Przejdź do głównej zawartości

Czarci las

Czarci las

I Joachim z zębami
- Och, laboga, a cóż złego zrobiłam, że takie nieszczęście spotkało mojego syneczka! - biadoliła mamulka pochylając się nad kołyską małego Joachimka.
Stara sąsiadka Byzdrowa pocieszała ją jak mogła:
- Nie frasujcie się Anno, przecie to jeszcze nie koniec świata. Zdarzały się przypadki, że i po cztery zęby przebiły się niemowlęciu nowonarodzonemu i nic złego się nie stało.. O, chociażby taka Jadwiga z Mszany, też miała ząb trzonowy od urodzenia. I co z tego wynikło? Zielarką została, ludziom pomaga. Nie każdy więc urodzony z zębami, jak widzicie strzygoniem, albo czarnoksiężnikiem się staje. Wasz synek może wyrosnąć na dobrego i porządnego człowieka, może owczarzem być, albo uzdrowicielem.
Mamulka jednak była niepocieszona.
- Tak uważałam będąc jeszcze z moim syneczkiem przy nadziei. Nigdy nie przechodziłam pod sznurami żeby pępowina dziecka nie zadusiła, ciepłego garnka nie opierałam na brzuchu, żeby łatwiej się dziecku rodziło. Żebym się w jaką żabę, mysz, albo inne ohydne stworzenie wpatrywała ! Ale nie - uważałam przecie żeby cech złych nie mało, albo znamion brzydkich na ciele.
Kiedy się Joachim urodził paznokcie mu ogryzała, pieluch nigdy po zmroku na dworze nie rozwieszała, w połogu z domu nie wychodziła, żeby dziecko przed złymi mocami ochronić, nad kołyską rozwieszała czerwone sznureczki, by nikt go nie zauroczył. I na cóż te wszystkie zabiegi, kiedy teraz u trzytygodniowego niemowlęcia pojawiły się dwa białe, szpiczaste ząbki. Jeszcze raz dla pewności postukała chłopcu łyżeczką po szczęce i znów zadzwoniły niczym małe, szkliste dzwoneczki.
- Nie mówcie lepiej nikomu sąsiadko, - poprosiła - bo jeszcze ludzie strzygoniem, albo czarownikiem zaczną mojego chłopca nazywać.
- Ja nic nie wyklacham! - oburzyła się sąsiadka - Ale chłopca pilnujcie żeby dzieciom z sąsiedztwa nie rozgadał - wskazała palcem na stojącego w drzwiach Józusia.
- O, Józuś! A co ty słyszałeś synku? – podeszła do starszego syna przestraszona mamulka.
- Nic nie słyszałem – skłamał.
- Widzicie Byzdrowo, Józuś nic nie słyszał – mrugnęła znacząco – Więc jeśli ludzie we wsi dowiedzą się o tych zębach, to już będzie wiadomo kto rozpowiedział.

II Podrzutek Cili.

Joachimek rósł jak na drożdżach, ślicznym i mądrym był dzieckiem. W wieku dwóch lat mówił już zupełnie wyraźnie, a nawet zaskakiwał wszystkich mądrymi zdaniami jakie wypowiadał w obecności dorosłych. Wszyscy zapomnieli już o dwóch nieszczęsnych zębach, które zbyt wcześnie mu wyrosły. Rodzice dumni byli z młodszego syna, a mamulka wciąż chwaliła się przed sąsiadkami jaki to Joachimek mądry, a jak biegać szybko potrafi i przewroty robi niczym jakiś cyrkowiec. Józuś często zostawał sam w domu z młodszym braciszkiem, gdyż rodzice latem dużo czasu spędzali w polu i w oborze przy oporządzaniu bydła i ptactwa domowego. Chłopcy mimo siedmioletniej różnicy wieku jaka ich dzieliła lubili razem spędzać czas. Wciąż ganiali po podwórku, to znów bawili się w chowanego, albo walczyli na niby długimi mieczami, które Józuś strugał z patyków. Po wyczerpującej zabawie zmęczony Joachimek kładł się w kołysce, z której powoli zaczynały już mu wystawać przydługie nóżki, a Józuś strugał z drewna małe wiatraki, albo składał żołędziowe ludziki i zabawne zwierzątka.
Pewnego dnia, kiedy Joachim zasnął, a Józuś przy stole nakładał kasztanowemu rycerzowi hełm na głowę do domu przez uchylone drzwi wślizgnęła się stara Cila. Nigdy nie przychodziła ona do wsi, mieszkała sama gdzieś pośrodku ciemnego lasu, a ludzie widywali ją tylko w dniach targowych kiedy przychodziła do pobliskiego miasteczka po różne sprawunki.
- Wyjdź chłopcze na podwórze - zaskrzeczała do zdumionego jej nagłą obecnością Józusia - bo właśnie lis z lasu goni wasze kury koło kurnika.
Wybiegł więc chłopiec z domu w stronę kurnika, przebiegł kilka razy podwórze wzdłuż i w wszerz, ale lisa nigdzie nie zobaczył, za to kury najspokojniej w świecie wydziobywały tłuste larwy z ziemi. Odwrócił się więc w stronę drzwi gdzie przed chwilą stała stara Cila, ale zobaczył ja odchodzącą z podwórza. W ręku trzymała wielki kosz przykryty białym prześcieradłem, pod którym coś wierciło się, podskakiwało i piszczało jakby chciało wydostać się na zewnątrz. Przypomniał sobie, że wchodząc do chaty miała Cila ten sam kosz w ręku, ale w środku nic nie ruszało się.
- Joachim! – przypomniał sobie nagle – Cila porwała Joachima!
Wbiegł do izby gdzie stała kołyska. Joachim siedział najspokojniej w środku i śmiał się do rozpuku, lecz jego śmiech nie był już taki serdeczny i szczery jak dawniej. Teraz młodszy braciszek śmiał się złośliwie i pokazywał Józusiowi przez pożółkłe, szpiczaste żeby długi czerwony język.
- Ty nie jesteś Joachimem – szepnął Józuś – Cila zabrała mi brata, a do kołyski włożyła swojego podrzutka!
- Hi, hi, hi – zaśmiał się jeszcze głośniej stwór bliźniaczo podobny do Joachima – głupi Józek, głupi brat. Nie odejdę stąd ani za sto lat!

III Bezczelny diablik.

- A masz ty diable zatracony! – uderzył stwora witką w pośladki.
Przypomniał sobie słowa starej, mądrej sąsiadki Byzdrowej, gdy opowiadała kiedyś o podrzutkach, które czasem czarownice podmieniają w zamian za zdrowe dzieci: „ Trzeba wtedy takiego bić witką wierzbową, a czarownica wróci i zabierze go sobie z powrotem”
- Och, jak boli, jak boli! – wrzasnął z całych sił jaroszek, gdyż nie ulegało wątpliwości, że był to ów bagienny diablik, który ponoć z łatwością potrafił przybierać wygląd dzieci.
Po raz drugi chciał uderzyć go Józuś gdy nagle w drzwiach stanęła mamulka.
- A co tu się dzieje?! – krzyknęła przerażona i poczęła wyrywać z rąk syna wierzbową witkę – Dlaczego bijesz młodszego brata nicponiu? Już ja ci pokażę!
I porwawszy witkę z rąk chłopca zaczęła nią okładać starszego syna.
- Przestańcie mamulko – łkał Józuś – To wszystko przez Cilę, czarownicę, ona zabrała naszego Joachima, a podrzuciła tego stwora – wskazał na diablika, który znów wysunął czerwony język, lecz mamulka nie uwierzyła w ani jedno slowo.
- Jak możesz, jak ci nie wstyd. – biadoliła – Zamiast pilnować brata okładasz go witką. Za karę pójdziesz jutro do pola z ojcem. Ja zajmę się Joachimkiem. A teraz do obory siana krowom nałożyć, ale już!
Nachyliła się nad kołyską, pogłaskała po głowie jaroszka, a potem poszła szykować dla niego kaszkę na mleczku.
Poszedł bez słowa Józuś do obory, choć był pewien, że Cila podmieniła mu brata. Mamulka nie wierzyła mu, może choć ojciec coś zauważy, a może z czasem domyślą się, że ten podrzutek różni się od ich synka. Najlepiej więc zaczekać i zobaczyć jak będzie zachowywał się jaroszek przy rodzicach.

IV Dwulicowy braciszek.

- Pij syneczku sok jabłkowy, będziesz silny, będziesz zdrowy.– zachęcała mamulka, a ojciec uśmiechał się czule do Joachima i głaskał go po jasnych włosach.
Józuś odwrócił się ze wstrętem i wrócił do rzeźbienia drewnianego wiatraka, któremu brakowało już tylko delikatnych skrzydeł, takich, żeby kręciły się przy najmniejszym podmuchu wiatru. Trzy lata mieszkał już w jego domu podmieniony jaroszek, trzy długie lata zajmował miejsce jego braciszka. Rodziców owinął sobie wokół palca, ciągle zachwycali się jego urodą i mądrością, mamulka podsuwała mu pod nos najsmaczniejsze kąski, ojciec szanował go przy pracy, nic dziwnego więc , że brzuch stwora wciąż rósł i rósł, a wobec starszego brata był coraz bardziej złośliwy.
- Wiem, że nie jesteś Joachimem ty głupi stworze z cuchnących bagien.– mawiał do niego Józuś.
- Hi, hi, ciekawe czy twoja rodzina uwierzy w te bajki. – śmiał mu się w nos jaroszek i jak tylko mógł tak dokuczał starszemu bratu. A to podłożył mu nogę kiedy dźwigał ciężkie wiadro z wodą, a to, niby niechcący upuścił na ziemię i zniszczył jeden z jego wiatraków. Jednego razu wiedząc , że rodzice kazali Józusiowi pilnować gospodarki wypuścił krowy, by poszły w szkodę, a to znów kury zamknął w komórce gdzie mamulka ziarno trzymała. Różnymi sztuczkami zniechęcał rodziców do starszego syna, sam sprytnie podlizując się rodzicom.
Pewnego dnia pod wieczór Józuś wybrał się do drewutni za stodołą po kawałek lipowego drewna na nowy wiatrak kiedy usłyszał dziwne głosy. Najciszej jak tylko potrafił wyślizgnął się na zewnątrz i przesuwając się wzdłuż ściany drewutni zbliżył się do rogu przylegającej do niej stodoły. Ostrożnie wyjrzał zza rogu. Pod starą grusza za stodołą stała czarownica Cila i żywo dyskutowała z Joachimem.
- Rodzice niczego się nie domyślają? – dopytywała
- Niczego nie podejrzewają, – zapewniał jaroszek – podsuwają mi najlepsze kąski, – z lubością pogłaskał się po krągłym brzuchu – dogadzają mi i wciąż mnie chwalą,hi, hi – zaśmiał się, ale nagle jego twarz wykrzywiła się jakby przypomniał sobie coś przykrego. – Tylko ten Józuś domyśla się, na razie rodzice mu nie wierzą, ale jakby co… - i tu szybkim gestem przejechał dłonią po karku.
- Tak. – potwierdziła Cila – Gdyby zaczęli się czegoś domyślać musisz pozbyć się tego mądrali.
Józusiowi zrobiło się gorąco, czuł jak włosy stają mu dęba. We własnym domu z rąk niby to własnego brata grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. Nie może dłużej bezczynnie czekać, czas uwolnić się od złego jaroszka i ocalić młodszego braciszka.
Cicho wycofał się zza rogu stodoły i pobiegł do domu zapominając o drzewie lipowym.

V W dzień targowy.

Wszyscy wiedzieli, że Cilę można było spotkać na jarmarku w Wodzisławiu, tam więc pod pretekstem zakupów udał się Józuś. Jarmark odbywał się zawsze w każdy drugi wtorek i w ostatni piątek miesiąca. Kolorowe stragany pełne rozmaitego jadła, strojów i wszelakich sprzętów przyciągały wzrok, ale chłopiec szukał takich straganów, które mogłyby przyciągać wzrok czarownicy. „ Może stoisko z ziołami?” – myślał – ‘Na pewno potrzebuje ich do swoich wywarów. A może miotły, albo zwierzęta takie jak na przykład czarny kot?”.
Sprzedawców zwierząt sporo kręciło się po obrzeżach targowiska, mieli ze sobą krowy, konie, świnie, wszelkiego rodzaju drób i króliki, był też człowiek z czarnym kotem w wielkiej, metalowej klatce. Kupujący przesuwali się wzdłuż straganów, wybierali, oglądali, szacowali, w końcu kupowali tańsze, lub droższe rzeczy. Chłopiec wciąż przemierzał jarmark wzdłuż i wszerz w nadziei, że Cila pojawi się tego dnia w Wodzisławiu, kiedy nagle między straganami z kiełbasą mignęła mu ciemnozielona chustka, taka sama, w jakiej przybyła ona do domu Józusia kiedy podmieniła Joachima. Ile tylko starczyło mu sił zaczął przepychać się miedzy tłumem kupujących w kierunku stoisk z kiełbasami. Wzrok go nie mylił. Rzeczywiście pośród dymiących kaszanek i tłustych boczków stała czarownica Cila wybierając do swego wielkiego kosza co najświeższe kąski. Po kiełbasach przyszła kolej na pieczywo, sery, mydło i pastę do czyszczenia podłogi. Nawet nie spojrzała na zioła, obojętnym wzrokiem zmierzyła czarnego kota w klatce, a do stoiska z miotłami nawet nie podeszła. Napełniwszy kosz opuściła targ i poszła w stronę niewielkiego lasku po prawej stronie od głównej ulicy miasta. Józuś najostrożniej jak tylko mógł, starając się pozostać niezauważonym pobiegł za nią. Zaraz za pierwszymi drzewami Cila wyciągnęła swe kościste ręce w górę, odwróciła się w kierunku środka lasku i zawołała:
- Miotło, miotło służebnico!
Zaszumiało w koronach drzew i drewniana miotła przyleciała na wezwanie , posłusznie ustawiła się miedzy jej nogami gotowa do lotu. Postawiła Cila przed sobą na miotle ciężki kosz, strzyknęła palcami, miotła zarżała jak młody źrebak i z prędkością wichru uniosła ją w powietrze. Nie minęło kilka sekund a czarownica na miotle znikła Józusiowi z oczu.

VI W domu Marcina.

- Cilo! – zawołał wynurzając się zza krzaków – Cilo zaczekaj!
Wprawdzie dołożył wszelkich starań aby pozostać niezauważonym przez czarownicę jednak teraz widząc jak znikła w mgnieniu oka zasmucił się. „ W ten sposób nigdy nie dowiem się gdzie ona mieszka, nigdy nie odnajdę brata” – skołatane myśli tłukły się po biednej głowie chłopca. „ Jak odnaleźć czarownicę? W która stronę należy się udać, by dotrzeć do ciemnego boru, który podobno zamieszkuje?’
- Po co przywołujesz Cilę? Życie ci niemiłe chłopcze?! – usłyszał za plecami.
Niski, gruby człowieczek ubrany na czarno przyglądał mu się badawczo.
- Kim jesteś? Dlaczego mnie śledzisz?! – wykrzyknął ze złością.
- Po co miałbym ciebie śledzić? – zaśmiał się nieznajomy – Czasem przychodzę do tego lasku obserwować jak czarownica odlatuje na swej miotle. Doszedłem do wniosku , że ten przedmiot daje jej moc i siłę. Ale co ty chłopcze tu robisz? Interesujesz się magią? A może chcesz zostać uczniem Cili? – zasypał Józusia pytaniami.
Choć w pierwszej chwili nakrzyczał chłopiec na tego dziwnego człowieka, to jednak po krótkiej chwili stwierdził że jego wygląd i zachowanie wzbudzają zaufanie i zawstydził się swego niegrzecznego zachowania. Postanowił też wypytać grubego przybysza kim jest i dlaczego interesuje się czarownicą , wpierw jednak przestawił się i cierpliwie odpowiadał na kolejno zadawane pytania opowiadając jednocześnie historię swego brata i złośliwego jaroszka zamieszkującego od trzech lat w jego domu. Po chwili szczerej rozmowy przybysz przedstawił się jako Marcin kowal, który interesuje się sztuka czarnoksięską z zamiłowania. Obiecał opowiedzieć chłopcu co nieco o magii, ale wpierw zaprosił go do swego domu na obiad. Pora była do tego odpowiednia, a i Józus usłyszał jak burczy mu w brzuchu, kiedy Marcin wspomniał o jedzeniu.
Dom Marcina stał na obrzeżach miasta, chwilę więc trwało niż dotarli na rozległe podwórze, którego pilnował łaciaty, łagodny kundel. Kuźnia przylegała do niskiej chaty. Młody pomocnik kowala nie miał w tej chwili akurat nic do roboty, siedział więc na niskim zydelku przed drzwiami wygrzewając się na słońcu. Dom był niski, ale przytulny, w drzwiach przybyłych powitała żona Marcina, kobieta równie pulchna jak jej mąż.
- To Katarzyna. – przedstawił ją krótko gospodarz – Obiad jest?
- A jest – odpowiedziała równie krótko Katarzyna i bez zbędnych słów. postawiła przed Józusiem talerz dymiącego żuru z ziemniakami.
- Dziękuję pani – silił się na uprzejmość, jednak kobieta skinęła tylko głową i wyszła gdzieś na podwórze.
- Dobrze że sobie poszła – ucieszył się Marcin – Teraz w spokoju poinstruuję cię jak możesz odzyskać brata. Jeśli to jeszcze w ogóle jest możliwe – dodał.

VII Od Marcina do Mledeja.

Marcin od lat zbierał zioła w pobliskim lesie i na łąkach, które rozciągały się po północnej stronie od jego kuźni. Próbował z różnym skutkiem ugotować z nich czarodziejskie wywary. Swoimi wiadomościami bardzo chciał podzielić się z Józusiem,.
- Prawdę mówiąc dotychczas udało mi się wyprodukować z dobrym skutkiem jedynie maść na strupy i brodawki. Może nie jest to spektakularny sukces czarnoksięski, ale zajęło mi to wiele lat i jestem z mojej maści bardzo dumny. Chętnie podzielę się z tobą mą cudowną miksturą. – zaproponował nakładając jednocześnie drewnianą chochlą nieco maści do słoiczka – A wracając do naszej Cili i twojego brata, - ciągnął – myślę że w tej sprawie mógłby pomóc jedynie cygański czarodziej Mledej. On zna się na magii!- cmoknął z zachwytem – Wyobraź sobie, że kilka razy był na skraju czarciego lasu.
- Czarciego lasu? – zdziwił się Józuś.
- W czarcim lesie mieszka Cila. Nie wiedziałeś?
Usłyszawszy to, chciał od razu chłopiec pójść do Mledeja, ale Marcin nie chciał ruszać się z domu przed podwieczorkiem, pragnął bowiem pochwalić się jeszcze choć przez chwilę swą wiedzą, a rzadko gościł w swych progach kogoś, kogo interesowało by coś innego od podkuwania koni. Podwieczorek jadał zawsze dokładnie o siedemnastej. Tego dnia Katarzyna podała pyszny jabłecznik do herbaty, trudno więc było wyciągnąć go z domu.
- Jeszcze tylko jeden kawałek – delektował się ciastem – Ty też się częstuj.
Mimo iż jabłecznik rzeczywiście był pyszny i wspaniale pachniał Józus nie mógł już doczekać się wizyty u Mledeja. Pod wieczór nareszcie wyszli z domu. Na szczęście cygański czarodziej mieszkał niedaleko – w wielkim , kolorowym wozie po drugiej stronie łąki za zagrodą Marcina. Był ciemnowłosym, wysokim mężczyzną o ciemnej karnacji skóry i marsowej twarzy. Kolorowa, kwiecista koszula i żółte, szerokie spodnie nieco rozjaśniały tę ponurą postać przyprawiającą chłopca o respekt, a nawet strach. Z Marcinem przywitali się serdecznie lecz bez zbędnych czułości. Goście od razu opowiedzieli Mledejowi z czym przychodzą.
- Mledej jest wielkim czarownikiem. – zachwalał cygana Marcin – Potrafi zmienić człowieka w zwierzę, a nawet w jaroszka. On na pewno pomoże ci chłopcze, gdyż jest tez dobrym człowiekiem.
- Ile masz lat? - zapytał ni stąd ni zowąd Mledej przerywając nie kończące się wywody Marcina.
- Jedenaście i dwa miesiące – odpowiedział odważnie Józuś.
- Odważny jesteś, skoro chcesz zmierzyć się z Cilą. Czy wiesz, że mieszka ona w czarcim lesie strzeżonym przez psa z rozżarzonymi ślepiami?
- Muszę ratować brata – odparł krótko chłopiec.

VIII Strażnik lasu

- To Kasztanek, niezwykły koń. – z dumą w głosie wskazał cygan na brązowego konika pasącego się na łące tuż za kolorowym wozem służącym mu za dom.
- Wygląda całkiem zwyczajnie. – zdziwił się chłopiec – Co w nim takiego niezwykłego?.
- Kupiłem go na Węgrzech dawno temu od pewnego wieśniaka, który opiekował się nim pod nieobecność starego żebraka – ciągnął Mledej nie zwracając uwagi na słowa Józusia – Żebrak nie zjawiał się jednak po swego podopiecznego, wieśniak uznał więc że już dość długo żywił tego konia i sprzedał go pierwszemu napotkanemu cyganowi - którym byłem oczywiście ja. Od razu wyczułem , że Kasztanek nie jest zwykłym zjadaczem trawy. Jego niezwykłość polega na tym, że z prędkością wichru potrafi przenieść mnie w miejsca o których nie miałem dotychczas pojęcia. Kiedyś widząc jak Cila odlatuje na swej miotle postanowiłem dogonić ją na Kasztanku.
- I co? – zaciekawił się Józuś
- Zaniósł mnie na skraj czarciego lasu.
- Byłeś w lesie?
- Nie, ponieważ pilnuje go demoniczny pies z rozżarzonymi ślepiami. Kasztanek przestraszył się tego stwora i wróciliśmy z powrotem. W każdej jednak chwili możemy znaleźć się tam z powrotem.
- Czy Kasztanek mógłby zanieść tam mnie?
- Tylko ja mogę go dosiadać, ale mógłbym posadzić cię przed sobą na jego grzbiecie.
- A co z psem?
– Z tym musisz już sam sobie poradzić. Mogę ci jeszcze tylko powiedzieć, że ten pies tak naprawdę jest człowiekiem zaklętym przez Cilę w demona. To Antoni Kozubek z waszej wsi.
- Antoni Kozubek?! – zdziwił się chłopiec.
Pamiętał jak mamulka opowiadała mu kiedyś o Antonim, który mieszkał na skraju wsi. Interesował się czarną i białą magią do tego stopnia, że zaniedbywał przez to swoje gospodarstwo, które dostał w spadku po rodzicach. Po całych dniach błąkał się po lesie w poszukiwaniu magicznych ziół i stworzeń demonicznych. Pewnego razu dowiedział się o Cili i zapragnął zostać jej uczniem. Szukał ją podobno po jarmarkach, łąkach, po bagnach i po lasach. Pewnego dnia zniknął, ale ludzie widywali potem w pobliżu jego chałupy strasznego psa z rozżarzonymi ślepiami. Stare kobiety rozpowiadały, że to utrapiona dusza Antoniego ukazywała się na jego polu. Niedługo potem jednak pies zniknął i nikt o nim więcej nie słyszał.
- Nie łudź się jednak, – mówił dalej Mledej – że w tym psie została choć krzta człowieczeństwa. Cila zmieniła go w potwora łaknącego krwi. Kiedy dopadnie on takiego małego chłopca jak ty rozszarpie go na kawałki.
Mledej uznał, że najlepiej będzie jeśli zostawią z Kasztankiem Józusia w dalszej odległości od linii granicznej czarciego lasu, w obrębie której grasuje demoniczny pies. Chłopiec będzie miał wtedy dość czasu by przyjrzeć się stworowi i opracować plan przedostania się od lasu. Od cygana otrzymał też ostry scyzoryk i maleńki gwizdek przywołujący Kasztanka.
- Nie zwlekaj zbyt długo z powrotem do domu. - radził - Pamiętaj, że mam cygańska duszę, w każdej chwili mogę zaprząc Kasztanka do wozu, w którym mieszkam i rozpocząć po raz kolejny wędrówkę dookoła świata, a wtedy nikt nie przybędzie na wezwanie gwizdka.
Choć gruby Marcin zapraszał serdecznie chłopca do siebie na pożegnalną kolację, ten postanowił od razu wyruszyć do czarciego lasu.
- Dobrze. - zgodził się Mledej - Nie ruszaj się teraz przez chwilę, gdyż zmienię cię w małego rudego jaroszka, bo tylko takie dziwaczne stworzenia żyją w lesie Cili. Jeśli pozostałbyś w swojej skórze od razu zostałbyś rozpoznany.
Kiedy chłopiec z poważną miną skinął głową Mledej posypał go tajemniczym, białym proszkiem i wypowiedział niezrozumiałe zaklęcie. W tym momencie ciało Józusia poczęło się kurczyć, ubranie stało się nagle zbyt luźne, skóra pociemniała, włosy skręciły się i poczuł chłopiec jak z głowy wyrosła mu nagle para zakrzywionych, czarnych rożków. Podciągnął spodnie.
- Ruszamy! - wykrzyknął siadając przed Mledejem na Kasztanka i nie zwracając uwagi na Marcina, który obrzeżem rękawa wycierał ukradkiem z tłustych policzków wielkie jak groch łzy.

IX Granica czarciego lasu.

Szybko niczym błyskawica, a jednocześnie niezwykle delikatnie pocwałował Kasztanek unosząc się w powietrzu w sposób niewidzialny dla oczu zwykłych ludzi. W chwilę później jeźdźcy znaleźli się w ciemnym lesie, gdzie stare drzewa z przedziwnie powyginanymi konarami i sterczącymi z ziemi korzeniami tworzyły gąszcz nie do przebycia. Pomiędzy liśćmi roje najprzeróżniejszego ptactwa czyniły wielki jazgot. Jednak kilka kroków dalej, na prawo gęsta ściana lasu kończyła się nagle, a przed oczami podróżnych ukazała się lekko ocieniona późnopoppłudniową porą szeroka łąka z gdzieniegdzie rosnącymi starymi gruszami. W ich koronach brzęczały owady. Po drugiej stronie łąki też rozciągał się las, ale zupełnie inny niż ciemny bór na skraju którego stali. Wysokie buki, olchy, brzozy i kudłate leszczyny rosły w pewnej odległości od siebie. Ziemia była tam naga i wydeptana, ani jednej trawki, mchu, czy paproci nie można było dojrzeć pomiędzy drzewami.
- Jeśli przekroczysz tę łąkę znajdziesz się w wielkim niebezpieczeństwie. Widzisz te nagą ziemię? To demoniczny pies biegający tam i z powrotem stratował całą zieleń. Nie wiem w jaki sposób zamierzasz przekroczyć granicę lasu, w każdym razie życzę ci powodzenia. Najlepiej prześpij się z tym na skraju tego boru. Niedługo zapadnie zmrok, a wydaje mi się, że po ciemku linia graniczna jest jeszcze bardziej niebezpieczna niż za dnia.
To powiedziawszy czarodziej Mledej wsiadł na swojego Kasztanka i w mgnieniu oka zniknął Józusiowi z pola widzenia.
Nie tracąc czasu chłopiec postanowił zbliżyć się nieco do granicy i poobserwować pas ciągnący się za łąką. Ledwo położył się w wysokiej trawie usłyszał złowrogie warczenie. Poczuł lepki pot na całym ciele, przywarł więc jeszcze bardziej do ziemi i obserwował. W chwilę później dostrzegł zbliżające się dwa światła przypominające ogniste łuny.
" To pewnie ślepia psa" - pomyślał.
Nie mylił się. Ziemia pomiędzy drzewami zadrżała i dokładnie naprzeciw niego pojawił się demon. Był wielki i czarny. Z ohydnej, czerwonej paszczy błyskały dwa rzędy szpiczastych, potężnych zębów, po długim krwistoczerwonym języku obficie ciekła mu pieniąca się ślina. Dwie łuny światła błysnęły nad głową chłopca. Stwór węszył ciemnymi nozdrzami jakby wyczuł nieznany mu, obcy zapach, lecz trzymał się granicy drzew i nie próbował wtargnąć na łąkę w poszukiwaniu obcego. Stał tak kilka chwil, które Józusiowi wydały się wiecznością, by wreszcie odwrócić swój wielki łeb i pobiec w swoją stronę. Przerażony chłopiec wstał z wielkim trudem, gdyż nogi trzęsły się pod nim niczym galaretka z wieprzowych nóżek, by powrócić z powrotem na skraj boru i obmyślać plan przedostania się przez linie graniczną czarciego lasu.
Przebiegając przez łąkę zahaczył nogą o grubą gałąź lipową, którą pewnie kiedyś wicher strącił i wtedy… coś tknęło go.
" Pamiętaj, nie znajdziesz w nim już oznak człowieczeństwa" - przypomniał sobie słowa Mledeja. A jednak pies zaraz po przemienieniu go w bestię wracał w pobliże swojego domu. Podniósł z ziemi gałąź i choć była ona ciężka raźno pociągnął ją w stronę boru.

X Fortel.

" Jak wyglądał dom tego Kozubka?- przypominał sobie. - Chyba nie różnił się zbytnio od innych chat we wsi - niska strzecha, obielone wapnem ściany, z przodu dwa małe okienka, próg i wąskie drzwi'
Robiło się coraz ciemniej. Jak to dobrze, że Mledej podarował mu scyzoryk. Był naprawdę ostry. Nigdy jeszcze nie rzeźbił po ciemku, ale przecież wystrugał już tyle wiatraków, zamków i rycerzy. Oczyma wyobraźni przypominał sobie każdy szczegół, dotykał po omacku drewnianej kłody, która z wolna nabierała kształtów. Po kilku godzinach zmęczenie dawało mu znać o sobie, na palcach wyczuwał bolesne zgrubienia od rękojeści noża. Sen nie zmorzył go, zresztą trudno byłoby mu zasnąć gdy co jakiś czas ściany ciemnego lasu rozświetlały dwie złowrogie strugi czerwonego światła , a zza łąki okrutne wycie i sapanie przyprawiało o gęsią skórę. Wiele razy przemierzył granicę lasu tej nocy demoniczny stwór, jednak ani razu nie zboczył z obranej trasy. Mijały godziny, chłopiec wciąż pracował - poprawiał, wygładzał, dotykał. Najbardziej bał się, że narzędzie pracy jakim był śliski scyzoryk upadnie mu na ziemię, a wtedy po ciemku nie odnajdzie go w wysokiej, wilgotnej trawie. Blady świt zaczął przeciskać się pomiędzy ciemnymi koronami drzew - w samą porę, bo robota była na ukończeniu. Powoli z mroków nocy zaczęły wyłaniać się kontury wyrzeźbionej chaty. Wyobraźnia nie zawiodła chłopca. Poranny brzask ukazał dom Kozubka o wiele mniejszy od naturalnego, lecz do złudzenia do niego podobny. Pies właśnie pobiegł przed siebie wzdłuż granicy. Obliczył Jozuś, że za około dwadzieścia minut wróci w to samo miejsce dokładnie naprzeciw drzewa, pod którym spędził noc. Domek Kozubka był ciężki, a Józuś zmieniony w jaroszka był nieco niższy niż zazwyczaj. Czas uciekał.
Ile tylko miał sił w rękach przesuwał chatkę po kawałku, aż wreszcie udało mu się przetransportować ją na druga stronę łąki. Sapanie psa stawało się coraz głośniejsze, jeszcze chwila i pojawi się naprzeciw chłopca. Umieściwszy domek na jego drodze dał drapaka w gęstą trawę. Z całych sił zaczął turlać się w bok , by znaleźć się jak najdalej od miejsca, gdzie go postawił. Pies już dobiegał, jego dwa święcące ślepia znieruchomiały gdy utkwił je w drewnianym przedmiocie. Z potężnej gardzieli wydobył się straszliwy skowyt. Józuś przeczołgał się jeszcze bardziej w bok, podczas gdy demon wpatrywał się w chatę i wył przeraźliwie. Jednym susem wyskoczył chłopiec z trawy i zaczął przemierzać granicę lasu. Stwór nie zwracał na niego uwagi. Mimo iż rzadki las wydawał się wąskim pasem łatwym do przebycia Józuś biegł i biegł, a końca granicy wciąż nie było widać.

XI W niezwykłej krainie.

Nareszcie zobaczył przed sobą płot - a więc czekała go jeszcze wspinaczka. Tymczasem demon ucichł. Płot składał się z wysokich drewnianych pali wbitych w ziemię, które poprzekładane były wszerz grubymi gałęziami. Dzięki tym poziomym gałęziom wspinaczka po wysokim ogrodzeniu była możliwa. Zabrakło mu jeszcze tylko kilku metrów do góry gdy usłyszał coraz głośniejsze sapanie. Demon z pewnością wyczuł intruza i zbliżał się w szybkim tempie. Był prawie na szczycie płotu gdy poczuł na plecach dwa przenikające promienie. Pies dobiegał do końca granicy. Zaryczał straszliwie i szykował się do skoku. Józuś osiągnął szczyt. Nie było już czasu na schodzenie w dół. Skoczył więc nie wiedząc co znajduje się po drugiej stronie. Na szczęście rosła tam wysoka trawa, która nieco złagodziła upadek.
Zaczął macać się po kudłatych, ciemnych nóżkach, dotykał żeber i kosmatej głowy, ale chyba nic nie ucierpiało prócz prawego, zakrzywionego rożka, który był teraz do połowy złamany. Pies szalał po drugiej stronie płotu, jednak dla Józusia był już niegroźny. Rozejrzał się po okolicy. Tuż za łąką na której właśnie się znalazł rozciągał się rzadki las. Drzewa były podobne do tych jakie znał z rodzinnej wsi, ale bardziej karłowate. pomiędzy zielonymi krzewami i pojedynczymi dębami stały niewielkie, kolorowe domki przypominające kształtem grzyby z czerwonymi i brązowymi kapeluszami - dachami. Każdy taki grzyb posiadał okna od południowej strony i okrągłe drzwi po stronie wschodniej, zaś z tyłu rozciągały się za nimi niewielkie poletka. Było wcześnie rano i mieszkańcy domów chyba jeszcze spali, gdyż wszędzie było cicho nie licząc ryków demonicznego psa zza płotu, ale widocznie wszyscy byli tu do tego przyzwyczajeni, bo nikt nie reagował na takie zakłócanie spokoju. Pogoda tego dnia była naprawdę piękna. Na porannym niebie wysoko, wysoko pojawiło się słońce rozświetlając tę bajkową krainę, a w koronach karłowatych drzew śpiewały ptaki. Korzystając z porannej ciszy postanowił chłopiec nieco zbliżyć się do grzybowych domów. Znajdował się akurat po stronie północnej, więc napotkał po drodze poletka uprawne, a że nie zdążył wczoraj zjeść kolacji u gościnnego Macieja poczuł jak kiszki grają mu marsza w brzuchu. Na poletku ktoś uprawiał dorodne marchewki, kalarepę, kapustę, a dalej zagon pszenicy. Usiadł więc i zaczął pałaszować marchewkę zagryzając kapustą - musiał przecież czymś zaspokoić głód. Obok grządek zauważył krzewy porzeczek, dobrał się więc do nich w drugiej kolejności. Jadł nie patrząc przed siebie, dlatego nie zauważył kiedy tuż za nim stanął mały, dziwny stwór ubrany na czerwono trzymający w zdawałoby się drobnych dłoniach kij większy od niego samego.
- A masz szkodniku! - zawołał donośnym głosem i walnął kijem z całych sił Józusia w głowę.
Biedakowi zrobiło się ciemno przed oczami i uderzył całym swym karłowatym ciałem o porzeczkowe krzewy.

XII Na służbie u krasnali.

Dokładnie pośrodku wsi zamieszkiwanej przez krasnali wykopana była głęboka jama przykryta siatką, która służyła za więzienie. Trzymane były w nim głównie jaroszki zakradające się na pola. Codziennie około południa strażnik zrzucał do jamy kilka chlebów i owoce. Po krótkim posiłku więźniowie zakuci w kajdany wchodzili pojedynczo w górę po długiej drabinie, by pracować dla swych chlebodawców w pobliskich pieczarach. Za lasem krasnali zaczynała się bowiem kraina skałek i pieczar gdzie niskorosłe stworzenia za pomocą swych więźniów kopały podłużne i poprzeczne tunele w poszukiwaniu szlachetnych kamieni. Ich król noszący dźwięczne imię Pihi kolekcjonował kolorowe cuda wydarte ziemi. Tylko kiedy przeliczał szlachetne kamienie w swych powykrzywianych, szponiastych dłoniach jego szczurze, wydłużone usta osadzone zaraz pod wąskim, szpiczastym nosem wykrzywiały się w złowieszczy uśmiech. Poddani jego tez nie przypominali słodkich, dobrych, maleńkich stworzeń z bajek o krasnalach jakie opowiadała przed snem Józusiowi mamulka. Jedyną rzeczą która mogła mu kojarzyć się z pięknymi baśniami był czerwony strój jaki nosiły te wszystkie szpetne i powykrzywiane karły. Trudno było więc pogodzić się chłopcu zmienionemu w jaroszka z niewolą jaka czekała go u złych stworzeń w otoczeniu podobnych sobie rogatych diablików jakich pełno pracowało w kamieniołomach. Krótkonogie czarne, brązowe i rudawe kudłacze nie potrafiły współpracować w grupie w jakiej przyszło im żyć. Kłótnie wybuchały tu na każdym kroku – najczęściej o jedzenie, nigdy tez nie zdarzyło się by jeden jaroszek pomógł drugiemu przy podnoszeniu ciężkich kamieni, nigdy żaden nie ulitował się nad współtowarzyszem niewoli, nigdy niczego nie robił wspólnie z innym diabełkiem. Te właśnie cechy powodowały, że nie było w całym czarcim lesie drugiego gatunku, który bardziej nadawałby się do podporządkowania, gdyż zgrana ucieczka była u jaroszków niemożliwa. Po kilku dniach pobytu w krasnalowym więzieniu Józuś zrozumiał , że uciec może stąd tylko w pojedynkę. Ucieczkę postanowił dokładnie zaplanować, ale wpierw skupił się nad tym, by ukraść z kamieniołomów choć kilka szlachetnych kamieni. Nigdy nie wiadomo na co mogły mu się jeszcze przydać.

XIII Sprytna kradzież.

Późnym popołudniem zmęczeni pracą niewolnicy podchodzili pojedynczo do strażnika, który sprytnym ruchem odwracał każdego jaroszka do góry nogami i potrząsał nim kilkakrotnie, dzięki czemu kieszenie w portkach same opróżniały się. W ten sposób krasnale unikały kradzieży pojedynczych brylantów i rubinów jakie małe diabliki mogłyby ukryć przed czujnym okiem swych panów. Za każdym razem podczas kontroli z kieszeni Józusia wypadał mały, metalowy scyzoryk, a także gwizdek przywołujący kasztanka wraz ze słoiczkiem maści od dobrodusznego Marcina. Jednak strażnik rzuciwszy tylko katem oka na te jego zdaniem nic nie warte drobiazgi pozwalał jaroszkowi wpakować je z powrotem do kieszeni. Po kontroli osobistej więźniowie w szeregu udawali się na plac pośrodku wsi, zjadali skromny posiłek by znów pojedynczo wejść po drabinie do ciemnej nory i udać się na spoczynek. Choć przy jedzeniu zawsze wybuchały awantury to jednak po zejściu do wilgotnej jamy wszyscy od razu kładli się na ziemi nie zwracając uwagi na szczury baraszkujące w norze, gdyż zmęczenie każdemu dawało się we znaki. Na czas ucieczki Józuś wybrał okres ponury i deszczowy, zauważył bowiem, że leniwe krasnale niechętnie wychodziły z domów podczas niepogody. Tego dnia niebo od rana pokryte było gęstymi, ciemnymi chmurami, do jamy, gdzie przebywali więźniowie padał rzęsisty deszcz zmieniając podłoże w gliniastą, oślizgłą, lepką maź. Nieszczęsne, zabłocone jaroszki jęczały z cicha. Jedzenie, które w południe zrzucił strażnik w jedną chwilę zmieniło się w jednolitą papkę, którą stwory wyrywały sobie rozmazując wszystko na futrach. Józusiowi udało się zdobyć nieco tej miękkiej substancji jednak nie tknął jej mimo głodu, a posmarował nią swoje skórzane kajdany. W norze jak zawsze roiło się od szczurów, które wyczuwały żer na spodniach i sierści jaroszków, totez od razu dwa tłuste, szare z wyłupiastymi oczami zbliżyły się do Józusia. Jeden wyczul zapach rozmoczonego chleba na sznurze optującym kosmate dłonie chłopca – jaroszka. Minęło z pół godziny zanim dwie obrzydliwe istoty przegryzły sznur. Głupawi towarzysze niedoli nie zwracali uwagi ani na szczury, ani na jaroszka uwalniającego się pęt. Poluźnił skrępowane stopy. Był gotów do ucieczki. Po jedzeniu jak zwykle strażnik zrzucił drabinę w dół i wszyscy udali się do pracy. Tego dnia podczas rozłupywania skałek za pomocą ostrego kilofa zauważył Józuś sporo pięknych rubinów. Układając je w plecionych koszach dwa niepostrzeżenie włożył do kieszeni, stojąc zaś w kolejce do kontroli osobistej wyjął kamienie z kieszeni i włożył je sobie do ust. Kiedy strażnik złapał go za nogi i potrząsnął nim jak zawsze wypadły mu z kieszeni przedmioty , które przywiózł ze sobą do czarciego lasu. Strażnik ze znudzoną miną wskazał palcem na jego kieszeń. Józuś wiedział już, że ruch ten oznacza zgodę na schowanie ich z powrotem. Uczyniwszy to przesunął się w kolejce przez cały czas trzymając w zaciśniętej dłoni koniec przegryzionego przez szczury sznura. Podczas marszu powrotnego do wioski wyjął z ust kamienie i wsunął je z powrotem do kieszeni.

XIV Ucieczka

Podczas wieczornego posiłku zarówno krasnale jak i jaroszki były bardzo zmęczone, głodne i przemoczone. Jedzenie przyniósł tylko jeden strażnik, inni pochowali się w swych grzybowych domach przed deszczem. Brudne stworzenia siedzące na placu zamruczały złowieszczo, gdy krasnal ciągnący wózek z chlebem i z owocami stanął przed nimi. Józuś miał szczęście – strażnik stanął bardzo blisko kiedy zaczął wyjmować z worka chleb i rozdzielać go pomiędzy więźniów. Chłopiec przemieniony w jaroszka wypuścił z kosmatych łap przecięty sznur i z całych sił popchnął krasnala. Mokre chleby wysypały się na ziemię. Zrobił się wielki rwetes . Zgłodniałe diabełki jeden przez drugiego zaczęły tłoczyć się wyrywając sobie jedzenie aż przygniotły zaskoczonego ta sytuacją krasnala. Zręcznym ruchem Józuś rozplątał stopy, wyrwał się ze stłoczonej kupy diabląt i pomknął ile sił w nogach przez wieś starając się mijać chaty od północnej strony gdzie nie było okien. W drzwiach i oknach domów zaczęły pojawiać się pojedyncze sylwetki krasnali chcących sprawdzić skąd dochodzi wielki gwar jaki uczynili więźniowie. Po chwili na placu zgromadził się tłum próbujący rozpędzić wrzeszczące i tłukące się diabły. Nikt nie zauważył zniknięcia jednego z więźniów. Jeszcze tylko minął kilka domów i już znalazł się Józuś w krzakach za wsią. Postanowił zaczekać tam aż się ściemni, bowiem kraina skałek, którą musiał teraz przemierzyć była obszarem nie zalesionym, wprawne oko strażnika z kopalni z łatwością wytropiłby samotnego jaroszka. Na szczęście dla Józusia zmrok zapadł tego dnia wcześnie. Od strony głównego placu nie było już słychać krzyków – pewnie strażnikom udało się opanować bunt i zagnali poturbowane jaroszki z powrotem do jamy, mógł więc w miarę bezpiecznie Józuś wyjść ze swej kryjówki. Strażnicy kopalń przebywali blisko skałek, postanowił wiec trzymać się otwartej przestrzeni. Noc była ciemna i cicha, tylko kapiący deszcz szumiał jednostajnie, a błoto chlapało pod stopami nocnego podróżnika. Nie wiedział jak daleko rozciąga się kraina skałek ucieszył się więc co niemiara gdy po wielu godzinach poczuł w nozdrzach zapach lasu. Choć wciąż czuł pod nogami mlaskające błoto po jakimś czasie namacał łapami pierwsze pojedyncze drzewa.

XV Jaroszkowe państwo.

Rankiem deszcz przestał padać, a oczom Józusia ukazał się zupełnie inny świat niż ten z krainy krasnali. Brzozy, buki, wierzby, zielone, gęste paprocie i krzewy jeżyn były tu znacznie wyższe niż w dopiero co opuszczonej przez niego krainie. Pomiędzy drzewami zielonkawą mazią chlupały tłuste koła bagien. Las po deszczu budził się do życia. Miedzy koronami drzew raz po raz z gałęzi na gałąź przeskakiwały śmigłe wiewiórki. Ptaki z radością witały słońce uśmiechające się z góry do wszystkich stworzeń zamieszkujących ten bagienny las. Józuś postanowił odpocząć przed udaniem się w dalszą drogę. Zaskoczony już raz przez złych krasnali postanowił być teraz ostrożnym. Znalazł więc sobie legowisko pomiędzy kępką bardzo wysokiej trawy, wśród której stał się niewidoczny dla otoczenia. Mokre ubrania rozłożył wokół siebie i zapadł w błogi sen. Obudził się dopiero gdy słońce stało wysoko na niebie. Wokół nadal trwał ten sam niezmącony spokój, ubrania wyschły na słońcu, które przyjemnie rozgrzewało jego wycieńczone ciężką pracą ciało. Od przekroczenia czarciego lasu nie czuł dotąd tak wszechogarniającego spokoju i odprężenia. Wiedział jednak, że nie może dłużej pozostać w tej mile szumiącej kępce trawy i najwyższy czas wyruszyć w dalszą drogę. Założył ubrania na swe kudłate ciało i ruszył przed siebie omijając wielkie kałuże bagien. Po niedługim czasie stwierdził, że gościnna kraina zamieszkała jest przez nieprzebrane czeredy bagiennych jaroszków, które jednak nie zwracały najmniejszej uwagi na podobnego wyglądem do nich Józusia. Podobnie jak w więzieniu krasnali tu każdy diablik żył swoim własnym życiem troszcząc się wyłącznie o swoja skórę i własny żołądek. Głód diabełki zaspakajały na różne sposoby – każdy prawie krzew jeżyny okupywany był przez jakiegoś osobnika objadającego się owocami, niektóre kudłacze polowały na wiewiórki lub ptaki, inne goniły owady pośród gęstych traw, wiele z nich polowało na żaby i ślimaki wzdłuż bagien. Widząc jak jaroszki zajmowały się po całych dniach napełnianiem swoich brzuchów zrozumiał dopiero Józuś dlaczego czarownicy Cili tak łatwo było namówić jednego z nich na zamianę w jego rodzinnym domu. Ale ile trudu musiało ją kosztować przyuczenie głupiego diablika do roli jego braciszka, to było fascynujące.
Będąc bardzo osłabionym i głodnym musiał jakoś zaspokoić Józuś swoje podstawowe potrzeby. Z początku zadawalał się leśnymi jagodami i owocami, jednak te dawały mu niewiele energii tak potrzebnej do dalszej wędrówki. Nie mając innego wyjścia zaczął żywić się bagiennymi żabami i owadami. Przemierzając jaroszkową krainę zauważył, że bagienne stwory nie budowały żadnych pomieszczeń mieszkalnych ani nie robiły zapasów. Choć wiele razy próbował nawiązać kontakt z podobnymi sobie stworami wzruszały one tylko ramionami i szybko oddalały się w przeciwnym kierunku. Po pewnym czasie dotarł do zielonej polany, która oddzielała dwa spore zakola bagien. Hasało po niej kilka diabląt uganiając się za owadami. Nagle w powietrzu posłyszał dziwny skowyt, albo raczej świst przypominający trzepot potężnych skrzydeł. Gdy spojrzał w górę zamarło w nim serce. Nad polanę nadleciał wielki skrzydlaty stwór z rogatą głową i ostrym zakrzywionym dziobem osadzonym pomiędzy dwoma przenikliwymi, wyłupiastymi oczami.
- Gorgona! – krzyknęły przerażone jaroszki i rozpierzchły się po łące.
Uzbrojony w drapieżne szpony potwór zniżył nagle lot i za pomocą zakrzywionych szponów zręcznym ruchem uniósł w powietrze jedno z diabląt. Pozostałe nie oglądając się za siebie ukryły się za drzewami. Stwór tak szybko jak pojawił się na polanie oddalił się ze zdobyczą, a pozostałe przy życiu jaroszki powróciły do swych zajęć jakby nic się tu przed chwilą nie wydarzyło.


XVI Przeprawa przez rzekę.

Po niedługim czasie dalszej wędrówki zauważył Józuś, że krajobraz wokół niego zaczął się coraz bardziej zmieniać. Płaska równina przemieniała się w teren pagórkowaty,a drzewa liściaste ustępowały sosnom i świerkom. Kudłate jaroszki nie lubiły chyba tych terenów, gdyż spotykał je coraz rzadziej, aż wreszcie przestał je w ogóle widywać. Wreszcie posłyszał szum coraz głośniejszy, jakby woda przelewała się z miejsca na miejsce, który wkrótce zmienił się w nieznośny huk. Dotarł do szerokiej rzeki pełnej skał i ostrych kamieni gdzie groźne, spienione bałwany uderzały z wielka mocą czyniąc ten nieznośny huk, który Józuś słyszał już z daleka. Po drugiej stronie rzeki rozciągała się kraina górzysta, pełna nagich skał i ostrych szczytów. Choć po głowie chłopca przewijało się pytanie - któż może zamieszkiwać tak niegościnny kraj, to jednak największym problemem było teraz przekroczenie rzeki. Jedynym wyjściem było zbudowanie jakieś tratwy. Niestety w pobliżu rzeki nie rosło zbyt wiele drzew, a te które napotykał miały grube, wysokie pnie, których nie miał czym ściąć i cienkie , iglaste gałązki, jakie spieniona woda z pewnością od razu połamałaby jak zapałki. Postanowił więc pójść wzdłuż rzeki by rozejrzeć się za jakimś drewnem. Poszukiwania zajęły mu cały dzień. Wreszcie przed wieczorem znalazł dwa solidne kawałki pnia starej sosny, w którą z pewnością uderzył niedawno piorun i rozerwał ją na kilka części. Najwięcej problemów przysporzyło mu połączenie tratwy, ale i z tym nareszcie poradził sobie używając własnej koszuli, która podarł na strzępy i związał nią kłody. Ponieważ było już późno z przeprawą postanowił poczekać do rana. Przespał się w kępce trawy jak to miał ostatnimi czasy we zwyczaju, rano znalazł sobie na śniadanie kilka tłustych żab i zaczął przesuwać kłody w stronę rzeki. Zarzuciwszy tratwę na wodę zręcznym ruchem wskoczył na kłody trzymając w ręku największą gałąź sosny jaką udało mu się znaleźć i począł wiosłować nią z całych sił. Tratwa niczym łupinka orzecha została porwana przez wodę. Choć Józuś z całych sił wiosłował sosnową gałęzią, to jednak zamiast przemierzać rzekę wszerz prąd porwał tratwę na środek i uniósł potrącając nią co chwila o ostre kamienie, rycząc i hucząc ile sil. Józuś całą swą energię musiał poświęcić, by utrzymać się na powierzchni tratwy, sosnowa gałąź wypadła mu z dłoni, a woda zalewała całe ciało. W pewnej chwili tratwa rozleciała się na pół, jeden z klocków pognał gdzieś w bok gubiąc się po chwili w głębinach. Józuś wpadł do wody, lecz dalej trzymał się drugiego pnia. Woda pieniła się i ryczała tworząc wielki lej, w którego środku znalazł się bezbronny chłopiec kurczowo trzymający się ostatniego kawałka drewna. Posłyszał wydobywający się z głębin złowieszczy śmiech, a z leja tuż obok niego wynurzył się jakiś oślizgły stwór pokryty rybią łuską i wyciągnął w stronę małego jaroszka potężne macki. Rozdziawił wielką, bezzębną paszczę i zobaczył Józuś bezdenną, gładką gardziel próbującą wciągnąć go w otchłań. Już dotykał stopami lodowatych warg, kiedy nagle coś z wielką mocą pochwyciło go za spodnie i uniosło w powietrze.

XVII W gnieździe Gorgony.

Z paszczy potwora trafił Józuś prosto w szpony Gorgony. Drapieżny stwór unosił go coraz wyżej i wyżej. Stąd rzeka wydawała się małą, błękitną tasiemką, a wysokie, pojedyncze sosny wyglądały jak zielone zapałki wbite w ziemię. Przed oczyma chłopca – jaroszka ukazały się teraz pojedyncze ściany skał. W pierwszym odruchu chciał wyjąć z kieszeni spodni scyzoryk Mledeja i odciąć nogawkę, za którą trzymała go Gorgona, jednak gdy spojrzał w dół przekonał się, że na pewno rozbiłby się o ostre skały. Mijali wysokie szczyty i ciemne otchłanie dolin, pomiędzy nimi w ścianach nagich skał widział Józuś liczne jaskinie i rozpadliny, a wszystko szare, bez krzty zieleni, bez ptaków i zwierząt. Skała do której wkrótce dotarli była wyższa od pozostałych, na jej lewym zboczy blisko szczytu zobaczył wielkie utkane z suchych traw i gałęzi drzew gniazdo. W środku biły skrzydłami, kłapały zakrzywionymi dziobami i machały ostrymi szponami młode Gorgony. Nie ulegało wątpliwości, że matka przyniosła pożywienie dla swojej rodzinki. Józusiowi przeszedł po plecach dreszcz. Z pewnej wysokości upuściła nagle Gorgona swą zdobycz dokładnie nad wielkim gniazdem. Młode z jeszcze większą mocą zaczęły kłapać dziobami oczekując na żer, podczas gdy matka upuściwszy pokarm odleciała w pośpiechu na poszukiwanie nowej zdobyczy. Tymczasem nieszczęsny Józuś spadał prosto do gniazda wrzeszcząc w niebogłosy i szykował się na straszliwą śmierć. Już, już młode Gorgony podniosły głowy by rozdziobać ofiarę, gdy nagle zahaczyła ona spodniami naciągniętymi przez ich matkę w locie o długą gałąź wiszącą nad gniazdem. Pewnie kiedy Gorgona znosiła gałęzie do budowy gniazda jedna z nich utkwiła końcem w szczelinie pod samym szczytem skały. Teraz Józuś zawisł na tej ostatniej desce ratunku. Młode podniosły wielki krzyk, podskakiwały próbując ściągnąć w dół swój żer, a jedno z nich sięgnąwszy końca utkwionego w skale ruszało nią na wszystkie strony. Nie ulegało wątpliwości , że upadek Józusia był tylko kwestią czasu.

XVIII Nieprzyjazne skały.

Naderwane przez Gorgonę spodnie zaczęły pękać.
- Wy głupie potwory, a żebyście się mną udusiły, żeby was pokręciło, żebyście dostały rozstroju żołądka! – biadolił Józuś tracąc już wszelką nadzieję.
I wtedy właśnie na samym szczycie skały nad gniazdem usiadł Latawiec.
- Po raz pierwszy słyszę jaroszka, który tyle mówi przed zjedzeniem. – odezwał się – Może przydałby mi się taki mądrala jak ty.
- Pomóż mi – jęknął Józuś zobaczywszy dziwnego, prawie przeźroczystego stwora z rozwianym włosem na głowie.
- Jestem Latawiec, pomaganie nie jest w moim stylu. – zaśmiał się – Czasem pomagam spaść w dół jaroszkom, którym zdarzy się zawisnąć na tej gałęzi. Ale… - podrapał się po rozczochranej głowie – przydałby mi się sługa.
To powiedziawszy złapał chłopca wpół akurat kiedy jednej z młodych Gorgon udało się dziobnąć koniec gałęzi tak mocno, że złamała się wpół uwalniając spodnie Józusia.
- I co? Niewiele brakowało. – zaśmiał się znów Latawiec i poszybował niezwykle lekko unosząc chłopca zmienionego w jaroszka ponad skałami w stronę szerokiej rozpadliny na jednej z kamiennych ścian.
Choć z zewnątrz szczelina nie różniła się od innych przecinających skały jej wnętrze przypominające komnatę jakiegoś pałacu zachwyciło Józusia. Podłoga wykładana rubinami w przecudny sposób kontrastowała z białymi ścianami ozdobionymi portretami jakichś bogatych książąt i marmurowymi rzeźbami. Pochodzący z biednej rodziny chłopiec pierwszy raz w życiu widział takie cuda.
- Rubiny podobne do tych z kopalń krasnali. – zauważył.
- Skad wiesz? – zdziwil się własciciel komfortowej pieczary – Byłeś ich więźniem?
- Tak, ale udało mi się uciec.
- Intuicja nigdy mnie nie zawodzi.- ucieszył się – Wyczułem, że nie jesteś taki głupi jak pozostałe jaroszki. Nigdy nie słyszałem, żeby któremuś z nich udalo się uciec z kopalń krasnali. Widzisz te rubiny? – ciągnął – Znam się na pięknie i potrafię z niego korzystać. Król Pihi jest głupi, ma całe stosy szlachetnych kamieni, a mieszka w zwykłym grzybowym domu jak jego poddani. Ha, ha, – zaśmiał się znowu machając przeźroczystą dłonią – nie powiedziałem ci przecież dlaczego zabralem cię spod dziobow Gorgon. Otórz moja żona potrzebuje służącego. Jeśli się nadasz nie wrzucę cię z powrotem do gniazda.
To powiedziawszy zakręcił się dwa razy dookoła przemieniając się jednocześnie w pięknego ciemnowłosego młodzieńca.
- Pójdź za mną , przedstwaię cię księżniczce Grecie.

XIX Sługa księżniczki.

- Tak bardzo cieszę się, że Latawiec podarował mi ciebie, myślałam ,że jaroszki są głupie, złośliwe i małomówne – teraz widzę jak bardzo się myliłam - zachwalała piękna księżniczka Greta Józusia – Usiądź tu obok, tak rzadko mam okazję porozmawiać z kimś prócz mojego męża. Wiesz, kiedy on opuszcza naszą skałę czuje się samotna.
Przez kilka dni , które spędził Józus w skalnym pałacu Latawca zdążył polubić księżniczkę. Choć został tu sprowadzony by jej sluzyć nie kazała mu dotąd wykonywać żadnej pracy - wystarczyło jej towrzystwo rogatego diabełka i to, że chętnie słuchał jej opowieści.
- Jak to się stało, że znalazłaś się w tej nieprzyjaznej krainie, piękna księżniczko? – odważył się kiedyś zapytać.
- Byłam córką cieszyńskiego księcia. – rozpoczęła opowieść wskazując mu niskie, pozłacane krzesełko, naprzeciw swego wysadzanego diamentami tronu. – Rodzice rozpieszczali mnie jak mogli, ale uczono mnie też ksiażęcych manier i wciąż powtarzano mi, że w przyszłości zostanę żoną czeskiego księcia. Miałam piastunkę – starą Jadwigę, która zawsze przed snem opowiadała mi baśnie i ciekawe historie za swojego życia. Kiedy zaczęłam dorastać i interesować się młodymi rycerzami i ich giermkami, jakich wielu spotykałam na zamku, spytałam kiedyś Jadwigę o miłość. Zaczerwieniła się i uciekła z mojej sypialni. Ja jednak nie dawałam za wygraną, gdyż jej zmieszanie wywołało moją ciekawość. Wciąż powracałam do tematu miłości, aż wreszcie pewnego dnia piastunka opowiedziała mi mi swoją historię - o pięknym , ciemnowłosym młodzieńcu, który nawiedzał ją w czasach jej młodości w rodzinnej chacie. Pojawiał się nocą, kiedy dziewczyna leżała już w swoim łóżku, stawał w oknie i po prostu patrzył. Jadwiga zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Oszalała z miłości, nie myślała już o niczym innym jak o pięknym młodzieńcu. Kiedy po raz trzeci zobaczyła go w oknie, wstała z łóżka i wyznała mu swą miłość, jednak on odwrócił się od niej ze wzgardą w oczach, by po chwili zniknąć gdzieś w ciemnościach nocy. Zakochana dziewczyna nie zaznała szczęścia, nie mogła już śmiać się, ani cieszyć życiem, przez wiele nocy wpatrywała się w okno, w którym ukazywał jej się młodzieniec. Pewnego dnia odeszła z domu, chodziła od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka wypytując ludzi o ukochanego. Wreszcie zupełnie wyczerpaną przygarnęli jacyś dobrzy ludzie. Od nich właśnie dowiedziała się o demonie nocy nazywanym przez ludzi Latawcem. Podobno ukazywał się on młodym dziewczynom , rozkochiwał je w sobie, by potem zniknąć gdzieś w otchłani nocy. Moja piastunka nie zapomniała o Latawcu, przetrzegała mnie, bym nigdy nie wpatrywała się po nocach w okna. Kto pokocha Latawca musi cierpieć, gdyż on widząc z jak wielką łatwością rozkochuje w sobie dziewczęta przestaje się nimi interesować. Opowieść Jadwigi zapadła mi w pamięć tak bardzo, że mimowolnie nocami wpatrywałam się w pałacowe okna. Pewnej nocy zobaczyłam go. Był piękny i uśmiechał się zalotnie. Mimo zachwytu jaki we mnie wywołał jego widok zaczęłam przywoływać straże.
- Jakiś potwór stał w moim oknie! – krzyczałam – Z pewnością chciał zrobić mi krzywdę, był okropny, obrzydliwy, aresztujcie go!
Latawca zaintrygowało to, że po raz pierwszy od wieków jakaś kobieta oparła się jego urodzie. Przychodził odtąd co noc, obsypywał moją komnatę kwiatami, szeptał czułe słówka, ja jednak byłam nieugięta. I stało się. Mój ukochany oszalał z miłości. Akurat wtedy rodzice postanowili wydać mnie na mąż. Przez cały tydzień trwały przygotowania do uroczystości weselnych. Latawiec przychodził co noc – mizerniał w oczach, bladł, chudł, stawał się coraz bardziej przeźroczysty, niknął w oczach. Nie miałam już siły ukrywać swego uczucia. Wiedziałam, że rodzice nigdy nie zrozumieją dlaczego nie chcę zostać żoną czeskiego księcia. Czekał mnie klasztor, albo ucieczka w ramionach ukochanego. Latawiec przygotował dla mnie ten piękny pałac w szczelinie nagiej skały. Jestem tu od trzech lat, ale nasza miłość wciąż rozkwita.

XX Pożegnanie ze skalnym pałacem.

Księżniczka Greta była nie tylko piękna, ale też dobra i miła, Latawiec zaś był taki tylko w obecności swej ukochanej. Józuś dobrze pamiętał jak przyglądał się bezczynnie kiedy młode Gorgony próbowały go pożreć. Postanowił więc nie ujawniać tego kim jest naprawdę, gdyż Latawiec mógłby się obawiać tego , że kiedyś uda mu się opuścić czarci las i opowie ludziom, albo co gorsza cieszyńskiemu księciu o miejscu pobytu Grety. Choć bardzo chciał opuścić skalny pałac i udać się w dalszą drogę wolał użyć sprytnego fortelu, niż po prostu powiedzieć pięknej księżniczce prawdę i poprosić ją o zwolnienie ze służby. Zaczął więc z innej beczki.
- Słyszałem księżniczko, że po drugiej stronie czarciego lasu z dala do krainy jaroszków zyje czarownica Cila, która co mądrzejsze diabliki podrzuca ludziom aby je karmili.
- Po co ludzie mieliby karmić diabliki? – zdziwiła się Greta – Nigdy o czymś takim nie słyszałam.
- Nie słyszałaś księżniczko? – ucieszył się. Skoro tak będzie mógł teraz wymyślić jakieś kłamstwo, a Greta we wszystko uwierzy. Myśli szybko przemykały po głowie chłopca – jaroszka. Jeszcze chwilka i już wiedział co powiedzieć.
- Cila zmienia jaroszki w domowe zwierzęta. Zdarza się czasem ,że do czyjegoś domu przychodzi pewnego dnia bezpański kot, albo pies. Ludzie zaopiekują się takim biednym stworzeniem , karmią go i kochają.
- Naprawdę? – księżniczka jeszcze bardziej zaciekawiła się słowami Józusia – Czy w takim razie mogło tak być, że mój ukochany piesek Fifek też był kiedyś jaroszkiem? Ale przecież diabliki są złośliwe, a mój piesek był taki uległy i wierny.
- Nie wszyscy jesteśmy tacy źłi – Józuś udał smutek z powodu słów Grety – Niektóre z nas są bardzo nieszczęśliwe. W naszej krainie panuje głód, więc wiele jaroszków wiele oddałoby za pokarm i miłość ludzką.
- Och! – zasmuciła się Greta – Źle was oceniałam, tak mi wstyd.
- Moim marzeniem – ciągnął Józuś zachęcony jej zachowaniem – zawsze była ludzka miłość, bardzo chciałem, żeby ktoś zaopiekował się mną, dlatego szedłem w stronę skalnej krainy, by dotrzeć do Cili i poprosić ją o zamienienie mnie w psa.
- - Och, biedaku. – prawie łkała księżniczka – Na szczęście jednak trafiłeś do nas. O nic nie musisz się już martwić, bo my się tobą zaopiekujemy.
- Bardzo chciałbym z wami zostać, – łgał dalej – ale w krainie ludzi żyje mój jedyny brat zmieniony przez Cilę w brązowego jamnika. Bardzo chciałbym go odnaleźć.
- Polubiłam cię, – jeszcze bardziej łkała Greta – ale nie mogę cię unieszczęśliwiać. Skoro tak, poproszę Latawca, by zaniósł cię do lasu Cili. Może uda ci się spełnić swoje marzenia.

XXI Zwierzęta czarownicy.

- Jesteś naprawdę sprytny. – śmiał się Latawiec unosząc Józusia ponad skalna krainą – Właściwie powinienem zrzucić cię teraz w dół za to, że wyprowadziłeś w pole księżniczkę Gretę. Dobrze wiem, że Cila podrzuca jaroszki ludziom zabierając w zamian ich dzieci. Chciałeś obżerać się w jakieś chacie, leżąc w kołysce i nic nie robiąc. Nie rozumiem cię głupku. W moim pałacu niczego ci przecież nie brakowało. A może bałeś się, że znudzisz w końcu swym obmierzłym wyglądem księżniczkę i rzucę cię na pożarcie Gorgonom? Jednak jesteś durnym jaroszkiem. – znów zaśmiał się złośliwie – Jeśli Cila nie będzie potrzebować twoich usług pozbędzie się ciebie prędzej niż myślisz. Gdyby nie prośba Grety, żebym doniósł w całości twe nędzne, karłowate ciało na skraj skalnej krainy już byś nie żył!
Wypowiadając ostatnie słowa Latawiec zniżył lot. Minęli właśnie ostatnia nagą skałę. Jak ręką odjął znikły wysokie szczyty i pojedyncze drzewa iglaste. Przed oczami Józusia rozciągała się piękna kraina pokryta lasem liściastym i zielonymi łąkami. Kolorowe kwiaty mieszały się z zielenią. Ptaki i owady nieustannie koncertowały wygrzewając się w blasku słońca. Na jednej z kwiecistych łak postawił Latawiec Józusia.
- To las byłych uczniów Cili. – poinformował i odleciał z powrotem w stronę wysokich gór.
Józuś był wreszcie blisko celu, po długiej i niebezpiecznej podróży czuł, że teraz wszystko musi dobrze się skończyć. Skoro wylądował w lesie uczniów Cili na pewno tu odnajdzie brata. Po pobycie w skalnym pałacu był wypoczęty, najedzony i pełen sił. Od razu więc wyruszył w stronę pierwszych drzew. Już z daleko zobaczył wysokiego, brązowego jelenia z rozłożystym porożem. „ Zaraz czmychnie w gąszcz lasu” – pomyślał. Jednak ku jego zdziwieniu zwierzę zbliżyło się do niego i zaczęło przyglądać u się ciekawie, podobnie jak rudy lis, który wolnym krokiem minął chłopca – jaroszka. Rzeczywiście czarodziejski był to las, gdzie oswojone zwierzęta nie bały się obcych. Postanowił jak najszybciej odszukać uczniów czarownicy. Pomiędzy drzewami raz po raz spotykał dzikie zwierzęta, jednak nie było tu śladu ludzi. Minęło kilka godzin, Józusiowi zdawało się, że kręci się w kółko. Te same zwierzęta, te same drzewa jedne podobne do drugich, białe stokrotki , żółte mlecze, kaczeńce i krzewy tarniny i dzikiej róży. Przyroda podobna do tej, jaką widywał w pobliżu rodzinnej wsi. Pomiędzy gęstą leszczyną usłyszał szelest. Ni stąd ni zowąd zza krzewów wyłonił się wielki brunatny niedźwiedź. Nie miał dokąd uciekać, gdyż za jego plecami rosły proste jak struny białe brzozy – za mało czasu by wdrapać się na którąkolwiek z nich. Niedźwiedź był tuż, tuż. Potężny kolos zaryczał straszliwie i stanął na tylnych łapach. Ze wszystkich stron otoczyły Józusia pozostałe zwierzęta.
- Już po mnie. – szepnął wyjmując scyzoryk z kieszeni podartych spodni.
- Skąd wziąłeś się w naszym lesie?! – zaryczał niedźwiedź ludzkim głosem opadając z powrotem na cztery łapy.
- A więc wy jesteście uczniami Cili. – zrozumiał Józuś – Ale dlaczego jesteście zamienieni w dzikie zwierzęta?

XXII Z drugiej strony kraju Cili.

Wygląd Jozusia nie nastawiał zwierząt zbyt przyjaźnie do niego. Znały one jaroszki, które służyły czarownicy, wiedziały, że gdzieś tam w ich rodzinnych domach ich własne matki przytulaja je do piersi, karmią i traktują jak własne dzieci, podczas gdy one zamienione w dzikie zwierzęta cierpiały i tęsniły za swymi rodzinami. Wiedział o tym chłopiec – jaroszek, postanowił więc przekonac uczniów Cili, że jest takim samym czlowiekiem jak one i tylko tymczasowo przybrał ten zapożyczony wygląd. Zaczął opowiadać o sobie i o wsi, w ktorej niegdyś mieszkał starając się jak najdokładniej opisać wszelkie szczegóły życia w wiejskiej chcie i krajobraz wokół swojego domu. Nie omieszkał wspomnieć o młodszym bracie Joachimie porwanym przez czarownicę i o cygańskim czarodzieju Mledeju, który uprzednio zamieniwszy go w jaroszka przywiódł go na skraj czarciego lasu. Zwierzęta jednak wciąż pozostawały nieufne obawiając się, że Józuś może być szpiegiem Cili. Nie zwracając uwagi na ich szepty i głośnie domysły Józuś snuł jednak dalej swą opowieść o Antonim Kozubku zamienionym w strażnika lasu, o krasnalach wydobywających z ziemi szlachetne kamienie, o rzecznym stworze, okrutnej Gorgonie i dobrej księzniczce Grecie, żonie Latawca, wietrznego demona.
- Głupi jaroszek nie wymyśliłby takiej opowieści. – zauważył wreszcie brunatny niedźwiedź.
- Może Cila nauczyła go, – wtącił krzywodzioby sęp siedzący na gałęzi rosochatego dębu – potrafi przecież nauczyć diabliki jak być podobnymi do skradzionych dzieci..
- Wiem kto może poświadczyć, że jestem prawdziwym czlowiekiem. – uderzył się nagle w czoło Józuś – Mój brat Joachim. Gdzie on jest? Zaprowadźcie mnie do niego.
- Chyba rzeczywiście jest człowiekiem. – stwierdzil rogaty jeleń – On o niczyn nie ma piojęcia. Od razu widać, że przybył z daleka.
Zwierzęta opowiedziały Józusiowi jak zostały porwane ze swych domów, przez kilka lat służyły wiernie Cili pomagając jej w przygotowywaniu czarodziejskich mikstur i uprawiając rzadkie zioła na poletku przylegającym do jej chaty. Kiedy uczniowie kończyli dziesięć lat czarownica obawiając się, że zdobyli już zbyt wiele mafgicznych umiejętności zamieniała ich w dzikie zwierzęta i wypuszczała do lasu za granicą jej krainy którego strzegła nieprzebłagana południca Hejdla.
- A wiec mój braciszek jest po drugiej stronie? Zmartwił się Józuś – Muszę przedostać się do lasu Cili.
- Hejdla nie przepuści cię przez bramę. – zaskrzeczał sęp – Jeszcze nikomu z nas nie udało się wrócić do lasu Cili.

XXIII Południca – służebnica.

Hejdla była kiedyś królową pięknej, słonecznej krainy, gdzie w zgodzie i w harmonii żyły rozmaite zwierzęta, a łąki rodziły najpiękniejsze kwiaty. Jasna skóra pięknej południcy była nieskalana, a jej czarne jak smoła włosy w przecudny sposób kontrastowały z białą , żwiewną szatą. Wszyscy mieszkańcy słonecznej krainy kochali swą dobrą królową obdarzającą każdego pogodnym uśmiechem i dobrym słowem. Pewnego dnia do szczęśliwej krainy przybyła zła czarownica Cila. Wszystkie zwierzęta zamieszkujące krainę zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a dobra południca Hejdla stała się służebnicą Cili pilnującą bram jej lasu. Czarownicy nie wystarczyło, że poniżyła królową. Dotknięciem swej magicznej miotły, która dawała jej wyjątkową moc oszpeciła nowa służebnicę. Na pięknym ciele Hejdli pojawiły się ochydne strupy i ropiejące ranki. Unieszczęśliwiona południca na zawsze miała pozostać na straży bramy czując nieustający strach przed swoją okrutną panią. Po drugiej strony bramy lasu z czasem przybywało zwierząt, jednak nie byli oni dawnymi mieszkańcami szczęśliwej krainy, a dorastającymi uczniami czarownicy, których w ten sposób Cila pozbywała się pozostawiając całą tajemną wiedzę w swoim posiadaniu. Zwierzeta prowadząc Józusia w stronę bramy lasu przestrzegły go przed gniewem Hejdli, ktora nie lubiła gdy zakłócano jej spokój. Po kilku godzinach zbliżyli się do dziwnej budowli przypominającej kształtem bramę, w pośrodku ktorej tkwiły wielkie, drewniane drzwi. To właśnie za nimi przebywała południca.
- Jeśli będziesz potrzebować naszej pomocy, – zawołał na pożegnanie niedźwiedź – po prostu zawołaj nas, a jeśli brama będzie otwarta przybędziemy na twoje wezwanie i ukarzemy czarownicę za wszystkie krzywdy jakich od niej doznaliśmy..
To powiedziawszy zwierzęta oddaliły się, a Józuś odważnie stanął naprzeciw bramy lasu.
- -Hejdlo! Królowo Hejdlo! – zawołał
- Kto śmie mącić mój spokój?! – południca była rozdrażniona pojawieniem się nieproszonego gościa – Odejdź stąd, bo zamienię cię w węża albo w krzew jałowca.
Jozuś nie dał jednak za wygraną i znów odważnie zawołał:
- Hejdlo, królowo szczęśliwej krainy, przybyłem z kraju ludzi żeby wyzwolić ciebie i twych poddanych spod panowania Cili.
Podziałały chyba te słowa na południcę, gdyż wielkie drewniane drzwi poruszyły się skrzypiąc niemiłosiernie i w wąskiej szparze ukazało się jedno oko królowej, które zmierzyło Józusia z góry na dół. Hejdla zaśmiała się oschle.
- Chyba oszalałes jaroszku jeśli myślisz, że uwierzę w twoje bajki. Nawet nie przypominasz czlowieka. Odejdź pokim dobra! – krzyknęła trzaskając drzwiami.
Chłopiec – jaroszek był jednak uparty.
- Przyniosłem ci podarek, krolowo. Mam maść, która uleczy twoją skórę i znów twe ciało będzie piękne i gładkie jak dawniej.
- Jeśli kłamiesz zgniotę cię jak robaka! – syknęła, ale uchyliła lekko drzwi – Wejdź do środka.

XXIV Cudowna przemiana Hejdli.

W małym słoiczku, w prawej kieszeni podartych spodni miał nadal Józuś maść leczniczą na wszelkie strupy i brodawki, którą przed wkroczeniem do czarciego lasu podarował mu tłusty Maciej. Aż dziw, że szklany słoiczek nie stłukł się w krainie krasnali, ani w rzece, ani nawet w skalnej krainie. Teraz mógł pomóc Józusiowi - o ile skuteczność maści była rzeczywiście tak dobra jak zapewniał Maciej. Południca Hejdla odwrócona tyłem do niego tak, aby nie mógł dostrzec jej oszpeconej strupami twarzy wyciągnęła rękę po niewielki słoiczek.
- Moje zwierciadło leży nieopodal bramy lasu, porzucone pod krzewem jaśminu. Idź przynieś je jaroszku, bym mogła sprawdzić efekty twej kuracji.
Z sercem na ramieniu wyszedł więc przez drewniane drzwi lasu. Jeśli maść nie uleczy Hejdli będzie z nim naprawdę krucho. Pod krzewem jałowca, jak to powiedziała południca leżało zakurzone zwierciadło. Otarł je włochatym palcem i … w pierwszej chwili przeraził się swojego wyglądu. Od czasu przemienienia w jaroszka nie miał okazji by spojrzeć na swój nowy wizerunek. Jak Joachim rozpozna w nim brata? Otarł dokładniej taflę zwierciadła i pełen najgorszych przeczuć wrócił do bramy lasu. Drewniane drzwi nadal były uchylone. Hejdla stała teraz odwrócona przodem, dotykała skóry twarzy, wyciągała przed siebie śnieżnobiałe, delikatne dłonie, śmiała się głosem srebrzystym niczym najdelikatniejszy dzwoneczek w wiejskim kosciólku.
- Udało się! – zawołał uradowany Józuś – Jesteś piękna, cudowna!
Hejdla wyrwała z jego dłoni zwierciadło. Z zapałem wpatrywała się w swoje delikatne rysy, po jej słodkich policzkach spływały wielkie jak ziarenka grochu kryształowe łzy.
- Kim ty jesteś jaroszku? – spytała głosem tak delikatnym i rzewnym, że serce Józusia topnialo pod jego wpływem niczym masełko na chlebie wyjętym przez mamulkę prosto z piekarnika.
Opowiedział więc po raz wtóry wszystkie swoje przygody i o domu rodzinnym, za którym coraz bardziej tęsknił.
- Pomogę ci chłopcze, - śpiewnym glosem, gorąco zapewniła południca – ale nie powinieneś wkradać się do lasu Cili w skórze jaroszka. Czarownica sprowadza swoje diabełki z krainy za rzeką tylko wtedy,. gdy w jakieś wiosce urodzi się dziecko z zębami. Widzi w nim wtedy nowego kandydata na swego ucznia. Przez kilka miesięcy szkoli upatrzonego jaroszka, zamienia go w chłopca i odlatuje z nim na swej czarodziejskiej miotle. Obecnie po drugiej stronie bramy lasu nie ma żadnego jaroszka, od razu więc zostałbyś rozpoznany. Jest tam za to wielu małych chłopców, którzy pracują w polu i w domu czarownicy. Zamienię cię z powrotem w chłopca, ale pamietaj, że po jakimś czasie Cila zorientuje się, że nie jesteś jednym z jej uczniów. Musisz śpieszyć się z odnalezieniem brata, a gdy już będziecie oboje gotowi do ucieczki przybiegnijcie pod bramę lasu i wezwijcie mnie, bym mogła przepuścić was z powrotem na drugą stronę.
Skinęła białą ręką i w tej samej chwili poczuł Józuś jak rośnie, jego ciało zmienia się, a z rąk i z twarzy znika kłębiasta sierść, znikają zakrzywione różki i palce prostują się w naturalny sposób. Drewniane drzwi otworzyły się w drugą stronę. Zrobił kilka kroków w tamtą stronę i znalazl się w lesie czarownicy Cili.

XXV Życie w magicznym państewku.

Pośrodku ocienionego starymi gruszami, jabłoniami i czereśniami placu stał duży, biały dom podobny do tych, w jakich mieszkali bogaci gospodarze. Przed domem ciemny żuraw studni rzucał cień na słoneczne podwórze. Za domnem rozciągały się pola, na których mali chłopcy w różnym wieku pracowali przy uprawie rzadko spotykanych roślin. Podobnie było w sadzie. Kilkoro chłoopców napełniało kosze owocami, dwóch – zupełnie jeszcze małych obierało porzeczki i agrest rosnące na niskich krzewach na skraju sadu. Drzwi do domu były otwarte i można było przez nie zobaczyć innych chłopców trudzących się przy wielkiej patelni, na której dymiły pieczone na tłuszczu krupnioki. Józuś poczuł wspaniały zapach domowego obiadu. W krainie Cili panowała atmosfera wytężonej pracy. Ze zdziwieniem zauważył też , że nie było tu żadnych zwierząt dzikożyjących. W koronach drzew nie śpiewały ptaki, nawet w pobliżu wielkiej, starej lipy rosnącej blisko domu nie słychać było owadów. By nie zwracać swoją osobą uwagi innych chłopców postanowił przyłączyć się do pracujących. Najbliżej byli chłopcy w sadzie. Zaczął więc wraz z nimi obierać owoce, ale od razu poznali, że nie jest jednym z nich.
– Nigdy dotad nie widzieliśmy tu ciebie – powiedzial najstarszy z nich – Odejdź stąd, gdyż tylko nas wyznaczyła Cila do pracy w sadzie.
Nie chcąc robić niepotrzebnego zamieszania oddalil się szybko w kierunku pola. Pracujący tam chłopcy zbierali nasiona jakichś dziwnych roślin, inni pielili zioła. W jednej z bruzd pomiędzy roślinami zobaczył leżącą motykę. Zaczął pielić nią rządki wraz z innymi, ale i ci raz po raz przerywali pracę i przygladali mu się badawczo.
– Gdzie jest Joachim? - spytał jednego z nich chcąc jak najszybciej oddalić się z pola, gdyż obawiał się, że chłopcy poniosą alarm zanim znajdzie brata.
– Jest w domu, gotuje z innymi obiad. – odpowiedzaił zapytany chłopiec.
Porzucił motykę i ruszył w kierunku domu, ale po krótkiej chwili odwrócil się jeszcze i zapytał:
- A gdzie jest Cila?
- Zamknęła się w swoim pokoju, przyrządza tam jakiś czarodziejski napój. – poinformowano go.
„ Więc teraz, albo nigdy” – pomyślał.
Na szcęście drzwi nadal były otwarte, a pierwszym pomieszczeniem zaraz po wejściu do domu była właśnie kuchnia. Zajrzał do środka i pod razu poznał go. Joachim siedział pod ścianom na niskim krzesełku i małym , zakrzywionym nożykiem obierał ziemniaki. Widok brata wzruszył Józusia tak bardzo, że w pierwszej chwili stanął w drzwiach kuchni niczym kłoda i nie mógł wydać z siebie głosu. Chłopcy od razu zauważyli go.
- Kim jesteś? – spytał jeden z nich.
- Przyszedłem po Joachima. – odpowiedział. – Gdzie czarownica?
- Jest w drugim pokoju. – odpowiedział znów chłopiec mieszający jakąś zupę za pomocą wielkiej, drewnianej chochli w olbrzymim garnku.
Joachim patrzyl na starszego brata i choć został on porwany z kołyski jako małe dziecko poznał Józusia. Bez zbędnych słów wstał, podbiegl do brata i uściskali się serdecznie.
- Zabieram cię stąd. – szepnął wzruszony Józuś.
Podał braciszkowi rękę i już, już mieli wyjść za próg domu Cili, kiedy miotła stojąca pod ścianą w kuchni nagle poruszyła się, podniosła, zawirowała w powietrzu i uderzyła kilkakrotnie w drzwi drugiego pokoju.
- Uciekajmy! – krzyknął Joachim, ale było już za późno gdyż drzwi z hukiem otworzyły się i stanęła w nich Cila.

XXVI Skazani na niebyt.

- Jak udało ci się trafić do mojego domu? – pytała po raz kolejny czarownica – Kto wskazał ci drogę do czarciego lasu? W jaki sposób przeszedłeś przez krainę krasnali i skalny kraj? Dlaczego Antoni przepuścił cię przez granicę? Odpowiadaj!
Józuś uparcie milczał trzymając młodszego braciszka za rękę.
- Zapłacicie mi za to! – pieniła się ze złości Cila – Zmienię was w zwierzęta i będziecie żyli po drugiej stronie bramy lasu…albo nie…Ty jesteś sprytny, – wskazała na Józusia – jeszcze wydostałbyś się z lasu zwierząt. Najlepiej będzie skazać was na śmierć w karainie niebytu – uderzyła miotłą o ziemię, a przerażeni uczniowie pochowali się za wielkim garnkiem z zupą.
Czarownica z wielką mocą pochwyciła obu chłopców wpół i siłą posadziła na miotle. Z wielką prędkością unieśli się w powietrze, wylecieli przez otwarte drzwi, , minęli pola na których pracowali mali uczniowie, minęli sad i niewielki zagajnik. Tuż za przeźroczystym źródełkiem, które dźwięcznie szemrało i mieniło się w blasku słońca miotła zniżyła lot i zatrzymała się.
Przed oczyma chłopców rozciągała się wielka pustynia, jak okiem sięgnąć widniały żółte, piaszczyste wydmy i ostre skały.
- To wasze przeznaczenie. – wskazała ręką piaszczystą krainę. – Ta pustynia nie ma końca, ale nie to stanowi dla was największe niebezpieczeństwo. – zaśmiała się skrzekliwie – Miotło!
Miotła na wezwanie swej pani ponownie uniosła się, poszybowała w dal, by opaść w samym środku wydm pomiędzy jakimiś skałami.
- Tu pozostaniecie! – zaskrzeczała czarownica – Ja tymczasem dowiem się kto stał za twoim pojawieniem się w moim domu. Zapewniam was, że kara go nie minie.
To powiedziawszy zepchnęła chłopców z miotły prosto na piasek, a sama odleciała z powrotem gdzieś w stronę zagajnika. Przestraszony Joachimek płakał, Józuś pocieszał go jak mógł.
- A może pamiętasz jakieś czarodziejskie zaklęcia, które mogłyby nas stąd wydostać, byłeś przecież uczniem Cili.
- Oj – lamentował młodszy braciszek – czarownica zmuszała nas wciąż do zbierania ziół i gotowania, sama zaś zamykała się w drugim pokoju ze swymi czarami, by nikt jej nie widział. Starsi chłopcy próbowali ją czasem podgladać przez dziurkę od klucza, ale tych wkrótce zamieniała w zwierzęta i pozbywała się ich.
- Nie martw się , poradzimy sobie. – zapewniał Józuś – Pójdziemy w stronę zagajnika, tam gdzie odleciała na miotle, w ten sposób dotrzemy z powrotem do jej domu.
- Nie ociągając się ruszyli, ale zaledwie zrobili kilka kroków piasek pod ich stopami zaczął rozsuwać się tworząc okrągłe lejki, które powiekszały się przy każdym ruchu chłopców.
-Co to?! Co to jest?! – krzyknął Joachimek.
Z lejków wynurzały się czarne odnóża, było ich wiele, na koniec z piasku wyłonił się wielki, czarny korpus pająka oplątując chłopców dokoła siebie za pomocą odnóży. Obok niego pojawił się drugi i trzeci.
- To jakieś jadowite pająki! Uciekajmy! – zawołał Józuś.

XXVII Czarne pająki i woda źródlana.

Pająki oplątały nogi chłopców lepką substancją, tak, aż przestali nimi zupełnie poruszać, siedzieli zakopani prawie do połowy w gorącym, pustynnym piasku i tylko wymachiwali na wszystkie strony rękami, które choć były wolne nie na wiele przydały im się w tej sytuacji.
- Już po nas – lamentował Joachimek
- Spójrz, to ludzie – powiedział jeden pająk do drugiego – Cila jeszcze nigdy nie podrzuciła nam ludzi. Może ich krew będzie smaczniejsza niż krew jaroszków. Poczekajmy aż osłabną na słońcu, będzie nam łatwiej.
- Jestem już bardzo spragniony, zabijmy ich od razu. – powiedział drugi.
- Joachimek zaczął głośno płakać
- Braciszku! – odezwał się Józuś – Chciałbym prosić cię o przebaczenie. Gdyby nie to, że przybyłem za tobą z krainy ludzi do czarciego lasu, gdyby nie moja samolubna chęć sprowadzenia cię z powrotem do domu mógłbys nadal mieszkać u Cili, mógłbyś żyć.
Pająki przez chwilę nasłuchiwały, a kiedy chłopiec skończył mówić trwały tak w bezruchu jeszcze jakiś czas niczym czarne, upiorne posągi.
- Naprawdę udało ci się przybyć do czarciego lasu z krainy ludzi? – spytał w końcu pierwszy.
- Tak, ale teraz widzę , że źle zrobiłem przybywając tutaj – szlochał chłopiec
- Jak przeszedłeś przez bramę lasu? – pytał dalej pająk nie zważając na płacz chłopca.
- Hejdla, południca wpuściła mnie – otarł łzy z policzków.
- Więc widziałeś naszą królową? Jak ona się czuje? – znów dopytywał – Czy las po drugiej stronie nadal jest taki piekny i słoneczny?
- Kim wy jesteście? – przestał zupełnie łkać Józuś.
- Czy ty chłopcze byłbyś w stanie pokonać czarownicę Cilę? - zadał ostanie pytanie czarny pająk
Chłopiec skinął głową. Pająki rozplątały ich oboje i opowiedziały im swoją historię. Były kiedyś zwierzętami w krainie szczęśliwości, gdzie królowała dobra Hejdla. Tak było, aż do lasu przybyła Cila na swej miotle. Wiedziała, że Hejdla codziennie rano udawała się na nagą skałę, by wykapać się czarodziejskim źródle, które od wieków biło w górę na jej szczycie. Dzięki tej kąpieli moc i uroda południcy codziennie odradzały się. Udała się i czarownica na nagą skałę, zaczerpnęła do garnka źródlanej wody. Dzięki niej posiadła wielką moc. Przemieniła nas, zwierzęta w te oto ohydne pająki łaknące krwi aż do bólu trawiącego nas w dzień i w noc. Usłyszawszy krzyk swych podopiecznych przybiegła Hejdla, ale Cila skropiła ją wodą zmieszaną z jakimiś ziołami i rzekła:
- Niech twe piękne ciało pokryją ohydne strupy i brodawki.
Oszpecona południca ukryła twarz w dłoniach i schowała się za krzewem jaśminu. Cila podzieliła krainę szczęśliwości na trzy części. Pomiędzy lasem, gdzie dorastających uczniów przemieniała później w zwierzęta, a swoim domem wyczarowała bramę lasu, w której zamknęła Hejdlę. Królowa co dzień słabsza, bez źródlanej wody traciła moc. Stała się strażniczką bramy i służebnicą Cili. Trzecią cześć krainy szczęśliwości przemieniła czarownica w tę oto pustynię i nazwała ją krainą niebytu.

XXVIII Źródło na nagiej skale.

- Wdrapiesz się chłopcze na nagą skałę, zaczerpniesz wody źródlanej. Skropisz nią wszystkie pająki i wypowiesz życzenie, żeby wróciły do dawnych postaci. Odczarujemy też uczniów Cili zamienionych w zwierzęta i uwolnimy naszą panią. – mówił czarny pająk do chłopca, który jeszcze nie dowierzał jego słowom i powoli, powoli dopiero docierało do niego, że mają jeszcze szansę z bratem, że jeszcze nie wszystko skończone.
- Które z tych wzniesień jest nagą skałą? Wszystkie są do siebie podobne.
- Idź prosto przed siebie, a zobaczysz ją. Z daleka widać na jej szczycie bijące wysokim strumieniem w górę źródło.
- A co z moim bratem?
- Zaczeka tu na ciebie – powiedział pająk – Idź chłopcze.
Uścisnął Józuś dłoń Joachimka, uśmiechnął się żeby dodać mu odwagi i ruszył przed siebie.. Mijał skały jedne podobne do drugich, stopy grzęzły mu w żółtym, gorącym piasku, a czarne pająki podobne do tych, które chciały wyssać z niego krew usuwały mu się z drogi. Nie miał przy sobie żadnego naczynia, martwił więc się nie tylko tym w jaki sposób przyjdzie mu wdrapać się na nagą skałą, ale i tym, że nie będzie miał czym zaczerpnąć źródlanej wdy. Po wielu godzinach marszu wreszcie zobaczył ją – na jej szczycie biło w górę kryształowe źródło niczym wysoka fontanna tryskająca w niebo. Naga skała była bardziej stroma i o wiele wyższa od pozostałych. Jak wdrapać się na jej szczyt? Całym ciałem przylgnął do śliskiego kamienia, próbował zahaczyć stopami o jakąś skalną półkę, albo choć o wystający kamień – wszystko na nic. Ręce i stopy ześlizgiwały się w dół.
- Ja ci pomogę przyjacielu. – usłyszał nad głową. To sęp , którego spotkał po drugiej stronie leśnej bramy nadleciał niosąc w dziobie słoiczek po maści na strupy i brodawki , który podarował Hejdli.
- Jak udało ci się przedostać na tę stronę lasu? – zdziwił się Józuś.
- Czarownica zastawszy ciebie w swoim domu domyśliła się , że to Hejdla przeprowadziła cię na drugą stronę bramy, wezwała ją więc do siebie, a kiedy zobaczyła, że jej strupy zniknęły wpadła we wściekłość. Zburzyła leśną bramę, a w jej miejscu wyczarowała wysoki mur. Zamurowała w środku naszą królową, jednak kiedy zrównywała z ziemią bramę lasu Hejdla zdążyła przepuścić mnie przez jej środek. Podała mi słoiczek i powiedziała:
- Przynieś źródlanej wody.
- Czarownica niczego nie zauważyła. Widzę, że jestem w samą porę. Wzlecę teraz wysoko nad skałą, zaczerpnę wody, a potem razem pokonamy Cilę.

XXIX Wspólnymi siłami.

Chłopiec z sępem podchodzili do każdego pająka jakiego napotkali po drodze, skraplali go źródlaną wodą, a kiedy zmieniał się w któreś z leśnych zwierząt dołączał do drużyny Józusia gotowej walczyć z czarownicą. Gdy dotarli do miejsca, w którym Joachim czekał na brata oddział sprzymierzonych przeciwko Cili liczył już wiele rozmaitych gatunków zwierząt. Kiedy dwa ostatnie pająki zmieniły się w rącze, piękne łanie Józuś skropił wodą również sępa, który od razu zmienił się w chłopca.
- Niedaleko stąd zaczyna się granica krainy Cili, roztropną rzeczą będzie więc, by zwierzęta pozostały jeszcze jakiś czas w krainie niebytu pod dowództwem Joachima. – powiedział były uczeń Cili – Uczniowie czarownicy, którzy pracują w polu i w domu pamiętają mnie jeszcze, spróbuję więc namówić ich do buntu.
W tym czasie Józuś za pomocą źródlanej wody uwolni Hejdlę. Nasza królowa odczaruje uczniów po drugiej stronie bramy lasu. Kiedy wspólnymi siłami pokonamy Cilę odzyskamy krainę szczęśliwości dla was zwierząt, a my chłopcy wyrwani siłą z rodzinnych domów będziemy mogli wrócić na łona naszych rodzin.
Wszyscy pełni nadziei wysłuchali słów chłopca i zgodzili się na plan działania jaki przygotował. Niedaleko granicy pustyni zwierzęta na czele z Joachimem zatrzymały się, by czekać na sygnał do ataku. Józuś wraz z uczniem Cili noszącym swojskie imię Mikołaj uzbrojeni w źródlaną wodę wkroczyli do zagajnika rosnącego tuż za polem czarownicy. Wkrótce zobaczyli pierwszych chłopców pracujących przy zbiorze ziół.
- Pójdę tam i porozmawiam z nimi. – powiedział Mikołaj – Twoje zadanie będzie trudniejsze. Musisz niepostrzeżenie przedostać się pod mur wznoszący się w miejscu dawnej bramy lasu i uwolnić Hejdlę. Powodzenia!
Z sercem na ramieniu ruszył Józuś poprzez pola w kierunku domu Cili, który musiał ominąć, by dotrzeć do muru. Domyślał się , że czarownica będzie teraz bardziej czujna niż zwykle, skradał się więc wolno prawie czołgając się i wciąż rozglądał się dokoła.

XXX Ostateczna rozprawa.

W sadzie jak zawsze pracowało kilku uczniow czarownicy. Jeden z nich dostrzegł skradającego się Józusia, przygladał mu sie z ciekawością, ale nie wszczął alarmu.. Po drugiej stronie domu Mikołaj namawiał chlopców do buntu, gdy tymczasem Józuś zbliżył sie do muru, gdzie podobno tkwiła uwięziona Hejdla. Wyjął z kieszeni spodni słoik do połowy wypelniony źródlaną wodą. Już, już szykował sie do skropienia muru, kiedy od strony domu posłyszał wielki wrzask. To czarownica zauważyła go i przywoływała miotłę, by rozprawić się z intruzem.
- Hejdlo wyjdź! - krzyknął z całych sił i prysnął wodą w mur.
Południca w okamgnieniu wyłoniła się ze środka, ale czerwona ze złości Cila już stała przed nim uzbrojona w miotłę. Obie wyciągnęły rece po słoiczek.
- Łap! - zawołał Józuś rzucając go w stronę Hejdli.
Reszta wody rozprysnęła nad jej glową oblewając włosy.
- Ha, ha, ha! - zaśmiała się skrzekliwie czarownica - Na nic wasze starania, nie macie już wody, więc zrobicie co wam każę, albo biada wam obojgu!.
- Nie Cilo! - królowa Hejdla stała wyprężona jak struna, dumna i piękna - Koniec twych rządów w krainie szczęśliwości.
Szybkim ruchem ręki wskazała na miotłę, a ta ku przerażeniu Cili uciekła od niej i ulegle położyła sie obok Hejdli. Źródlana woda ożywczo podziałała na królową, choć jej ilość była niewielka, to jednak dzięki niej odzyskała siły.
- Niech mur rozdzielający moją krainę zniknie na zawsze! - rozkazała.
Mur posłuchał - pęknął, skruszył się i zniknął wsiąkając w ziemię. W tym samym czasie ziemia zatrzęsła się pod kopytami i łapami zwierząt leśnych nadbiegajacych od strony krainy niebytu, zatrzepotały skrzydła ptaków. Wraz z armią zwierząt nadbiegli uczniowie pracujący w polu, w sadzie i w domu czarownicy.
- Niech wszyscy uczniowie zamienieni w zwierzęta odzyskają swe dawne postacie! - rozkazała znów królowa i znów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdźki stało sie co powiedziała.
Cila trzęsła się ze strachu otoczona ze wszystkich stron.
- Nie zabijajcie mnie. - łkała klęcząc przed Hejdlą - Błagam królowo, daruj mi życie.
- Zrzućmy ją ze skały! - nawoływały zwierzęta - Ukarzmy ją za nasze krzywdy! - krzyczeli uczniowie.
- Nie! - sprzeciwiła się Hejdla - Nie chcemy być przecież tak samo okrutni jak ona. Myślę, że dostateczną kara dla niej będzie, jeśli odeślemy ją do zwykłej , ludzkiej wioski. Bez czarodziejskiej miotły, ziół i czarów będzie tylko zwyczajną, starą, nikomu niepotrzebną kobietą.
To powiedziawszy rozkazała miotle zanieść byłą czarownicę do krainy ludzi, po czym wrócić jak najszybciej z powrotem.
- Pamietaj miotlo , że od dzisiaj to ja jestem twoją panią. - dodała.
Miotła usłużnie pokłoniła sie królowej, po czym wepchnąwszy się pod klęczacą Cilę uniosła ją w powietrze i odleciała daleko od czarciego lasu.
- Chcę, by wszystko wróciło tu do dawnego porządku - ciągnęła Hejdla - Ci, ktorych Cila porwała powrócą do rodzinnych domów, ale wpierw skropię ich wodą z czarodziejskiego źródła, dzieki czemu zapomnną o tym co tu widzieli i przeżyli. Wyjatkiem bedziesz ty Józusiu. Swoją odwagą i bezgraniczną, braterską miłością udowodniłeś, że zasługujesz na mój szacunek.
Przed powrotem do domu oddał Józus południcy gwizdek przywołujacy Kasztanka, konika Mledeja, by w krainie ludzi nigdy nie dostał się w niepowołane ręce.

Zakończenie
Powrót

Miotła należąca teraz do Hejdli poleciała z Józusiem tak szybko, że nie zdążył przyjrzeć się po raz ostatni skalnej krainie, ani rzece, ani krajowi krasnali, ani nawet granicy czarciego lasu. Nim się spostrzegł znalazł się w lasku na skraju miasta w niedalekiej odległości od jarmarku, gdzie jeszcze niedawno szukał Cili. Opuściwszy chłopca na ziemię odleciała miotła do swej nowej właścicielki. Od razu postanowił udać się do domu, by sprawdzić czy i Joachim powrócił. Już z daleka dostrzegła go mamulka, ktora wybiegła mu naprzeciw klaszcząc w dłonie z wielkiej radości i obsypując go pocałunkami.
- O mój syneczku najmilszy! A gdzieś ty przebywał tyle czasu? - biadoliła – Pół roku minęło od twego zniknięcia. Straciliśmy z ojcem wszelką nadzieję, że jeszcze ujrzymy ciebie żywego.
W domu zastał brata wielce uradowanego z jego powrotu. Po złośliwym jaroszku zajmującym przez lata miejsce Joachima wszelki ślad zaginął. Jak przepowiedziała to Hejdla, chłopiec nie pamiętał swej służby u Cili myśląc , że przez cały czas przebywał w domu rodzinnym. Józuś opowiedział rodzinie, że został porwany przez cyganów, kiedy wracał z zakupami z jarmarku. Wszyscy uwierzyli, że po jakimś czasie udało mu się uciec i wrócić do wsi. Kilka dni później do wsi powrócił też dawno uznany za zmarłego, Antoni Kozubek. Pytany przez ludzi o swą długą nieobecność, opowiadał wszystkim o swej rzekomej dalekiej podrózy do Ziemi Świętej. W niedługim czasie odbudował Antoni swój zniszczony przez ząb czasu dom i zaczął pracować na polu jak przykładny gospodarz. Niedługo po powrocie do domu odwiedził też Jozuś grubego Marcina, ktory niegdyś podarował mu maść na strupy i brodawki. Wielka była jego radość, gdy dowiedział się, jak skuteczny okazał sie jego specyfik. Chciał na koniec chłopiec pójść podziekować za okazaną pomoc czarodziejowi Mledejowi - jednak ten, tak jak to niegdyś przepowiedział, zabrał swego Kasztanka i wyruszył z nim w daleką podróż dookoła świata. I tyle go w Wodzisławiu widziano. Wraz z Mledejem zniknęła ostatnia osoba znająca drogę do czarciego lasu. Dzięki swej niezwykłej poróży przekonał się Józuś jak mądrość i wiedza są w życiu pomocne, dlatego postanowił uczyć się w dalekim mieście. Choć rodzice jego nie byli zamożnymi ludźmi i nie stać ich było na opłacenie nauki syna, mial jeszcze przecież Józus jedną niespoodziankę, którą ukrywał w kieszeni podartych spodni. Prócz scyzoryka, który niegdyś podarował mu Mledej wysypał z nich mamulce na stół kilka szlachetnych kamieni zabranych z kopalni krasnali. Dzięki nim mógł wyruszyć do miasta, a rodzice wyremontowali swój stary dom i żyli w dostaku jak bogaci gospodarze.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si