oskarża zdawałoby się niewinną mysz – że smok nigdy tedy nie przechodził , nigdy też nie obiecywał Frani spełnienia jakiekolwiek życzenia, co więcej ona jeszcze nigdy go nie widziała.
- Jak to? – zdumiała się Ambrozja – Dlaczego więc kłamałaś, Franiu?
- Ja…ja…przepraszam. – opuściła głowę zawstydzona mysz – Chciałam mieć towarzystwo.
- Ale ja muszę pomoc mojemu synowi. – zrozpaczonym głosem odrzekła klacz – Bez pomocy smoka on zginie. Nie przybyłam tu dla towarzystwa.
- Zależało mi, byście przekonali Bolka do powrotu – tłumaczyła coraz bardziej wstydząc się swego egoizmu.
- Myślisz tylko o sobie! – Martynka znów bezlitośnie tupnęła nogą – Bolek jest tutaj szczęśliwy – On kocha ciebie i chce byś stworzyła z nim szczęśliwą rodzinę. Nie jestem pewna czy powrót i udawanie przed twoimi bliskimi, że zmieniłaś się jest dobrym pomysłem. Powinnaś raczej postarać się, by twój narzeczony nie stracił do ciebie resztek cierpliwości i nie poszukał sobie innej myszy, która nie jest kłamczuchą i nie myśli tylko o sobie.
- Myślisz, że mógłby to zrobić? – przeraziła się – Nie przypuszczałam , że mógłby być nieszczęśliwy z tego powodu, że nieco go naciskam, on przecież nigdy się nie skarży.
- Jest dobry i wyrozumiały, ale pamiętaj, że miarka kiedyś może się przebrać! – pogroziła jej palcem.
-Och. – zasmuciła się mysz – Muszę zrobić wszystko, by zatrzymać go przy sobie, powinnam powiedzieć mu, że jestem gotowa udać się z nim na koniec świata, albo zostać tu na zawsze. Wcale nie muszę udowadniać, że jestem lepsza, niż inni sadzą. Chcę tylko, by mój narzeczony dzielił ze mną swoje marzenia. Pójdę już – poderwała się od ogniska – Muszę mu o tym powiedzieć. Życzę wam, byście odnaleźli smoka, ja już odnalazłam swoje szczęście.

XII

- Zastanawiam się, czy iść na wprost przez te malownicze góry, czy też kierować się wzdłuż linii lasów i jezior. – wtrąciła swoje uwagi klacz podczas ogólnego rozgardiaszu spowodowanego przygotowaniami do dalszej drogi i kłótniami uczestników wyprawy na temat drogi ,którą powinni wybrać.
- Podczas mojej wędrówki zauważyłem, że większość zwierząt kieruje się w stronę, gdzie przeważają zielone łąki i niewielkie zagajniki. Tam przynajmniej z daleka mogły obserwować prawie całą krainę, aż do linii widnokręgu – wymądrzał się minister – Jeśli gdzieś tam można spotkać smoka zobaczymy go z daleka
- A co, jeśli go tam nie ma?! – Martynka też musiała wtrącić swoje trzy grosze – We wszystkich bajkach jakie słyszałam smoki żyją w jaskiniach, albo w pieczarach, a można je znaleźć tylko w górach, jeśli mamy spotkać smoka musimy iść przez góry.
- Dlaczego to zwierzęta maja zawsze słuchać ludzi? Uważam, że oni wcale nie są mądrzejsi od nas, w każdym razie, to my mamy instynkt, który rzadko kiedy nas zawodzi – upierał się przy swoim minister.
- Ja tam wolę iść z Martynką, nikt inny nie głaszcze mnie za uszkiem. – stwierdził przymilnym głosem Fafik – Choć nie ukrywam, że wolałbym iść wzdłuż jezior, – dodał – są tam żaby, na które można szczekać i można przeglądać się w wodzie, a wtedy można szczekać na swoje odbicie. Nie wiadomo też czy smok nie mieszka w jeziorze, może to jest wodny smok.
- To raczej wątpliwe. – zastrzygła uszami Ambrozja – Jaszczury, o których mówią legendy żyły na lądzie.
- A smoki żyją w górach! – tupnęła nogą Martynka.
- Więc, co robimy? – potrząsnęła bezradnie grzywą klacz.
- Może się rozdzielimy? – zastanawiał się minister.
- Nie chce rozdzielać się z dziewczynką. – zamerdał ogonkiem Fafik łasząc się Martynce do stóp.
- Nie chcę wędrować sam. – zasmucił się minister.
- Wiec chodźmy wszyscy przez góry. Spójrzcie tylko, zbocza są tu łagodne, wszędzie szerokie trakty, wcale nie trzeba będzie się wspinać i widoki są niezwykle piękne. Jeśli nie spotkamy smoka zawrócimy i pójdziemy drogą, która wskazała Ambrozja.
- A, co z moją drogą?! – oburzył się minister, który był przyzwyczajony do rozkazywania i nie znosił, kiedy nikt nie brał pod uwagę jego pomysłów.
- Potem pójdziemy twoją drogą, nie spoczniemy,póki nie spotkamy smoka, gdzieś tu przecież musi być. W przeciwnym razie wszystko nie miałoby sensu! – wykrzyknęła Ambrozja, która nagle uświadomiła sobie co by się stało, gdyby nigdy nie spotkała smoka.
- Ruszajmy!
- Ruszajmy! – przekrzykiwali się nawzajem i ani się nie spostrzegli jak znaleźli się w górach. Co do jednego Martynka miała rację. Nie było wielkim problemem wędrować przez te góry, gdzie ścieżki wydeptane były przez zwierzęta, których tu można było spotkać bardzo wiele gatunków krzyżowały się we wszystkich kierunkach, a miękkie, zielone łąki na łagodnych zboczach dawały miejsce do odpoczynku. Wokół panowała tu zieleń , piękne niespotykane, kolorowe kwiaty i rozłożyste parasole dębów, olch , grusz i innych zazwyczaj niespotykanych w górach drzew dawały cień po trudach wędrówki, a rosnące w wyższych partiach świerki i sosny zapewniały wspaniałe widoki i to poczucie wolności jakie towarzyszy każdemu wędrowcowi przemierzającemu nieznane, dzikie tereny.
- Tego nie da się porównać z niczym co dotychczas widziałam – zachwycała się Martynka zadowolona, że to właśnie jej trasę wybrano.
Ochom, achom i innym okrzykom zachwytu nie było końca, aż do chwili kiedy na wielkim jak kopuła, granatowym niebie pojawiły się żółte talarki gwiazd. Wędrowcy wówczas rozpalili niewielkie ognisko i ułożyli się wygodnie na, o dziwo, pozbawionej rosy łące. Wtedy właśnie z pobliskiego stoku nadbiegła zwykła domowa koza z bródką i z dwoma zabawnymi różkami pośrodku głowy.
- Witam przyjaciół z podwórka! – zawołała radośnie poruszając białą brodą – Miło zobaczyć kogoś, kto jak ja zażywa wolności i swobody – zachłysnęła się pełną piersią jakby chciała połknąć całe powietrze tych gór. – Prawda, że tu jest pięknie?
- O, tak! – przyznali jej rację.
- Widziałaś może smoka? – Martynka od razu postanowiła skorzystać z okazji, by sprawdzić czy gdzieś tu w pobliżu nie znajduje się jego pieczara.
- Smoka? – zdziwiła się koza – Nie wiem…być może widziałam go, jest tu tyle zwierząt, spotykam je każdego dnia.
- Smok jest wielki jak góra. – próbowała naprowadzić ją dziewczynka.
- Nikogo takiego nie widziałam. – zaprzeczyła.
- Czy ty go chociaż szukasz?
- Kogo? – wybałuszyła na nią wielkie,ciemne oczy.
- Smoka.
- Nikogo nie szukam, znalazłam już to czego szukałam.
- A, o czym marzyłaś?
- O wolności, o jednej chociażby krótkiej chwili wolności. Choć raz w życiu chciałam poczuć się jak kozica górska, całe życie o tym marzyłam.
- I teraz tak się czujesz? – spytała zaciekawiona Ambrozja
- Tak! – zawołała zadowolona – Całe życie spędziłam w chlewiku u gospodarza i na przydomowej łące. Stałam posłusznie kiedy mnie dojono, czekałam cierpliwie aż zostanę wyprowadzona, bym mogła najeść się do syta świeżej trawy, jak każda dobra matka opiekowałam się dziećmi, powiem wam nawet, że kochałam swój chlewik, jest ciepły i przytulny, byłam dobrze traktowana w gospodarstwie, wszyscy o mnie dbali, podsuwali mi co lepsze kąski buraków, siana i chleba, do wody dolewali mi siemienia lnianego, bym była zdrowa i silna. Czegoś jednak brakowało w moim życiu. Kiedy byłam mała, matka opowiadała mi o górskich kozicach, podobno my, kozy domowe też wywodzimy się z tego samego gatunku. Matka mówiła, że kozice brykają sobie po zboczach kosztując najprzeróżniejszych, najbardziej aromatycznych ziół, są wolne i szczęśliwe, bo oddychają świeżym, górskim powietrzem. Marzyłam, o tym, by poczuć się jak one, prosiłam moje dobre duchy opiekuńcze, by przeniosły mnie w góry chociażby na jedną krótką chwilę. I oto, dokonało się. Spełniły się moje marzenia, jestem najszczęśliwszą kozą na świecie.
- Jak długo tu jesteś? – spytał Fafik, który też czuł się szczęśliwy mogąc biegać po górach i mając pewność, że w każdej chwili może podbiec do Martynki, która uważał za swoją właścicielkę i przyjaciółkę, a ona zawsze podrapie go czule za uszkiem.
- Nie wiem jak długo, – zaczerwieniła się koza – ale wiem, że już stęskniłam się za dziećmi, bo wszystko co piękne kiedyś musi się skończyć, a ja czuję się szczęśliwa także z moją rodziną i z gospodarzami u boku.
- Tak, – zamyśliła się Ambrozja – doskonale rozumiem czym jest miłość matki do swojego dziecka.
I tak koza odpoczęła wraz z wędrowcami przy ognisku, bo przecież i ona była zwierzęciem towarzyskim, rankiem zaś pożegnała się i ruszyła jeszcze w jedna ze swoich górskich wędrówek szlakiem swoich marzeń.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si