Przejdź do głównej zawartości

Leluja

LELUJA


I

Jeszcze tylko trzy dni do urlopu, przeleci jak z bicza trzasł. To była jego ostatnia myśl. Już nie zdążył zastanowić czy wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Co prawda zawsze żona zajmowała się takimi drobiazgami, ale tym razem miał zamiar i tym pomyśleć. Od dawna wyobrażał sobie ciepłe morze, gdzieś tam pod błękitnym blatem przeźroczystej wody kolorowy świat egzotycznych roślin i ryb barwnych jak wczorajsza tęcza nad wielkim, szarym toporem hałdy. Dziś ogarnęła go tęsknota do lazurowego nieba, po którym z wolna krążą ciemne okręty ptasich skrzydeł. Chciał choćby w marzeniach wznieść się wraz z nimi na krótką chwilę.
Przerwał to potworny trzask jakby właśnie łamały się kości tysiącletniego olbrzyma, tytana, który jest w stanie utrzymać na swych rozrosłych barkach całe niebo, albo tak wielkie zwały ziemi, jak te tkwiące nad jego głową. Dotąd nie myślał o nich, od lat były dla niego tylko pułapem oddzielającym jego kruche życie od zewnętrznego świata, gdzie wszystko jest takie zwyczajne, a czasem nawet nudne jak dni pochmurne, którym nie było końca tego lata. Ale o tym nie myślał nigdy. Teraz też nie zdążył pomyśleć o ciężkim pułapie, który lada chwila może się zwalić na niego i wtedy ten chodnik stanie się jego grobem, podłużnym i głębokim tak bardzo, że na powierzchni nawet nikt nie zauważy jego zniknięcia, nikt nie odczuje pod stopami wstrząsu, kiedy wielka jama zamknie się niczym rozgnieciona konserwa.
Zobaczył jak ogień idzie w jego stronę z prędkością huraganu. Wypełniał całą przestrzeń, wsysał swym gorącym podmuchem cały chodnik i ludzi. Topił ciężkie, żelazne okucia i wył niczym wściekły, rozszalały, tysiącletni wicher wszystkich czasów. Tama zadziałała, nie zdążyła jednak powstrzymać rozszalałej natury. Dała mu jedną chwilę tak krótką, że nawet nie zdążył pomyśleć czy trzyma jeszcze w dłoni łopatę, czy też już wchodzi w nieznaną jaźń płonąc jak suchy liść, do którego nikt nie przywiązuje wagi. Rzucił się gdzieś w bok nie wiedząc nawet czy jest tam cokolwiek innego niż twarda, czarna skała pokryta obudowa z betonu i żelaza. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że jakiś wielki, czarny demon wyłaniający się z tego morza ognia i roztopionych narzędzi przenosi go na swych drapieżnych piórach w kształcie mrocznego półkola. I było tam coś co można nazwać namiastką schronienia. Jakaś wnęka, zdaje się, że punkt sejsmograficzny, sam nie wiedział, czy to on sobie o nim przypomniał czy też coś niewidzialnego przekazało mu te informację za pomocą myśli. Tu być może udusi się z braku powietrza, zostanie głęboko poraniony, ale przynajmniej nie spłonie od razu. Wielka, jasna kula ognia weszła w niego i zdawało mu się , że na moment stał się jasnością jak postacie aniołów z parafialnego kościoła na prostokątnym obrazie nad prezbiterium. Wiele razy wpatrywał się w ten obraz niewidzącym wzrokiem, świetliste postacie aniołów wydawały mu się martwe, ich rysy były sztuczne, wyobraźnia mistrza kreślącego na płótnie ich twarze, dłonie i nagie stopy nie była doskonała. Teraz dopiero zrozumiał, że postacie tańczyły, przemawiając do niego uparcie choć on nigdy nie nadstawiał uszu, by usłyszeć ich szepty. Teraz był jednym z nich, nie wiadomo dlaczego uświadomił to sobie w tej traumatycznej chwili. Ogień nie był żółty, ani nie parzył, był biały, ciepły, lecz nie odczuwał żadnego bólu. Wtopił się w niego na krotko po czym odpłynął zabierając ze sobą białe światło. Znów był tylko ciemną masą wytarzanego w pyle węglowym mięsa. Nie czul ciała, choć wydawało mu się, że leży na brzuchu, a jednak patrzył na strop, gdzie półokrągła jak nawa kościoła obudowa nadal skąpana była w jasnym blasku wybuchu i w tym dogasającym świetle zobaczył nad sobą cień. Wiedział, że nie jest to postać ocalałego kamrata, ani wyczekiwana przez każdego zasypanego w kopalni sylwetka barczystego ratownika, a jednak zdawało mu się, że wyczekiwał tej prawie przezroczystej osoby i nastawiał uszu, by usłyszeć co ma mu do przekazania. Jednak cień uparcie milczał wpatrując się w leżącego niczym pradawny wódź stojący nad ciałem jednego z zabitych żołnierzy.
Karol jednak nie czuł się trupem, wiedział, że jego czas jeszcze nie nadszedł pomimo przeświadczenia, że urlop diabli wzięli, a piękne, egzotyczne ryby pląsające tuż pod taflą błękitnej, przezroczystej wody odpłynęły bezpowrotnie tam, gdzie nie docierają nawet najbardziej zapaleni turyści i podróżnicy.
W pobliżu stóp lezącego wił się niewielki, podkurczony stwor, usiłował schować się za wyłomem ściany, wtopić się w czarny urobek. Męczył się przy tym straszliwie nie mogąc poruszyć się jakby został sparaliżowany wzrokiem wielkiego cienia, który jednak w ogóle na niego nie patrzył. Karol już wiedział – to był strach, ta ohydna istota z wybałuszonymi oczami, coś czego większość ludzi bardzo się wstydzi, nie chce do niego się przyznać, próbuje ukryć go przed wścibskim wzrokiem tych, którzy sami bardzo się lękają, ale starają się schować swój strach w najgłębszych zakamarkach duszy. Próbował w jakiś sposób pozbyć się nieproszonego gościa. Usiłował kopnąć go pozbawionymi czucia stopami, jednak czynił tylko nadaremne wysiłki. On nie chciał odejść, a gdyby nawet zdecydował się opuścić ten zawalony wybuchem chodnik nie wiedziałby jak to zrobić. Karol wbrew swojej woli przytrzymywał go, w jakiś przedziwny sposób, bez dotykania przyciskał do spągu jakby jego być albo nie być zależało tylko od tego. Zmęczył się przy tym straszliwie choć nawet nie poruszył żadną z kończyn. W końcu spojrzał błagalnym wzrokiem w górę. Miał jakieś dziwne przeczucie, że tylko ten nieznany mu duch, bardziej wyczuwalny niż widoczny zdoła odepchnąć od niego tę istotę, która nie powinna tu leżeć jako widzialny organizm, bo tak naprawdę jest tylko uczuciem, stanem ducha. Poszukując wzrokiem cienia zobaczył cudną, jasną istotę – kobietę, utkaną z jakieś delikatnej, świetlistej materii, a jednak najzupełniej realną. Jej piękna twarz błyszczała we wszechogarniającym go mroku. Była obca, a jednak wydawała mu się znajoma, pełna ciepła, jakiegoś cudownego dobra, a jednocześnie daleka. Cała jej postać lekko pochylona do przodu, delikatne, jakby wyrzeźbione przez nieziemskiego artystę dłonie, niesamowicie zgrabna o płaskim brzuszku, biodra krągłe, nogi długie, wszystko to jakby przemawiało do niego, choć nie wydała z siebie głosu, pociągało, sprawiało wrażenie, że kobieta zaprasza go do tego by otworzył przed nią swoje serce i najskrytsze zakamarki duszy. I tak się stało. Karol czuł, że pragnie tej kobiety, którą widzi po raz pierwszy, uwierzył, że tylko kogoś takiego mógłby pokochać miłością prawdziwą, taką, której nie zaznał dotąd z żadną kobietą. Przez krótką chwilę stanęła mu przed oczami żona, osoba zmęczona, sterana życiem, obarczona dorastającymi dziećmi, lekka nadwaga, cienkie włosy niewiadomego koloru, nieco obwisłe piersi od karmienia niemowląt, które niegdyś dla niego urodziła. Kimże jest jego żona wobec takiej piękności, wobec tego blasku. Usiłował porównać tę istotę do jakiejkolwiek z kobiet, lecz nikt nie przychodził mu na myśl, żadna nie mogła się z nią równać, być może tylko lilie, te delikatne, białe, polne kwiaty, które zbierała kiedyś jego matka. Mawiała, że przypominają anioły – ta kobieta mogła nim być. Nie miała co prawda wielkich, białych skrzydeł, takich, jakie widywał na świętych obrazach, ale ubrana była w na wpół przeźroczystą suknię, która Karlikowi wydała się białą. Żadna jednak anielica nie mogła być taka zmysłowa, emanująca seksapilem, porzucił więc myśl o aniołach. Nazwał ją Lelują, dokładnie tak, jak matka nazywała te delikatne, białe kwiatki, które umieszczała w wazonie przed ołtarzykiem Matki Najświętszej.
Leluja – szeptał – Leluja, cenniejsza niż życie.
Uśmiechnęła się, lecz nie uczyniła w jego stronę zapraszającego gestu, choć tego się spodziewał. Ta kobieta sprawiła, że strach czający się nadal u jego stóp zaczął się kurczyć, dziwacznie maleć, by po kilku chwilach zupełnie zniknąć. Pomyślał, że taka jest właśnie prawdziwa miłość. Przy żonie nigdy czegoś takiego nie doświadczył, żadna z kobiet nie sprawiła, by starach zniknął zupełnie. Chciał biec do niej gotów na wszystko co przyniesie los.
I stała się rzecz niesłychana. Jego ciało, ten nadpalony, zaduszony trującymi gazami, poraniony i zupełnie bezwładny trup na nowo ożył. Powstał gotów paść do stóp tej nowej ukochanej , człowiek ponad czterdziestoletni, głęboko przekonany, że w jego życiu nie może się już wydarzyć nic, co mogłoby wstrząsnąć nim do głębi, ten ustatkowany, opanowany mężczyzna stał się szaleńcem pragnącym jedynie bliskości ukochanej, przy której wszystko inne blednie. Kiedy jednak podniósł się podobny do Łazarza opuszczającego swój grób, wielki cień zastąpił mu drogę. Czuł w głębi duszy, że Leluja, jego ukochana odsuwa się, odchodzi gdzieś w głąb zadymionego chodnika. Chciał krzyczeć, wzywać ją, by wróciła, nie mógł jednak wydobyć z siebie głosu. Bezwiednie ruszył za wielkim cieniem, który prowadził go przez poranioną wybuchem kopalnię. Minął trupa Janka, kamrata, z którym przepracował wiele lat w tym samym oddziale. Janek przyjechał tu kiedyś w poszukiwaniu pracy porzucając piękne, lubelskie zakątki, urokliwą wieś położoną nad zaciszną doliną Wieprza i dziewczynę, Martę, która nie chciała pojechać za swoim przeznaczeniem i wolała pozostać na gospodarce z nudnym, ale pracowitym Frankiem Kasperczakiem z sąsiedniej wioski. Janek, który wkrótce potem stał się Hanysem, a teraz czekał swojej upragnionej emerytury spotkał kiedyś tę Martę na urlopie. Nie zobaczył już w niej tej ślicznej, czarnowłosej, brązowookiej, wysmukłej dziewczyny, a grubą, niską, pomarszczoną gospodynię o zniszczonych, zgrubiałych dłoniach. Wtedy Janek poczuł się szczęśliwy. Miał nadal piękną żonę, regularnie odwiedzającą fryzjera i kosmetyczkę, jeździł z nią co roku na wczasy, dorobili się pięknego, czteropokojowego mieszkania i czerwonego, już nieco wysłużonego fiata punto. I pomyślał Janek, że nie ma już w nim niczego z tamtego lubelszczaka, który potrafił drewnianą sztachetą z płotu zaatakować pięciu wyrostków na wiejskiej zabawie. Teraz Janek był dumnym Hanysem, który wydziera ziemni jej kamienne skarby, jest wspaniałym mężczyzną, ojcem trójki dzieci, a kiedy niedługo odejdzie na emeryturę będą wraz ze swoją zadbaną żoną zwiedzać świat.
Teraz jednak Janek leży w ciemnym chodniku pozbawionym światła i powietrza twarzą w dół, czarny jak węgiel, który wydobywał przez pół swojego życia i teraz już z pewnością nigdzie nie zabierze żony, a jego dzieci będą musiały pójść do pracy żeby skończyć swoje drogie uczelnie i szybko się usamodzielnić. Niewiele brakowało, a Karol nastąpiłby mu na głowę, gdyby jego niemy przewodnik nie przestrzegł go w myślach. Wielki żal ogarnął jego zbolałe serce, gdyż przypomniał sobie mijając Janka jak zaledwie kilka dni temu wstąpili po szychcie razem do pobliskiego baru. Tam właśnie przy piwku jego kamrat zwierzył mu się ze swoich planów. Teraz wszystko diabli wzięli, wszystkie jego marzenia diabli wzięli. Nie miał jednak czasu na rozpamiętywanie swojej przyjaźni z Jankiem, gdyż podążając za swym przewodnikiem mijali roztrzaskane obudowy i zwały kamienia spowite w geste chmury dymu i pyłu, który nie zdążył jeszcze osiąść po wybuchu. Dziwiło Karola, że z taką łatwością omijał wszelkie przeszkody, które w normalnych kopalnianych warunkach wydawały mu się nie do przebycia. W końcu minęli także grupę ratowników głośno rozprawiających o wypadku jaki tu zaistniał, uzbrojonych w maski, kilofy i różne narzędzia niezbędne do przedostania się w miejsce katastrofy. Tu panowały już znośniejsze warunki i Karol wiedział, że minęli miejsca najbardziej zagrożone. Ratownicy nie zwrócili uwagi na nadchodzące postacie, zupełnie jakby nie zauważyli podążających w odwrotnym kierunku. Wielki cień wiódł zdumionego mężczyznę przez chodniki i ściany, a po drodze mijali wciąż nowe obrazy zasnute w szarości i mroku podziemnego świata. Przed nimi wynurzali się z ciemności coraz to nowi pracownicy. Jedni rozebrani do połowy uwijali się w przodku spoceni i brudni, chudzi i umęczeni,ogłuszeni szczekiem olbrzymich kombajnów kruszących twarde skały. Młody człowiek zapatrzony w metanomierz sprawdzał poziom śmiercionośnych gazów. W innym miejscu robotnicy przenosili ciężkie części maszyn i obudowy sapiąc przy tym i klnąc na czym świat stoi. Gdzieś w oddalonej od głównych chodników wnęce jakiś nieszczęśnik w ubraniu roboczym, którego Karol nie mógł rozpoznać i wydawało mu się jakby było ono z poprzedniej epoki zasnął na wieki próbując wymigać się od roboty i zdrzemnąć się w miejscu, gdzie zabrakło powietrza. Dalej niewielka brygada oświetlając sobie drogę karbitkami, takimi, jakie widuje się już tylko w muzeach podążała w stronę upadowej, gdzie ciężkie wagoniki gnały w dół ciągnąc na linach napełnione urobkiem inne zmierzające w górę. Stary, nieco otyły człowiek wśród niewiarygodnego huku i pisków żelastwa poruszał wielką, drewnianą wajchą spoglądając uważnie na przesuwające się tony czarnego kruszcu. Po torach poruszały się z wolna inne wagoniki ciągnione przez ślepe, posuszne, otępiale od niekończącej się pracy i ciemności konie. Ciężka szola pędziła w dół. Ludzie coś krzyczeli, nawoływali, rozmawiali ze sobą, jednak Karol nie rozumiał ich słów. Wiedział tylko, że przemierza kopalnię we wszystkich warunkach, czasach, pomiędzy przestrzenią i zawiłościami ludzkich losów wpisanych w historię tego podziemnego świata. Czas jest pojęciem względnym, życie tych ludzi być może skończyło się, a jednak w tych obrazach, które wciąż przesuwały się przed jego oczami trwało i jego los wpisany w losy tych ludzi i w losy kopalni. Wszyscy oni wraz z nim wciąż pracują , wiercą, tłuką, nabierają na łopaty, poganiają konie, przyglądają się szeleszczącym taśmą, ale są tylko w jego głowie i jego myślach i w myślach tego, który wiedzie go przez mroczny, widziany tylko oczami nielicznych świat.
I zeszli w końcu gdzieś na sam spód spodów, gdzie kończą się pokłady i gdzie ludzie nie sięgają już swoimi zachłannymi dłońmi. Wtedy wielki cień idący przed nim zatrzymał się, spojrzał na zadumanego człowieka i nazwał go Karlikiem, bo przecież tak właśnie winni do niego zwracać się towarzysze. To było dla niego naturalne imię, tak nazywała go matka gdy leżał jeszcze w kołysce i wierzgał małymi, różowymi stópkami przyglądając się promieniom światła za oknem w wysokiej izbie starego familoka.

II

Ciemna rzeka, cuchnąca i gęsta zagrodziła im drogę. Setki szczurów o żółtych, świecących złowrogo ślepiach piły te ohydną, mieniącą się w ciemnościach maź. Słodkawy zapach odurzył Karlika, zakręciło mu się w głowie od tej przykrej woni, która jednak wydawała mu się jakaś znajoma. Jego oczy przyzwyczaiły się nieco do ciemności, dzięki czemu mógł rozpoznać, że rzeka jest szkarłatna.
To krew tych, którzy wyrywali ziemi jej skarby. Natura zawsze upomni się o swoje, nikt nie jest bezkarny wobec grzechów popełnionych wobec niej. Spójrz jak wielu przypłaciło życiem to, że wyszarpywali z niej pradawne drzewa zamienione w kamienie. Zabierają jej serce, rozdzierają na drobne kawałki po to, by spalić je, przemienić w popiół.
Przed oczyma Karlika ukazał się wielki las. Olbrzymie, sięgające nieba drzewa, których gatunków nie potrafił określić, paprocie jak monstrualne baldachimy, a w ich cieniu z łatwością znalazłby schronienie dorosły mężczyzna, szare niebo spowite mgłą, a na jego tle ciemne postacie wielkich, krzywodziobych ptaków. Wszędzie dokoła bujna roślinność wielkich rozmiarów, zupełnie jakby Karlik znalazł się w świecie zamieszkałym przez olbrzymy, takie, o których dawno temu opowiadała mu babcia. Podobno kiedyś żyły tu wolne i szczęśliwe. Nie były złośliwe, ani okrutne, jednak nie z własnej woli czyniły wielkie szkody ludziom, którzy także w tamtych, zamierzchłych czasach zamieszkiwali te strony. Nagminnie zdarzało się, ze któryś z wielkoludów niechcący nadepnął na dom należący do jakiegoś człowieka, albo podrzucając dla zabawy niewielkim w jego oczach kamykiem, który dla ludzi był wielkim głazem cisnął nim w kogoś, kogo nawet nie zauważył pod swoimi stopami. Nieszczęśnik trafiony takim kamieniem w najlepszym razie doznawał trwałego uszczerbku na zdrowiu, bardzo często jednak ginął na miejscu rozgnieciony jak ślimak, miękki i bezbronny. W końcu ludzie za pomocą kamieni i pałek przegonili olbrzymy z ich ziemi, a te nie wiedząc dokąd iść schroniły się w głębokiej jamie podług starej legendy sięgającej środka ziemi. Czyżby teraz Karlik zobaczył ich nowa ziemię? W jego wizji nie było jednak wielkich, dwunożnych istot przypominających ludzi. Była za to niezliczona ilość wielkich, dziwacznych zwierząt, jakich Karlik nigdy jeszcze nie spotkał, choć właściwie wydawały mu się podobne do dinozaurów z filmów dokumentalnych, alby tych fantastycznych o prehistorycznych smokach zamieszkujących kiedyś naszą planetę. Poczuł się teraz jak w kinie.
Nie trwało to jednak długo, bo wielki cień stojący tuż obok nie pozwolił mu zapomnieć o swojej obecności i znów usłyszał jego tubalny głos w swoich myślach.
Ten las i świat, który widzisz istnieje nadal tu wokół pod twymi stopami, nad twoja głową. On pije z rzeki, która zagradza nam drogę, bo taka jest kolej rzeczy na przekór wszelkiemu czasowi. Karmiący się tkanką tamtej przyrody sami są teraz jej pożywką, bo tego wymaga sprawiedliwość ostateczna. Część tamtego lasu została wyrzucona z jego naturalnego środowiska i teraz jest wielkim kopcem niczym grób tego co zostało pogrzebane w tej kopalni.
I zobaczył Karlik oczyma wyobraźni hałdę, to usypisko wydobytych kamieni wraz z niewielką pozostałością urobku. Ubodzy, brudni ludzie zbierają na jej stokach rozsypane gdzieniegdzie kawałki węgla, resztki drewnianej obudowy i stempli przytrzymujących chodniki,wszystkie te rozsiane po całym obszarze sztucznie zbudowanej góry kawałki układają na niewielkie kupki, albo ładują do parcianych worków, albo do zwykłych toreb, takich w jakich kobiety noszą zakupy. Pośród nich krząta się garbata Francka. Ma już napełnioną torbę, teraz zarzuci ją sobie niedbale na ramię i ruszy wolno poprzez tory, gdzie także czasami spadają pojedyncze kawałki urobku i poprzez drogę wydeptaną stopami zbieraczy do swojego małego mieszkania na parterze w familoku, gdzie od wilgotnej piwnicy bije zapach pleśni, a bezpańskie psy i dzikie koty z całego miasteczka umiłowały sobie pozbawioną domofonu i wszelkich innych zabezpieczeń przed nieproszonymi gośćmi klatkę schodową z drewnianą, ruszającą się niebezpiecznie poręczą. Karlik uświadomił sobie jak dobrze znał owa naciągaczkę powszechnie nazywaną garbatą Francką. Często spotkać ją można było przed kopalnianym barem jak wyczekiwała na jakiegoś nieostrożnego amatora piwa, który nieopatrznie położył swój kufel z niedopitym złotym płynem, by porwać go i umknąć do niezbyt higienicznej toalety, z której niewielu korzystało z racji obrzydzenia, jakie niejednego ogarniało na widok obsikanej podłogi. Francce jednak takie drobiazgi nigdy nie przeszkadzały, co więcej posuwała się nawet do tego, że maczała brudny palec w piwie nie spodziewającego się tego rodzaju niecnych praktyk biesiadnika, a potem, kiedy delikwent odchodził oburzony pozostawiając nietknięty trunek, bezczelnie podnosiła go do ust głośno śmiejąc się z jego głupoty. Francka żyła z kopalni, choć nigdy w niej nie pracowała. Upijała się w kopalnianym barze, żebrała pod bramą główną, albo nabierała podróżnych na stacji kolejowej graniczącej z nią. Często wtedy udając zrozpaczoną matkę opowiadała niczego nie podejrzewającym nieznajomym o swojej biednej, bitej przez męża córce, która skatowana i zrozpaczona czeka na jej pomoc, podczas gdy ona nie posiada nawet pieniędzy na bilet. Wielu nabierało się na te opowieści i chcąc pokazać swoje dobre serce darowało nieszczęśliwej w ich oczach kobiecie niewielką sumę pieniędzy. Francka tylko na to czekała, szybkim ruchem chowała pieniądze do kieszeni, by potem głośno śmiejąc się i nie przebierając w słowach skręcić w uliczkę prowadzącą do jej mieszkania. Czasem nawet sztuczka z nieszczęśliwą matką udawała jej się kilka razy dziennie. Dzielnie też co dnia zbierała węgiel, by potem namawiać właścicieli małych pokojowych piecyków do kupienia kilku kilogramów cennego kruszcu. Sama zaś marzła przez całą zimę nie chcąc marnować drogocennych kamieni, które wolała spieniężyć niż uszczknąć z nich cokolwiek dla siebie. Wiele plotek krążyło o niej po miasteczku. Niektórzy twierdzili, że ma ona liczną rodzinę, która wyrzekła się takiej matki. Wkrótce mieli się przekonać, że jest sporo prawdy w opowieściach roznoszonych przez stateczne kumoszki z nadwagą przesiadujące po całych dniach na ławkach usadowionych wzdłuż familoków.
Pewnego dnia Francka wybrała się na tory, spodziewała się zebrać sporo węgla, który wysypywał się z wagonów pędzących od strony kopalni gdzieś w daleki świat, którym nigdy nie zaprzątała sobie głowy, gdyż nie marzyła o tym , by zwiedzić jakiekolwiek inne miejsce niż miasteczko, w którym żyła od tak wielu lat, że nikt już prawie nie pamiętał czy urodziła się tutaj, czy też przybyła tu niegdyś w poszukiwaniu lepszego życia. Tego dnia nie dotarła jednak z powrotem do swojego mieszkania, gdzie czekały na nią chude, bezpańskie koty i na wpół wyleniałe, nikomu niepotrzebne, dzikie, choć zarażone chorobami cywilizacji psy. Tego dnia Franckę potrącił pociąg. Maszynista co prawda zauważył schyloną, garbatą kobietę i z głośnym piskiem ciężkich kół próbował zatrzymać olbrzymi mechanizm pędzącej lokomotywy. Francka jednak była głucha jak czarny kamień, który właśnie podnosiła w zamiarze schowania go do torby. Pochowała ją rodzina, na temat której krążyło tak wiele plotek po miasteczku. Okazało się, że miała pięcioro dzieci, jej córki były już statecznymi babciami i poczytywały sobie za wstyd znajomość z własną matką, której na dodatek musiały zrobić pogrzeb. Wkrótce jednak zmieniły zdanie kiedy okazało się, że Francka przez lata zbierania pieniędzy za pomocą drobnych oszustw składowała je w stercie poduszek ułożonych na brudnym, starym łóżku, z którego zresztą nie korzystała, gdyż spała najczęściej na podłodze owinięta w kilka grubych kołder i innych starych szmat. Tak więc rodzina wzbogaciła się , a ludzie zapomnieli o niej równie szybko jak o starej stacji kolejowej zlikwidowanej kilka miesięcy po tym jak garbata staruszka zeszła z tego świata. Teraz Karlik uświadomił sobie, że widzi tę osobę, która już nie istnieje w realnym świecie, ale nie zdziwiło go to, podobnie jak nie dziwiła go hałda, która miała nieco inny kształt niż ten, jaki pamiętał zaledwie z wczorajszego dnia kiedy mijał ją w drodze do pracy.
W koronach niskich, rozczochranych brzóz śpiewały ptaki. Karlik zauważył wśród nich wiele wszędobylskich wróbli zwanych przez miejscowych cilipami, albo jeszcze bardziej swojsko, ciomplami. W pewnym miejscu na niskiej gałęzi jarzębiny można było zauważyć nieco roztrzepane, złożone z suchej trawy gniazdo tego towarzyskiego ptaszka z ułożonymi w środku pięcioma szarymi, nakrapianymi jajami. Samiczka opuściła go na krótką chwilę i małe jajka pozostały bez opieki właśnie, kiedy Karlik je zauważył. Mnóstwo wokół kręciło się równie licznych na hałdzie i wokół pobliskiego osiedla sikorek, a w powietrzu nisko nad drzewami przelatywały niewielkie stadka jaskółek goniąc w locie za owadami. Z jednej z gałęzi można było usłyszeć wyraźne „tur, tur”. To była turkawka, Karlik wszędzie rozpoznałby ten głos. Dawniej jego rodzice będący już teraz sędziwymi staruszkami wiele czasu spędzali na niewielkiej działce po drugiej stronie osiedla. Uprawiali tam warzywa i hodowali króliki. Tam właśnie Karlik nauczył się rozpoznawać glosy ptaków. Teraz działkę uprawia jego starszy brat, Gerard, który po ojcu odziedziczył zamiłowanie do prac polowych i uwielbia opiekować się roślinkami. Karlik nigdy nie czuł w sobie takiej pasji, podobnie zresztą jak nie lubił wędkować, jak ojciec. Nabijanie śliskiej dżdżownicy na haczyk i hodowla białych robaków brzydziły go, podobnie jak grzebanie w ziemi. Uważał, że po ciężkiej pracy w pyle i w zaduchu należy mu się porządne jedzenie i wypoczynek przed telewizorem, dlatego też bez cienia żalu zgodził się, by rodzice przepisali swoją ukochaną działkę Gerardowi. Teraz brat zaprasza go czasem na grilla. To on jest teraz skazany na towarzystwo ojca, który uwielbia w miarę swoich sił i możliwości pomagać mu przy uprawie roślin i w remontowaniu wysłużonej altanki, gdzie trzymają całą kupę wędek i hodują białe robaki.
Karlik od nowa podziwia urok starej hałdy, którą jak mu wydawało znał jak własną kieszeń. Ale tym razem hałda dymi, w powietrzu unosi się zapach spalenizny i siarki. Hałda żyje, w jej wnętrzu trwają procesy, nad którymi Karlik nigdy się nie zastanawiał, choć w dzieciństwie wiele razy zdobywał jej szczyty gdy wraz z bratem wiele razy ścigali się kto pierwszy dotrze do dużej olchy o rozłożystych konarach. Teraz olcha wydała mu się o wiele mniejsza niż w dzieciństwie i nie wiedział czy to dlatego, że jako mały chłopiec widział wielkie drzewo z innej perspektywy z racji niskiego wzrostu czy też dlatego, że teraz olcha jest jeszcze młodym drzewem. Zdaje się, że czas cofnął się w tym miejscu tym bardziej, że gruba lipa z wielką, czarną dziurą w środku popękanego pnia zawaliła się pewnego dnia rażona piorunem. Doskonale pamiętał ten dzień, kiedy ojciec zabrał synów, by wspólnie nazbierali na opał roztrzaskanych przez szalejący żywioł gałęzi. Dawniej chłopcy wyobrażali sobie, że w mrocznej , głębokiej dziupli żyje rozkraczony, kudłaty diabeł leśny, dlatego bali się zaglądać do środka. Przygarbiony, pomarszczony i pewnie podobny do samego diabła, utykający na jedną nogę sąsiad, Selwik, który był już na emeryturze i miał czas przekomarzać się z dziećmi utwierdzał ich w tym przekonaniu. Teraz Karlik po raz pierwszy w życiu zobaczył diabła na własne oczy. Stara lipa stała jak dawniej zionąc chłodem z wilgotnej dziupli, a jej rozkołysane gałęzie poruszały się w takt wiatru. Diabeł siedział na jednej z nich, tej samej, która potem złamała się zagradzając okolicznej dzieciarni drogę na szczyt hałdy, coś tam strugał w kawałku lipowej gałązki zardzewiałym, zakrzywionym scyzorykiem. Był kudłaty, pokrzywiony i straszny, zupełnie taki, jak wyobrażali go sobie chłopcy. Nad szerokim, owłosionym czołem wznosiły się do góry dwa wygięte różki, podobne do tych, jakie miała Ciga, koza sąsiada Selwika, ta sama, która pewnego dnia utonęła w drewnianym haźlu, czyli dawnym przybytku wznoszącym się obok chlewików tuż za familokiem. Teraz nie ma już śladu ani po drewnianym haźlu, ani po chlewikach, gdzie hodowało się króliki, kozy, kury i gołębie. Nie ma już potrzeby trzymania tych zwierząt, ludzie zrobili się wygodni, wolą kupować jaja i mleko w supermarkecie za rogiem.
Karlik nie jest tu wyjątkiem, cieszy go fakt, że nie musi już po szychcie wyrzucać obornika i zanosić gotowanych obierek królikom. Teraz patrzy w żółte, groźne oczy diabła i myśli sobie, że to wszystko co wydarzyło się w dzieciństwie dzieje się na nowo. I ciekawi go czy mógłby znów zobaczyć matkę, ale nie taką, jaką widuje co kilka dni, kiedy wraz z żoną przychodzą do niej na kawę w niedzielne popołudnia, ale taka jaka była przed laty.
I jakby na życzenie staje mu przed oczyma. Akurat gotuje obiad.
Karliczku, podej mi jajca – prosi miłym, choć stanowczym głosem..
Zrobił co kazała, pamiętał przecież dokładnie, że jajka matka trzymała w metalowej miseczce w najniższej półce po prawej stronie pomalowanego na biało, nieśmiertelnego kredensu, nazywanego przez wszystkich bifejem, który do dzisiaj stoi jeszcze stary i odrapany za altaną u Gererda. Matka piekła placki ziemniaczane, jak zwykle zresztą. Zawsze do ciasta dodawała dwa jajka. Teraz naszła go wielka ochota na te placki, od dawna takich nie jadł, a pachniały cebulką, aż palce lizać. Na przekór jednak swemu pragnieniu tupnął noga i nadął przekornie wargi zwracając się z pretensją do matki
Zajś te placki, nie moglibyście uwarzyc coś inszego?
Oj, Karliczku – pogroziła mu dwoma palcami upapranymi w cieście – Insze dzieci nie mają co jeść a ty wynokwiosz!
Zawsze w ten sposób zwracała mu uwagę. Zresztą tajemnica niewinnego uśmiechu matki i tego, że nigdy nie narzekała tkwiła chyba w tym, że nigdy nie porównywała siebie, ani swoich najbliższych do bogatszych i mądrzejszych od siebie, ale zawsze do tych najlichszych, do najbardziej pokrzywdzonych przez los i właśnie takie podejście do życia czyniło ją szczęśliwszą. Teraz Karlik uświadomił sobie, że on postępuje wręcz odwrotnie, zawsze zazdrości sąsiadom, kiedy zauważy, że któryś z nich kupił sobie nowy sprzęt i od razu zaczyna się oszczędzanie, bo przecież górnik, który zarabia więcej niż taki nauczyciel, albo zwykły budowlaniec musi mieć wszystko co najlepsze. To mu się przecież należy za jego ciężką pracę, za to codzienne zjeżdżanie do wnętrza ziemi, za ryzyko, które musi co dnia ponosić, by po prostu pracować. I uzmysłowił sobie, że tak naprawdę nigdy nie będzie szczęśliwy, bo przecież zawsze znajdzie się ktoś bogatszy i lepszy od niego.
Matka zaczęła już nakładać drewnianą chochlą placki na rozgrzaną patelnię. Miała czerwoną twarz od ciepła bijącego od pieca, do którego co jakiś czas musiała dokładać drew, ale była piękna przy tej robocie niczym natchniona Madonna. Jego żona nigdy nie była tak piękna jak matka w tej chwili, być może dlatego, że w jego mieszkaniu nie ma takiego pieca, w którym trzeba palić drewnem rozłupanym z niewielkiego kuloka przyniesionego przez ojca z kopalni. Do samej emerytury, do ostatniego dnia, kiedy jeszcze pracował przynosił taki kawał drewna , pomimo tego, że matka wtedy gotowała już na piecu gazowym.
Przydo się Gerardowi na działka, fojera pójdzie zrobić, po co rombać żywe drzewka – mawiał.
I układał te kuloki w równym rzędzie pod ścianą obok dawnego węglowego pieca nadal stojącego w tym samym miejscu, choć nikt z niego już nie korzysta. Matka zdjęła właśnie pierwszy pachnący, złocisty placek i mając nadzieję, że zaraz ułoży mu go na talerzu i zaprosi do poczęstunku chciał usiąść przy kuchennym stole kiedy obraz rodzinnego domu zniknął tak samo szybko jak się pojawił.
I znowu znalazł się nad tą sama obrzydliwie cuchnącą rzeką, a setki ruchliwych, żółtych oczu wpatrywało się w niego. Małe, nieprzyjemne, futerkowe istoty o długich, chudych ogonach niestrudzenie wychodziły z ciemnych, niedostępnych szczelin w ścianach, by z ohydnym piskiem znów zanurzyć się w ciemności. Karlik przypomniał sobie jak wiele razy karmili podobne tym istoty okruszkami chleba, ot, tak, dla zabawy. Wraz z kamratami lubili obserwować zachowanie szczurów, patrzeć jak ostrożnie wychodziły wyczuwając żer, a potem ośmielone tym, że górnicy nie wykonywali w ich kierunku żadnych energicznych ruchów porywały chleb i umykały z nim w stronę szczelin w obudowie. Teraz zachowywały się podobnie, tyle, że piły krew, ludzką krew! Już nigdy żaden szczur nie dostanie ode mnie odrobiny chleba, myślał, a wielki cień stał tuż obok wpatrując się kamiennym, niewidzącym wzrokiem w ten liczny zwierzyniec zrodzony w mroku podziemnych czeluści.
Jak mam cię nazywać? - spytał w końcu Karlik uświadomiwszy sobie, że tak naprawdę nic nie wie o swoim towarzyszu.
Rożnie o mnie mówili – wyszeptał nie poruszając ustami – Jedni zwali mnie mrocznym Hadesem, inni diabłem Szarlejem podejrzanym o zatopienie srebra pod murami bogatego miasta, niektórzy mawiali o mnie, ze jestem Pustecki, martwy górnik, jeszcze inni nazywali mnie Skarbnikiem od liczenia rzekomych bogactw, które mają znajdować się w podziemnych grotach. Są i tacy, którzy boją się wymawiać mojego imienia nazywając mnie po prostu „ ten”, albo „ on”. Ty nazywaj mnie jak chcesz, jest mi to obojętne.

III

Pod ociekającą wodą, zimną, żelazną szolą ściągano pod ziemię konia na skórzanych pasach. Zwierzę było tak bardzo przerażone wielogodzinnym zwisaniem nad czarną otchłanią, że nie miało nawet sil, by rżeć. Kiedy już zostanie ściągnięte do chodnika, z którego już nigdy nie powróci na powierzchnię przez wiele dni będzie jeszcze dochodzić do siebie.
Dalej minął Karlik ten sam zgrzytający, huczący, podobny do jakieś piekielnej machiny kombajn, przy którym nadal uwijali się ci sami spoceni, ubrudzeni ludzie i zrozumiał, że wracają do miejsca wybuchu, tam gdzie prawdopodobnie nadal leży ciało jego kamrata i gdzie on powinien być poparzony i być może nieżywy zamiast przemierzać kopalnię. W pewnym jednak momencie stanęła przed nim Leluja o smukłym, jasnym ciele. Jej idealne kształty doskonale widoczne były pod przeźroczystą materią, w którą była odziana. Na jej widok Karlikiem wstrząsnęła gorączka, poczuł rozkosz z samego faktu patrzenia na tą tajemniczą, cudną istotę, której pragnął bardziej niż czegokolwiek na świecie. I dla tej chwili oddałby wszystkie swoje chwile szczęścia, cały swój majątek, który głównie stanowiło mieszkanie na czwartym pietrze i prawie nowy Opel Astra za jedną chwilę z tą, którą nazywał imieniem najpieprzniejszego i najdelikatniejszego kwiatu. Wielki cień jednak nie chciał dopuścić go do ukochanej, kiedy na wpół oszalały z tęsknoty chciał podać jej wyciągniętą rękę. Szary przewodnik znów usunął ją sprzed jego oczu.
I zobaczył istotę bladą o wielkiej i głębokiej jamie gębowej pozbawionej uzębienia podobną do glisty, albo białej larwy, wijącą się, prawie przeźroczystą. Nie mogła ona oderwać się od powierzchni do której była jakby przytwierdzona jakimś niewidzialnym klejem. To była bezsilność, Karlik wiedział o tym, choć jego towarzysz wcale go o tym nie poinformował. Pojawienie się tej galaretowatej istoty uzmysłowiło mu, że nic tu nie poradzi. Po raz drugi utracił tę, którą kochał ze wszystkich sił i w tej właśnie chwili, która wydała mu się najgorszą z możliwych uważał, że stało się to bezpowrotnie. Gdyby nie fakt, że nie do końca rozumiał sytuację w jakiej się znalazł zapragnąłby teraz śmierci, wiedział jednak, iż tak naprawdę powinien już nie żyć po wypadku jakiego doświadczył. To dlatego zobaczył tę bezbarwną istotę pod swoimi stopami, bo to, co teraz przeżywał było beznadziejne.
Na szczęście dla siebie zobaczył las. Las zawsze nastrajał go optymistycznie. Kiedy przeżywał jakiś trudny do rozwiązania problem, niepowodzenia, z którymi nie mógł sobie poradzić uciekał w jego ożywczy cień. Tak było kiedy chorował jego starszy syn.
A wydawało się, że dzień wesela najmłodszej siostry żony będzie taki beztroski. Oboje cieszyli się, że nareszcie odpoczną po nerwowej bieganinie w poszukiwaniu prezentu ślubnego i odpowiednich kreacji dla całej rodziny. Nieźle dał sobie czadu jeśli idzie o alkohol, w końcu należało mu się po tym jak musiał na to wszystko zarobić. Od pilnowania dziecka była przecież żona. Aż tu nagle mały zemdlał w samym środku zabawy kiedy orkiestra weselna grała taki chwytliwy kawałek. Doskonale pamiętał, że tańczył akurat ze Stefą. Dziewczyna zawsze mu się podobała, kilka razy nawet napomknął przed żoną, że gdyby zobaczył Stefę przed swoim ślubem, to kto wie. Oczywiście były to tylko żarty, ale od tego czasu żona zrobiła się bardzo zazdrosna o tę małą czarnulkę z brązowymi oczami. Kiedy przybiegła odciągając go od atrakcyjnej partnerki też pomyślał, że znów robi mu sceny. Był zły, jakoś nie dotarło do niego, że synowi coś się stało.
Od tego dnia rozpoczął się najtrudniejszy okres w jego życiu, szybko bowiem okazało się, że mały ma białaczkę. To był szok. Żona jakoś łatwiej radziła sobie z tą sytuacją, cierpliwie znosiła oczekiwania na kolejne badania, całymi godzinami siedziała w szpitalu kiedy przyjmował chemię, bez słowa skargi biegała po lekarzach, w międzyczasie gotowała, prała, sprzątała. Płakała tylko po nocach. Przez prawie piec lat nie miał żony, bo całkowicie poświeciła się dziecku.
Wtedy uciekał do lasu. Siadywał na swoim ulubionym pniu, który leżał tu jeszcze od czasów jego dzieciństwa. Tam pod soczystymi koralami starej jarzębiny znów stawał się chłopcem. Wydawało mu się , że lada chwila podbiegnie do niego syn sąsiada, Mirek i zaraz rozpoczną bitwę na patyki, albo pobiegną do niedalekiego stawu puszczać kaczki na wodzie. Lato mijało zabierając owoce jarzębiny na skrzydłach szpaków, których każdego roku wielkie stado odwiedzało pobliski lasek. Przemijały jesienie ze swymi kolorowymi liśćmi i jeżem, samotnym wędrowcem, który wieczorami wynurzał się nie wiadomo skąd, mijał samotną przystań nieszczęśliwego górnika, by niczym dzielny wojak pomaszerować w dalszą drogę, a potem nadchodziły zimy ze swym szczypiącym chłodem nawiewając całe kopce śniegu na polną dróżkę, którą Karlik podążał kiedy tylko czas mu na to pozwalał, by zażyć choć odrobinę tego spokoju, który otulał jego ukochany zagajnik.
Pewnej wiosny chłopcu pogorszyło się zdrowie i zrozpaczony, choć pozornie spokojny w swym niegasnącym bólu ojciec zapragnął wejść głębiej pomiędzy wysokie drzewa dopiero pokrywające się świeżymi pąkami jak niemowlęta, które obrastają w to wszystko czym mają się stać kiedy już nabiorą odpowiednich rysów i można będzie po nich ocenić do kogo będą podobne kiedy dorosną. Tego dnia żona nie chciała wracać do domu, a on nie miał sił, by przyglądać się bladej, chudej, gasnącej istocie zrośniętej w jedno ze szpitalnym łóżkiem, od którego bił chłód śmierci i powiew niemego cierpienia. W domu nie było obiadu, ani odrobiny ciepła, za którym tak tęsknił, aż chciało mu się wyć. Na ulicy napatoczyła się Stefa, kipiąca życiem, okrąglutka, różowa, ze sterczącymi brodawkami piersi. Była uśmiechnięta i chętna. Nie chciała nic w zamian, wziął więc co oferowała i na jedną krótką chwilę znów stał się mężczyzną jeszcze młodym, silnym, atrakcyjnym, takim jakim zawsze pragnął być. Potem pobiegł do lasu w nadziei, że jego słodkawy, wiosenny podmuch zabierze jego wyrzuty sumienia. Wtedy właśnie zapragnął pójść głębiej, tam, gdzie dobre, stare duchy od wielu lat nucą pieśń, którą rozumieją tylko dzikie zwierzęta i ptaki wracające do swoich gniazd. Miał jakąś chorą nadzieję, że i jemu dane będzie zrozumieć tę pieśń, że wbite w to miejsce popękane, stare olbrzymy wyjawią mu swe tajemnice w zamian za jego wyczekiwanie, że stanie się ich częścią. Pomiędzy na wpół jeszcze nagimi, kosmatymi gałęziami pochylającymi się nad mokrą, wracającą do życia ziemią zamiast cichych szeptów ogarnął go jakiś mrok. Miał wrażenie, że wokół jego stóp pełzają szare cienie, jakieś oślizgłe istoty nie z tego świata owionęły go mroźnym oddechem i zrobiło mu się słabo. Pomyślał, że być może właśnie teraz jego syn umiera, że nie ma go przy nim, kiedy tego najbardziej potrzebuje i kiedy oddawał się słodkiej rozkoszy w ramionach, miękkiej, wilgotnej, puszystej Stefy, kto wie czy oddalająca się w dalekie, lepsze światy dusza małego chłopca nie śledziła jego równych, posuwistych drgań, gdy wchodził w czarnowłosą, spoconą dziewczynę naiwnie myśląc, że jest szczęśliwy. Chciał uciekać z tego miejsca, które nagle stało się dla niego przeklętym i obrzydliwym, ale potknął się i upadł zanurzając się kolanami w rozmokłą, kleistą maź.
Od tej pory nie chodził do lasu, aż do teraz. Jego syn wrócił do zdrowia, udało się znaleźć dawcę szpiku i teraz chłopiec przemienił się w zdrowego, przystojnego młodzieńca, który niewiele już pamięta z tamtego trudnego dla całej rodziny okresu. I on także uświadomił sobie, że zapomniał już o tamtym zdarzeniu, kiedy zimne, nieprzyjemne coś owionęło jego ciało swym niewidzialnym płaszczem. Dopiero teraz mógł zobaczyć te przedziwne cienie bez twarzy i bez wyraźnego zarysu postaci. Nadal nie rozumiał czym były, czy tylko sękatymi, czarnymi myślami, czy też jakimiś stworzeniami żyjącymi na granicy światów – tego, który można dotknąć i zobaczyć i tego, którego ludzkim wzrokiem dostrzec nie można, a jedynie wychodząc ze swego ciała.
Miejsce, gdzie tak chętnie odpoczywał pozostało niezmienione i tylko zamiast swojej pochylonej postaci zobaczył na zmurszałym pniu miękkiego ślimaka odważnie pokazującego mięsiste, delikatne różki i zobaczył śliska drogę, którą owe małe, słabe stworzenie musiało przejść w trudzie i znoju, by pokonać półtorametrową przeszkodę jaką był dla niego pień. Jakże dzielnym wydał mu się ów ślimak, bo zrozumiał, że posiadał on tyle odwagi, by kroczyć tak niezachwianym torem swojego życia, potrafił tak iść nie upadając i jeszcze pokazywał rogi wbrew temu, że nie stanowią one zagrożenia nawet dla najsłabszej istoty chodzącej po ziemi. Nad koronami wysokich olch i rosochatych dębów unosiły się ptaki. Stara Cyganka, Julka potrafiła wróżyć z ich lotu. Kiedyś tabory udające się na południe zatrzymały się w tym miejscu. Dla okolicznych mieszkańców było to wielkie wydarzenie. Przez mgłę czasu Karlik pamiętał kolorowe wozy, z których wielkie, zielone smoki spoglądały na niego swymi nieruchomymi , błyszczącymi oczami. Teraz próbował przypomnieć sobie twarze Cyganów i ku jego zdumieniu przyszło mu to z niesłychaną łatwością. Srodzy mężczyźni o ciemnych,ostrych rysach, którzy handlowali końmi z gospodarzami, których pola sąsiadowały z osiedlem familoków, wyglądali groźnie, ale dzieci bały się głównie ich kobiet odzianych w zwiewne, kwieciste szaty. Stare, pomarszczone babki i zniszczone pracą, zmęczone matki przestrzegały je przecież.
Uważajcie na Cygonki, bo one porywają dzieci.
Nikt właściwie nie wyjaśnił do czego Cygankom potrzebne są cudze dzieci, ale ziarno strachu zasiane w sercach małoletnich pociech górników robiło swoje, tym bardziej, że to właśnie Cyganki chodziły po domach proponując wróżenie z ręki, albo prosząc o kubek wody i trochę strawy. Każdy mieszkaniec osiedla wiedział, że jeśli nie upilnuje takiej czarnowłosej wiedźmy na zawsze pozbędzie się kur z niewielkiego ogródka przylegającego do budynku z czerwonej cegły, albo przynajmniej jakiegoś niewielkiego sprzętu domowego użytku. Tak było z butami ojca. Ileż to razy babka Gryjta opowiadała jak to Cyganka z małym dzieckiem na ręku zapukała do jej drzwi. Dobrotliwa babka, której domeną życiową było, aby nie oddalić z pustymi rekami potrzebującego chętnie udała się do kuchni, by zaczerpnąć mleka do kubka dla rozczochranego, umorusanego Cyganiątka. Tymczasem matka dziecka, wydawałoby się niewinnie czekająca w sieni schowała pod szeroką spódnicą jedyne paradne buty ojca, który miał wtedy zaledwie dziewięć lat. Jakże się zgorszyła babka na taką niegodziwość. Zapamiętała sobie tę sytuację na całe życie i do jego końca przy każdej nadarzającej się okazji opowiadała tę historię na łonie rodziny. Prawdopodobnie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, że tamtej Cyganki to wydarzenie prawie zupełnie nie obeszło. Ot, udało jej się zdobyć całkiem dobre buty dla swojego starszego synka, czekającego na nią wraz z szacownym gronem starszych mężczyzn przy ognisku w lesie, gdzie teraz przebywał Karlik i śnił swój sen o wolnych ludziach, którzy nie przejmowali się błahymi sprawami tego świata w ten sposób, jak zwykli to byli czynić uważający się za porządnych obywateli, przywiązani do jednego miejsca członkowie górniczej społeczności. Żaden z nich pewnie nigdy nie zastanowił się nad tym, że pogardzani przez nich Cyganie nigdy nie wszczęli żadnej wojny, żyli będąc sami sobie panami, nie potrzebowali ziemi, a majątek traktowali jako rzecz przejściową. Wielbili drogę, która prowadziła ich przez całe życie, las i swojego dobrego boga Dewela, który przyjmował ich na krańcu ziemskiej wędrówki w swe potężne ramiona takim, jacy byli, ze wszystkimi ułomnościami i skłonnościami do kradzieży i zwykłego kłamstwa, którym posługiwali się jak środkiem płatniczym kiedy mieli akurat taka potrzebę.
Stara Cyganka, Julka patrzyła na ptaki, z ich lotu wróżyła pogodę, a z dłoni potrafiła wyczytać przyszłość.
Nie bój się chłopcze, daj mi rękę, powróżę ci za darmo – zaproponowała.
Nieśmiało wyciągnął dłoń.
Twoja linia życia została gwałtownie przerwana – informowała swoim śpiewnym głosem zlewającym się z szumem drzew – To dlatego widzisz mnie chłopcze, choć nie powinieneś. Ciebie tu wcale nie ma i mnie tu nie ma, jest tylko ten ślimak usiłujący pokonać daleką drogę, ale nawet on jeszce nie wie, że pod wieczór zostanie rozdeptany butami przebiegających tedy dzieci. Takie jest życie – jesteś, wydaje ci się, że wiele masz jeszcze do zrobienia, planujesz, ale koleje losu toczą się własnym torem i twoje plany, chłopcze w jednej chwili biorą w łeb. Lepiej żyć tak jak ja. Dla mnie fale rzeki były rodziną, drzewa były moimi dziećmi, opuściłam je bez żalu, tak jak opuszcza się jedna drogę, by kroczyć po nowej.
Opowiedz mi o przyszłości.
Kiedyś spotkamy się po raz drugi, ale jeszcze nie dziś, tyle tylko wiem. Jestem przecież tylko stara Cyganką, a nie Bogiem.
A, Leluja? Czy spotkam ją jeszcze?
Nie powinieneś do niej tęsknić, ona sama cię odnajdzie.
Ale ja chcę, pragnę – upierał się, próbował powstrzymać jej dłoń, którą zabrała. Jej obraz zacierał się.
Stój! Zaczekaj! - błagał.
Był teraz bardziej bezradny niż ten ślimak, który także zniknął mu z oczu. Pokonał już zmurszały pień zagłębiając się w wilgotnej, wysokiej trawie, nawet ślad po jego torze zniknął.
Ona sama cie odnajdzie – szept zlał się z delikatnym szumem drzew.
Nie wiedział już czy pomarszczona, ciemna na twarzy niczym dojrzała śliwka węgierka, Cyganka Julka była tu przed chwilą, czy tylko zdawało mu się, że ją widział. Chciał uszczypnąć się w ucho, albo pociągnąć za włosy żeby upewnić się, iż nie był to tylko wytwór jego wyobraźni, ale jakoś nie potrafił tego zrobić, zupełnie jakby ciało nie należało do niego, a było gdzieś obok.
Las wolno pokrywał się śniegiem, gałęzie drzew ubierały się w srebrzystą, świecącą milionami ogników szadź. Nie czuł zimna, ani zmęczenia. Zapragnął zgiełku miasta, tego włóczenia się po ulicach i pubach z kumplami do białego rana. Czasem robił tak, kiedy miał już dość - żona robiła mu wymówki, dzieci denerwowały go, wciąż tylko upominały się o pieniądze, a praca nie dawała mu żadnej satysfakcji i miał wrażenie, że nikt go nie docenia. Czekał, aż nadejdzie sobota, a potem uciekał z kolegami na całonocne szaleństwo. Wracał nad ranem i wiedział, że żona nie śpi, udaje tylko przewracając się na drugi bok. Zazwyczaj po wszystkim nie odzywała się do niego przez cały następny dzień, potem wszystko wracało do normy, potrzebowała przecież jego pieniędzy i wsparcia. Godziła się więc na to, że czasami znikał, tłumaczyła sobie to w ten sposób, że każdy mężczyzna potrzebuje czasem odreagować, w końcu nie był złym mężem i ojcem.

IV

„ U Rogera” nie zastał nikogo ze znajomych. Przy stoliku obok siedziała grupka młodych ludzi. Byli lekko podchmieleni, rozmawiali głośno o dzisiejszym meczu GKS Tychy i Zagłębie – Sosnowiec. Zaklął cicho kiedy uzmysłowił sobie, że przegapił ten mecz. Dopiero kiedy jeden z mężczyzn powiedział, że Zagłębie przegrało odzyskał nieco dobrego humoru. Od lat był kibicem GKS – u i zawsze bardzo przeżywał każdą ich wygraną. Tego dnia w knajpie była ta niska, miła kelnereczka, za którą zawsze lubił wodzić oczami. Miała duże piersi poruszające się w takt jej tanecznych ruchów, zupełnie jakby były obcym, żywym organizmem, który za wszelką cenę chce uwolnić się z więzów stanika swojej właścicielki. Kiedy nachyliła się przed nim by spytać co podać, poczuł tę znajomą, odurzającą woń jej perfum. Zastanawiał się przez chwilę tylko po to, żeby na dłużej zatrzymać ten zapach w swoich nozdrzach i w końcu jak zwykle poprosił o piwo. Lubił gwar panujący w tym pubie, tu zwykle wraz z kumplami zaczynali każdy swawolny wieczór, jak zwykli byli nazywać swoje wypady. Teraz było mu zal, że siedzi sam, brakowało mu wesołych opowieści sąsiada Ryśka o jego ciągłych utarczkach w pracy z przełożonymi i pełnych pikanterii przechwałek starego kumpla, Edka o jego miłosnych podbojach, z których większość jak można przypuszczać była tylko wytworem jego wybujałej fantazji.
Młodzi ludzie ze stolika obok coraz bardziej rozochoceni kolejnymi lampkami wina zachowywali się coraz głośniej. Miał ochotę zaczepić któregoś z nich, wszcząć bójkę, albo przynajmniej kłótnię, pokazać nie zwracającym na niego uwagi ludziom przebywającym w lokalu, że jest tuż obok, siedzi sobie i sączy ulubione piwo pomimo wypadku jakiemu dziś uległ, ze nadal jest częścią tego miasta i tego pubu, że wciąż podobają mu się wylegające z dekoltu wielkie piersi kelnerki, która zajęta za ladą pochylała się nad czystymi szklaneczkami. Chciał żyć, pokazać, że jest kimś ważnym, z kim warto spędzać czas, potrzebował swawolnego wieczoru. Dopił swoje piwo, wytarł usta otwartą dłonią i wstał głośno odsuwając krzesło, żeby jakoś zamanifestować swoją obecność. Po krótkiej chwili namysłu zrezygnował z zaczepiania tych młodych, umięśnionych chłopców, nie miał przecież zamiaru zarobić kolejnego guza. Rozejrzał się. Widząc, że nikt nie zwraca na niego uwagi zaklął po cichu i wyszedł na ulicę.
Lubił te porę, kiedy ulice pustoszeją i tylko szelest kół pojedynczych samochodów przypomną, że miasto wciąż żyje. Równolegle poukładane kwadraty świateł na klatkach schodowych bloków dają poczucie ładu , podobnie jak gwiazdy niezmienne i niewzruszone tym, co dzieje się na niezbadanych bezdrożach kosmosu. Uliczne latarnie migają, jakby dawały znaki ćmom, których cienie tańczą sprawiając czasem wrażenie, jakby te małe, niegroźne owady urastały nagle do monstrualnych rozmiarów. Za dala słychać szczekanie psów, które gdzieś tam wyczuwają kroki pojedynczych przechodniów. Miasto śpi i tylko gdzieniegdzie przez lśniące szyby przebija blask włączonego telewizora. Niedaleko centrum stoi grupka wyzywająco ubranych kobiet. Karlik kieruje się w przeciwną stronę, jednak jedna z kobiet zauważa go. Pomimo tego, że w ogóle nie zwrócił na nią uwagi zaczęła zmierzać w jego kierunku, wyraźnie słyszał stukot jej butów na wysokich obcasach. W cichych bramach mlecznym pokotem układały się jakieś dziwne cienie. Zaabsorbowany nimi przystanął, a wtedy kobieta dogoniła go, wyraźnie czuł zapach jej perfum, jej ciepły oddech przyjemnie połaskotał go w plecy.
Może chciałbyś się zabawić? - zagadnęła niskim, miękkim głosem.
Odwrócił się. Była piękna pomimo ostrego makijażu, który nieco zniekształcił jej delikatne rysy. Gęste pasma kruczoczarnych włosów miękko kładły się na odkryte, szczupłe ramiona. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Uśmiechnął się bardziej do jej prawie dziecięcej urody niż do słów, które zachęcały do tego za czym nieustannie tęsknił, a co po latach pożycia z jedną kobietą zaczęło wydawać mu się nudną rutyną pozbawioną tej odrobiny szaleństwa, która sprawia, że mężczyzna zapamiętuje takie chwile, ciągle do nich wraca w myślach. Wzięła jego uśmiech za przyzwolenie. Zmarszczyła więc swoje wysokie, blade czoło jakby zastanawiała się nad czymś bardzo ważnym, po czym zaproponowała.
Sto złotych jak dla ciebie, bo mi się podobasz.
Słowa te mile połechtały jego ego, dlatego, choć w pierwszej chwili chciał odejść zostawiając ją samą na tej pustej ulicy wyciągnął rękę i czubkiem wskazującego palca dotknął jej miękkich, pięknych włosów. Była realna, śliczna, pachnąca i emanowała seksem. Zachęcony jej słodkim uśmiechem zagłębił palce w gładko rozczesanych włosach.
Jesteś piękna – szepnął zbliżając usta do jej gorących, pełnych jak dojrzałe czereśnie. Od razu wyczul zapach kremu. Podobnego używała jego córka. Jolka była w podobnym wieku. Nie chciał teraz o tym myśleć, ale kiedy jego wargi złączyły się w namiętnym pocałunku z jej ustami odczuł przykre wrażenie jakby w ten wulgarny sposób całował własne dziecko.
Kobieta niczym drapieżna modliszka wczepiła się długimi palcami w jego plecy. Poczuł, jakby sparzyła go żywym ogniem. Była jak mora, okropny stwór rodem ze strasznych opowieści jego nieżyjącej już babki, wysysała z niego energię, próbując zdusić i tak ledwo tlące się życie w swoich dłoniach, które były jak macki potężnej ośmiornicy. Krzyknął próbując się z nich uwolnić, ale dziewczyna zaśmiała się dziko, okrutnie próbując zakleszczyć jeszcze bardziej swój uścisk.
Tak samo było gdy był jeszcze młodym, dorastającym chłopcem. Pewnej soboty poszli z bratem na zabawę. Była tam piękna dziewczyna o jasnobłękitnych oczach w różowej sukience. Widział jak ścigała go wzrokiem, a od jej spojrzenia robiło mu się gorąco na całym ciele. Przetańczyli cały wieczór, potem odprowadził ją do domu i umówili się na następna randkę. Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Wciąż wyobrażał sobie następne spotkanie z właścicielką tych niesamowitych oczu, był zauroczony tymi lśniącymi iskierkami jakie pojawiały się w nich kiedy uporczywie wpatrywała się w jego twarz. Nie wiedział nawet kiedy zmorzył go sen. Była upalna, letnia noc, a w jego pokoju okno było lekko uchylone. Nie był do końca pewien czy obudził się, czy też to jego sen był tak realny. W mroku nocy zobaczył cień ślizgający się za firanką. Istota, która przedostała się do jego pokoju miękko jak kot skoczyła na podłogę. Chciał poruszyć się, krzyknąć, ale jakaś niepojęta siła, nad którą nie mógł zapanować sprawiła, że stracił władzę nad własnym ciałem. Leżał niczym bezwładna kłoda podczas gdy intruz, który wtargnął do jego pokoju zbliżył się do łózka, objął jego odkrytą szyję swoimi szponiastymi dłońmi i przysiadł na jego piersi. Był pewien, że istota jest rodzaju żeńskiego. Wyraźnie widział jej odkryte, nabrzmiałe piersi, choć twarzy w żaden sposób nie potrafił dostrzec. Nie miał pojęcia jak długo ta niema, straszliwa stwora wysysała z niego siły życiowe, sen wlókł się w nieskończoność. Rankiem był wyczerpany, oddychał z trudem i wydawało mu się, że jest jakimś wynędzniałym starcem, a nie młodym, dorastającym mężczyzną. Opowiedział o tym babce Gryjcie, która nie miała wątpliwości, że jej wnuka nawiedziła Mora. Dotąd zawsze śmieszyły go opowieści o nawiedzonych domach, duchach błąkających się po nocach, błędnym rycerzu, który za swoje niecne czyny od lat pokutuje jako ognisty pies, teraz jednak sam nie wiedział co o tym myśleć.
To jakaś dziołcha co jom wczora spotkałeś, albo stara Maryjka Koleczkula z drugiej wsi. O Maryjce zawsze gadali, że jest czarownica i Mora. Musisz położyć słoma rozcięto na pół na progu. Kto wie czy potem ludzie nie znajdą baby na pół rozciętej.
Co wy gadacie za gupoty?! - oburzył się.
Wyobrażenie jakieś kobiety przeciętej wpół wydało mu się straszne i obrzydliwe. Potem jednak zaczął myśleć o błękitnookiej dziewczynie. Mimo wszystko babka zasiała w nim jakieś wątpliwości i trwogę. Nie chciał już spotkać się ponownie z tamta śliczną dziewczyną, nie potrafiłby już przy niej zachowywać się swobodnie, ani jej zaufać. Teraz kiedy ta emanująca seksapilem dziwka wpijała się w jego plecy, oplatywała go niczym waz przypomniał sobie o Morze. Odepchnął ją wreszcie od siebie tak mocno, że wywróciła się na ziemię.
Zostaw mnie w spokoju – syknął i pobiegł przed siebie w noc, przez miasto, które znał jak własną kieszeń, ale które wciąż potrafiło go zaskoczyć.
Myślał o Lelui, o tej czystej, nieskalanej istocie, którą pokochał w jednej chwili. Gdyby mógł ją teraz zobaczyć i porozmawiać z nią – za jedną taką chwile oddałby wszystko.
Idąc bezwiednie przed siebie pustymi ulicami trafił w końcu do parku. Rzeźbione ławeczki ustawione po dwóch stronach ścieżek wijących się wśród starych drzew, romantyczny blask zabytkowych latarni i śliczna, buchająca przezroczystą wodą lśniąca w poświacie księżyca fontanna,to wszystko przypomniało mu okres, kiedy przychodzili tu z żoną w czasach, gdy umawiali się jeszcze na randki. Odurzający zapach kwiatów z kolorowych klombów, przemieszczające się leniwie w ciężkim powietrzu owady i pachnące letnim wiatrem rozwiane włosy Eli. Ze zdziwieniem uzmysłowił sobie, że miała kiedyś piękne, bujne, jasne włosy sięgające ramion. Od lat nie myślał o tym jakie miała cudowne włosy i długie, zgrabne nogi, które tak bardzo lubiła w tamtych czasach pokazywać. Była prawdziwą elegantką, wesoła, dowcipna, śliczna, długonoga dziewczyna, w pobliżu której kręciło się wielu chłopców. Nigdy nie zastanawiał się dlaczego z taka łatwością udało mu się ją zdobyć. To dlatego nie doceniał szczęścia jakie go spotkało. A przecież Ela spotykała się wtedy z Mirkiem Gajdą. Chłopak był dobrą partią, miał dobrze płatną prace, był jedynakiem, rodzice nigdy nie żałowali mu pieniędzy, a co najważniejsze był zakochany w Eli. Teraz przypomniał sobie jak Mirek na nią patrzył. I on, Karlik z familoków był bardzo o niego zazdrosny, kiedy już został chłopakiem Eli, bo przecież nie mógł równać się z rozpieszczonym, zawsze modnie ubranym synem dobrze prosperującego weterynarza mieszkającego w wygodnym domku na peryferiach miasta. A jednak Ela wybrała jego,od razu dała się namówić na pierwsze spotkanie, by po kilku dniach zerwać z Mirkiem. Podobno chłopak bardzo przeżył to rozstanie.
Od tego czasu Ela nie chciała już nawet słyszeć o innych chłopcach. Na spotkania przychodziła zawsze punktualnie, choć Karlik czasem nie dotrzymywał słowa – umawiał się, a potem wychodził gdzieś z kumplami, albo zwyczajnie, wymawiał się, że musi pomagać ojcu, by oddać się słodkiemu lenistwu we własnym pokoju. Ela była przecież pewną zdobyczą, nie musiał się martwić, że z nim zerwie, albo umówi się z kimś innym, była taka oddana i wierna, aż Karlikowi zawało się, że nic na świecie nie może tego zmienić. I tak było.
Dopiero gdy rodzice zaczęli naciskać, że powinien się oświadczyć, bo przecież nigdzie nie znajdzie lepszej i pracowitszej dziewczyny nie dał się długo prosić- kochał Elę na swój sposób i właściwie nie wyobrażał sobie życia u boku innej kobiety. Ona była taka ugodowa. Gdy proponował pójście do kina cieszyła się jak dziecko, kiedy zapraszał ją na lody wlepiała w niego wzrok z taką wdzięcznością jakby obsypywał ją zlotem, kiedy mówił, że jest zmęczony nigdy się nie narzucała, a nawet kiedy po raz pierwszy zaproponował jej seks, zgodziła się od razu bez żadnych oporów. Zawsze twierdziła, że ich zaręczyny były dla niej najpiękniejszym dniem w życiu, choć pierścionek z maleńkim cyrkonowym oczkiem pozostawiał wiele do życzenia. Najbardziej lubiła spacery po parku, właśnie tu, gdzie teraz zabłąkał się i właśnie mijał pokryty soczystymi pękami krzew róży, ten sam obok, którego całowali się po raz pierwszy i wielki, rozłożysty kasztanowiec, gdzie Ela zbierała kiedyś brązowe, twarde kuleczki, a potem zrobiła z nich ludzika dla niego, takiego z pękatym brzuszkiem w zielonym, pokrytym ostrymi igiełkami kapeluszu. Ten ludzik długo potem stał na półce z książkami w jego pokoju. Teraz przypomniał sobie jaka była radosna i szczera, zawsze dzieliła się z nim swoimi kłopotami, które wtedy wydawały mu się śmieszne i błahe, ale pomimo tego lubił słuchać jej perłowego głosu.
Dopiero po latach wspólnego życia zrobiła się taka milcząca, jej wiecznie błąkający się na twarzy uśmiech przygasł i nie opowiadała mu już o swoich drobnych problemach w obawie przed tym, że wyśmieje ją, albo zbeszta. Bo cóż mogły znaczyć te kobiece troski w porównaniu z jego problemami w pracy. Zawsze krytykował to jej prostoduszne nastawienie do świata. W ten sposób sprawił, że po latach nie mieli już ze sobą o czym rozmawiać, a towarzystwem za którym najbardziej tęsknił byli jego koledzy. Z nimi czuł się taki wolny i rozluźniony.
Teraz zaczął zastanawiać się co stałoby się, gdy nagle Ela zostałaby uwolniona od niego, ot, chociażby z powodu tego wypadku. Jak wyglądałoby jej życie gdyby zginał tam, w podziemnym korytarzu? Pomiędzy ciemnymi , szemrzącymi cieniami liśćmi kasztanowca zobaczył jej twarz, ale nie taką z młodości, kiedy burza włosów okalała jej gładką, dziewczęcą twarzyczkę. To była twarz kobiety dojrzałej o nieco przygaśniętym spojrzeniu, nieco ściągniętych przez linię upływającego czasu ustach, gdzie w kącikach zarysowały się niewielkie zmarszczki, ale nadal była piękna. Jej krótko przycięte, ufarbowane na kasztanowy kolor włosy dodawały jej uroku. Jego żona nadal była atrakcyjna kobietą. Czemu tego nie dostrzegał?! Teraz widział jak krząta się w kuchni. Jej ruchy są spokojne i dostojne, jest zorganizowana i pewna siebie kiedy wykonuje proste czynności. Marek, jego syn jak zwykle w locie łapie kanapkę i wybiega na uczelnię, Jolka jeszcze krząta się po pokoju, Karlik wyraźnie słyszy jej kroki, wie , że po chwili i ona wyjdzie z domu. Ale w mieszkaniu jest ktoś jeszcze, słyszy przecież miarowe pochrząkiwania, w łazience przelewa się woda, ktoś prawdopodobnie zażywa porannej kąpieli, słychać jak drzwi kabiny prysznicowej otwierają się. Żona stawia na stole dwie szklanki ze świeżo zaparzoną kawą. Do kuchni wchodzi Mirek, jej dawna sympatia w samym tylko ręczniku owiniętym wokół bioder. Nie jest już młodym człowiekiem z bujną czupryną - teraz Mirek jest szpakowatym, lekko łysiejącym starszym panem z lekko wydętym brzuszkiem i pachnie wodą toaletową i kremem po goleniu. Ela uśmiecha się przymilnie, wdzięczy się do niego, proponuje kawę, którą przed chwilą zaparzyła. Oburzenie Karlika nie zna granic, teraz dopiero przypomniał sobie, że Mirek owdowiał kilka lat temu. Ten bezczelny syn weterynarza zajął jego miejsce, a Ela, jego oddana i wierna żona wtula się w jego pulchne, owłosione ramię, ma wniebowziętą minę i szepcze mu coś czule do ucha. Po raz pierwszy w życiu Karlik poczuł kłujce uczucie zazdrości. Jakąś ostra zadra wbiła mu się w serce, ukłuła go do żywego. Nie wierzy własnym oczom, próbuje podbiec do tego okropnego mężczyzny, który najwyraźniej rozgościł się w jego mieszkaniu, pewnie śpi w jego łóżku i używa jego rzeczy osobistych, chce uderzyć go pięścią w tę różową, nalaną twarz, rozkwasić kartoflowaty nos, jednak jego dłoń trafia w próżnię. To co widzi przed sobą jest tylko zjawą, rozmazanym obrazkiem z przyszłości, której nie dane mu będzie dzielić z własną żoną. Mirek rozsiada się przy jego stole, głośnym, zamaszystym ruchem miesza kawę łyżeczką, którą kiedyś dostali od jego matki wraz z całym kompletem sztućców. Ela siada naprzeciwko, wyznaje mu jaka jest szczęśliwa, a najbardziej cieszy się z tego, że Mirek poświęca jej tyle czasu.
Karol nigdy nie słuchał tego co do niego mówiłam, uciekał do swoich przyjaciół kiedy tylko miał okazję, myślę, że teraz jest szczęśliwy, bo uwolnił się z małżeńskich więzów – wyznaje.
Chciał krzyczeć, że to nieprawda, że bardzo za nią tęskni i chce naprawić wszelkie zło, jednak Ela nie słyszy jego słów. Dla tych dwojga, którzy cieszą się swoim szczęściem w jego kuchni delektując się poranną kawą był tylko odległą przeszłością, niewyraźnym wspomnieniem. Poczuł się okropnie, jakby ktoś zdeptał mu właśnie serce ciężkim, metalowym butem i wdeptał je w ziemię tak głęboko, że już nigdy nie uda mu się go stamtąd wydostać. Z odraza odwrócił się od tego obrazu, który sprawił mu tak wiele bólu i pobiegł przed siebie jak człowiek szalony, który nie ma już nic do stracenia.


V

Z okien ostatniego autobusu wyglądali ciekawscy pasażerowie, śpieszyli się do domów i do ciepłych łóżek wabiących wieczorną porą świeżą pościelą. Jeszcze obejmowali ciekawskim wzrokiem szaleńca biegnącego wzdłuż pustej ulicy, ale był dla nich obojętny, nie zastanawiali się nad tym, co spowodowało tak silne poruszenie w człowieku średniego wieku, że biegł przewracając się o kamienie wystające z chodnika, by znów szybko powstać nie przerywając szaleńczej gonitwy. W końcu poczuł wszechogarniające zmęczenie, zatrzymał się tuż obok bramy cmentarnej, opierając się o wysoki parkan, za który o tej porze nikt już nie zachodził. Naprzeciwko stała babka Gryjta, uśmiechnięta, zadowolona ze spotkania, jakby oczekiwała go od dawna.
Urosłeś Karliczku, chłop się z ciebie zrobił, mocny chłop! - z zadowoleniem klepała go po plecach czekając aż zaczerpnie tchu po długim biegu.
Zatoczył się, prawie upadł.
Wykończycie mnie, ledwo dychom, a wy walicie mnie w plecy! - zawołał z wyrzutem do babki, choć tak naprawdę cieszył się z tego spotkania. - Macie tą samą zopaskę, coscie mnie nią wycierali ciompy, jak żem z placu wracał – zauważył.
Uśmiechnęła się, pewnie specjalnie ją założyła żeby przywołać wspomnienia. Wielkie bitwy na patyki, zabawa w klipę i w chowanego, gra w szmacianą piłkę, wspólne karmienie królików obierkami z futermelem – to wszystko stanęło mu przed oczami. I babka zawsze gotowa, by otrzeć umorusane policzkami swoją zopaską, trzymająca kubek ciepłego mleka.
Podała mu dłoń, jak wtedy, gdy był małym chłopcem i poprowadziła w głąb cmentarza, gdzie na starych, kamiennych nagrobkach siedzieli ludzie, a wśród nich wielu znajomych, których nie widział od bardzo dawna. Uśmiechali się do niego i kiwali dłońmi na przywitanie. Stary Selwik okrakiem siedząc na swoim grobie opowiadał coś małemu Adasiowi, który dawno temu spadł z kościelnej wieży, kiedy wiedziony ciekawością poznania jej tajemnic wszedł nocą na jej szczyt. Zobaczywszy Karlika roześmiał się szeroko ukazując nagie szczęki pozbawione zębów. Doskonale pamiętał jak Selwik potrafił się nimi posługiwać, rozgryzał nawet najbardziej suche skórki od chleba bez najmniejszych trudności. Dalej zauważył Trudę, która zawsze twierdziła, że widuje śmierć zawsze kiedy ta zbliża się do jakieś osoby. Kiedy jednak sama przechodziła przez ruchliwą ulicę pewnego ranka śpiesząc się na poranną mszę nie zauważyła owej stwory w białej szacie, pewnie dlatego potracił ją jakiś kierowca śpieszący się na ranną zmianę. Emil, weteran wojenny, który przed wielu laty przyszedł pieszo z niewoli z Syberii grał w karty z głupim Pawłem, który potrafił rozmawiać ze zwierzętami. Podobno opowiadały mu o swoich właścicielach, a Paweł nie potrafił dochować tajemnicy wzbudzając salwy śmiechu stałych bywalców karczmy „ Po wielkim cycem”, którzy wciąż wypytywali o szczegóły z życia swoich sąsiadów. A Paweł potrafił opowiadać soczystym językiem godzinami o cycatej Elce co puściła się z mężem od Koleczkuli, albo o wrednym Marianie co żonę bije do nieprzytomności. Nikt oczywiście tak do końca nie wierzył w te opowieści głupiego Pawła, co nie zmieniało faktu, że głównie za jego przyczyną rodziły się plotki w małym miasteczku, gdzie wszyscy się znali i wielu ludzi pragnęło wciąż nowych sensacji na temat własnych sąsiadów.
Jak szedłech ze Syberyji, tak nie jodłech od pięć dni -ciągnął Emil swoją opowieść, którą Karlik będąc jeszcze dzieckiem słyszał wiele razy z jego ust. - Zaszołech do jednego masorza. Tam miynso i woszty woniały, amie głod flaki skryncoł w brzuchu. Był tam jeden panoczek, widzioł żem głodny i pytoł czy by mi kiszki nie kupić. Ale jo myslol, że tu sie o kiszka rozchodzi tako, co jom z mlyka robiymy. Pomyślołech, że mie drapszajz chyci i te puste flaki całkiym mi się poprzewracajom. A on się bardzo pogorszył i powiedzioł żem wcale ni ma głodny, bo on myśloł że gardza krupniokiym. Bo widzisz Pawle, my godomy na ustote mleko kiszka, a tam tak nazywajom krupniok.
Opowieść Emila wzbudziła salwy śmiechu jego sąsiadów z okolicznych grobów, tak samo jak kiedyś działała na przesiadujących na ławkach starzyków z zakrzywionymi laskami i pochylonymi plecami. Wielu z nich teraz towarzyszyło Emilowi nadal bawiąc się jego opowieścią. Starka Gryjta pociągnęła Karlika za rękę.
Minęli kaplicę cmentarną, tą samą, gdzie przed laty dorastającego chłopca przestraszyły prawie na śmierć wydobywające się stamtąd trzaski i nieludzkie jęki. Wracali wtedy z potańcówki wraz z Heniem, kumplem z zawodówki. Pamiętał, że był wtedy trochę podchmielony, chyba to sprawiło, że nabrał odwagi i zaproponował Heniowi drogę na skróty przez cmentarz. Kolega nie miał ochoty iść tamtędy, ale nie chciał pokazać, że zwyczajnie boi się duchów. Minęli grób powstańców śląskich, na którym teraz grupa młodych ludzi w zniszczonych, niemodnych koszulach i połatanych portkach grała w skata. Wtedy jednak grób był cichy i tylko pomnik mężczyzny przebitego strzałą jaśniał smętnie w poświacie księżyca. Kiedy doszli do kaplicy usłyszeli straszliwy trzask, jakby łopot skrzydeł tysiąca demonów, które poderwały się do lotu. Krzyknął z przerażenia, chciał złapać Henia za rękę, by razem uciekać na oślep przewracając zmurszałe pomniki i deptać kolorowe kwiaty na grobach, ale po jego kumplu nie zostało nawet śladu.
Babka Gryjta doskonale wiedziała o czym Karlik teraz myśli, bo zaśmiała się głośno wskazując na ciemny, wąski wyłom w murze kaplicy tuż pod dachem pokrytym papą.
- To były nietoperze, synku. Jest ich tam wieko moc, siedzom se tam boroczki przez cały dzień, a w nocy polują.
Roześmiał się wraz z babką ze swojej młodzieńczej naiwności i zrobiło mu się wesoło. Oto bowiem na każdym kroku spotykał coraz to nowych znajomych, wszyscy rozmawiali wesoło, zachowywali się jakby czas stanął tu w miejscu, niezależnie od tego w jakich czasach żyli i kiedy zeszli z tego świata. Tu nie zajmowali się przyziemnymi sprawami, nie mieli żadnych obowiązków i niczym nie musieli się martwić w oazie spokoju, gdzie żaden człowiek nie ma odwagi zapuszczać się po nocy.
- Ktoś chce się z tobą widzieć – poinformowała babka Gryjta, której nie opuszczał dobry humor – Pamiyntosz Jacka?
Jakże miałby go nie pamiętać! Przyjaźnili się przecież w szkole zawodowej, potem ich drogi rozeszły się, głównie dlatego, że Jacek zdziwaczał. A wszystko przez Kaśkę, jego dziewczynę. Jacek był kiedyś wesołym chłopcem, miał wielki talent do opowiadania kawałów, był niesamowicie pracowity i we wszystko co robił wkładał wiele serca. Tak było również z Kaśką. Poznali się na wakacjach, choć dziewczyna mieszkała zaledwie kilka przecznic dalej. Odkąd Jacek spotkał tę swoja wielką miłość wszystkie swoje plany życiowe związał z ładna siedemnastolatką. Planował założyć z nią rodzinę za dwa lata, tak więc rzucił się w wir pracy kiedy tylko ukończył szkołę , chciał przecież zapewnić swojej długonogiej brunetce jak najlepszą przyszłość. Ileż to razy Karlik namawiał go, żeby poszli gdzieś zabawić się w męskim towarzystwie. Jacek jednak wciąż dorabiał po godzinach.
- Zajedzie się z powodu tej swojej dupy. – mawiali o nim koledzy, ale on nie przejmował się takimi gadkami, miał przecież poważne plany i chciał je jak najszybciej zrealizować.
Jak grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, ze Jacek miał wypadek w pracy. Potknął się na torach i wagonik z węglem odciął mu nogę. Odtąd stał się słabym kaleką, zależnym od rodziny. Nie mógł już pracować i lekarze przyznali mu niewielką rentę. Niestety szybko okazało się, ze Kaśka jest pozbawioną skrupułów materialistką i gdy tylko przekonała się, że jej zaradny, pracowity chłopak nie zapewni jej takiego standardu życiowego o jaki marzyła znalazła sobie innego adoratora i niedługo potem wyszła za mąż. Jacek szalał z rozpaczy , ze złości i z zazdrości. Jego plany życiowe legły w gruzach, miłość przemienił w nienawiść do swojej dawnej dziewczyny. Odtąd przy każdej okazji robił wszystko aby uprzykrzyć życie młodej mężatce. Za wszelka cenę starał się wyrobić o niej jak najgorszą opinię wśród znajomych. Gdzie tylko się dało rozpowiadał, że Kaśka puszcza się na prawo i na lewo. Wieści w końcu dotarły do jej męża. Udało mu się zasiać ziarno niezgody między małżonkami. Dawni koledzy wiele razy prosili, żeby dał już z tym spokój, proponowali wspólne wyjście na piwo, albo na ognisko. Wszystko jednak na nic, Jacek zaparł się w sobie, jedyną rzeczą, która miała dla niego znaczenie była zemsta na Kaśce. Wiele razy wykrzykiwał pod jej oknami najgorsze obelgi, wystawał przed jej domem i pilnował aż wyjdzie na zakupy. Potem wszędzie rozpowiadał, że widział jak całowała się w bramie z jakimś dryblasem o tej porze kiedy nie było jej w domu. W końcu Kaśka rozeszła się ze swoim mężem, który podjudzany przez kolegów, karmiony bezpodstawnymi plotkami zaczął ją bić. To jednak nie uszczęśliwiło Jacka, nadal uważał, że żadna zemsta nie jest zbyt straszna w porównaniu z krzywdą jaka wyrządziła mu jego niedoszła żona. Kiedyś oskarżył kobietę, że ukradła mu rentę, gdy wracając z baru w stanie lekkiej nieważkości zdrzemnął się na ławce. To dopełniło czary goryczy. Zaszczuta przez sąsiadów, wściekła i doprowadzona do ostateczności wytoczyła mu proces, w efekcie którego otrzymał zakaz zbliżania się do swej prześladowanej przez lata ofiary. Musiał też Kaśkę przeprosić publicznie na łamach lokalnej prasy. Dla Jacka był to prawdziwy cios, poczuł się upokorzony i sponiewierany. Coraz częściej zaczął zaglądać do kieliszka. Pewnego razu jego sąsiad idący rankiem na pierwszą zmianę do pracy zastał go leżącego bez ruchu na ławce. Być może ktoś inny nie zainteresowałby się losem miejscowego pijaczka, ale sąsiad Zdzisiek lubił Jacka, jako jeden z nielicznych nadal uważał, że został on srodze pokrzywdzony przez kobietę bez serca, za jaka miał Kaśkę Sitkową. Zainteresował się więc Jackiem, który nie oddychał, ani dawał znaków życia, choć był już prawie spóźniony na poranny zjazd. Okazało się, że mężczyzna miał zawał serca. Nic nie można było już dla niego zrobić, gdyż spędził na ławce prawie całą noc. Teraz siedział okrakiem na swoim grobie z prawą nogą lekko podkuloną pod siebie, co sprawiało dziwne wrażenie, jakby składał się jedynie z górnej połowy. Kiedy tylko zobaczył Karlika uniósł się w górę i stanął na jednej nodze.
- Hej, Karlik, chłopie! - zawołał radośnie – Co tam o ciebie?!
- Nic ciekawego – machnął ręką, ale wtedy przypomniało mu się jak Mirek obejmował jego żonę i zrobiło mu się jakoś smutno na sercu. Uzmysłowił sobie jak musiał czuć się Jacek po starcie Kaśki, której ufał przecież jak nikomu na świecie i zrobiło mu się wstyd przypomniawszy sobie żarty jakie stroili sobie z niego z kumplami, kiedy on oddawał się rozpaczy.
- Markotnyś jakiś – zauważył Jacek – A jo sąsiaduja z parą, co wypadek w podróży poślubnej mieli. Po całych nocach się ściskają, a jo tu som jak tyn palec.
- Ludzi tu przeca moc – zauważyła babka Gryjta, która widocznie nie miała ochoty po raz kolejny słuchać wynurzeń zdradzonego kochanka.
- Kaśki tu ni ma – zasępił się – A tu trzeba pamiętać kim się było. Lepiej, Karliczku załatwić wszystko do końca póki idzie, póki jest jeszcze czas. Trzeba tak żyć jakby się miało za chwila umrzeć, tak, żeby potem nie gańbować się swojigo życia. Kożdo rzecz trza robić tak, Karliczku jakby się jom robiło ostatni roz. Ale tyś jakiś markotny – poklepał go po ramieniu – Jo sie radowoł, że cie obocza, a tyś markotny jakiś.
Bo Ela widziołem z Mirkiem od weterynarza! - wybuchnął.
Babka Gryjta jednak poklepała go dobrodusznie po policzku.
Widziołeś coś chcioł widzieć, synku. Tak wcale nie musi być.
- Ale Mirek był w naszej kuchni z Elą.
Widziołeś, coś chcioł widzieć – uśmiechnęła się – Balbinka tam siedzi, pod dębem, widziołeś? - wskazała dłonią przed siebie chcąc skierować jego myśli na inne tory.
Ta Balbinka?! - zainteresował się.
Balbinka była śliczną, jasnowłosą dziewczynką,córką sąsiadki Pytlowej, oboje mieli wtedy po sześć lat, uwielbiali się razem bawić. Balbinka była jak chłopak, lubiła skakać po drzewach. Razem wybrali się na czereśnie. Owoce były wtedy jeszcze zupełnie zielone, dlatego Karlik zrywał pełne garście i wrzucił je potem do niewielkiej sadzawki. Balbinka także uzbierała pełny fartuszek niedojrzałych owoców. Wszystko przez tę jej ciekawość. Chciała wiedzieć jak smakują zielone czereśnie. Nie była wybredna, choć były twarde i gorzkie zjadła wszystkie. Może chciała pokazać chłopcom jaka jest odważna, a może po prostu pragnęła wyróżnić się spośród rówieśników. Twierdziła, że nie boli jej brzuch. Potem wypiła spora ilość lodowatej wody z pobliskiej studni, chyba ostatniej w okolicy. Nie poszła do domu, choć mama wołała ją na obiad, zawsze była przekorna. Chłopcy posłusznie udali się do domów, ale Balbinka pobiegła do pobliskiego lasku. Dopiero następnego dnia mama oznajmiła mu ze smutna miną, że powinien poszukać a w szufladzie świętych obrazeczków. Taki był zwyczaj na familokach. Wszystkie okoliczne dzieci układały w trumience takie obrazki, pokrywając w ten sposób białą sukienkę zmarłej kolorowymi malowidłami. Bardzo przeżył jej śmierć.
Teraz zobaczył ją siedzącą pod dębem. Układała te swoje obrazki jak karty do gry. W końcu taka mała dziewczynka siedząca samotnie pod cmentarnym płotem musiała czymś się zabawić.
Ktoś jeszcze czeko na ciebie – babka Gryjta pociągnęła go za rękaw – Twoja drugo starka Marta i starzyk Zefek.
Rzeczywiście, dziadkowie od strony ojca też spoczywali na tym cmentarzu, choć mieszkali w pobliskiej wiosce. Wioska należała jednak do tej samej parafii, dlatego dziadkowie z gospodarstwa byli pochowani tu, gdzie babka Gryjta i jego znajomi z familoków.
Jako dziecko częściej przebywał w mieszkaniu babki Gryjty i dziadka Johana, który po jej śmierci przeprowadził się do innej miejscowości i ku zgorszeniu całej rodziny ożenił się po raz drugi. Przed śmiercią życzył sobie być pochowanym wraz ze swoją drugą żoną czym jeszcze bardziej rozzłościł matkę. To dlatego babka Gryjta jest tu sama w przeciwieństwie do babki Marty, która spoczywa wraz ze swoim mężem. Choć bardziej przywiązany do Gryjty, Karlik, uwielbiał także przebywać w gospodarstwie Marty i Józefa. Zabawy pośród licznej zwierzyny, którą starzykowie nazywali swoją gowiedzią należały do najprzyjemniejszych i najbardziej niezapomnianych. Pogoń za kaczkami, kurami, przyglądanie się dojeniu krowy zapamiętał na całe swoje dorosłe życie. Teraz dziadkowie z gospodarstwa, tak samo zgodnie jak za życia wymachiwali do niego radośnie nie mogąc się już doczekać by objąć wnuka.


VI

Wyjeżdżając z górniczego miasteczka w kierunku wschodnim mijało się podmokłe łąki, gdzie centralne miejsce zajmował staw zwany przez miejscowych Kumokiem, a dalej już rozciągały się pola i pojedyncze gospodarstwa takie jak to, z którego pochodził ojciec Karlika. Na łąkach rosła bujna trawa i wszelkie zielska, w których uwielbiała chować się i prowadzić rożnego rodzaju zabawy dzieciarnia z czerwonych familoków, a także gospodarscy chłopcy i dziewczynki. Tu na łąkach zanikały wszelkie podziały na osiedloków i wieśniaków, a także na hanysów i goroli, bo dzieci tak naprawdę są tolerancyjne i jest im wszystko jedno kto skąd pochodzi, ważne żeby był dobrym kompanem do zabawy, a te wszystkie podziały wymyślają dorośli. Dzieci powielają je tylko zapatrzone w tych, którzy mają dawać im dobry przykład.
Przez całe lato dziewczynki na łąkach plotły wianki, bawiły się w różne wyliczanki i obliczanki i wodziły oczami za chłopcami, którzy grali w klipę, albo w berka, a potem z wielkim krzykiem biegli w stronę stawu i na nic nie zważając wskakiwali do wody. Każdy wiedział, że w stawie mieszkał utopiec Kumok, od którego imienia nazywano staw. Podobno był złośliwym stworem i czasem wciągał okolicznych mieszkańców do wody, by utopić ich w chłodnych odmętach. Czynił to tylko nocą, dlatego za dnia dzieci nie bały się tu kapać. Karlik był zawsze ciekaw w jakim celu ten utopiec zabija porządnych ludzi, nie ma w tym przecież żadnego interesu. Wytłumaczyła mu to wreszcie kiedyś babka Marta, która stwierdziła z poważną i tajemniczą zarazem miną, że Kumok w swoim podwodnym królestwie na samym dnie stawu ma duży dom z mnóstwem pokoi. Ktoś musi sprzątać tak duże domostwo. A kiedy taki pokojowy nie wykonuje swej pracy porządnie, albo po prostu znudzi się utopcowi zamyka jego duszę w jednym z setek słoików, które przetrzymuje od wieków i trzymać je będzie aż do końca świata. Cała ta opowieść babki wydała się chłopcu grubymi nićmi szyta, ale mimo to odtąd zawsze wskakując do wody nie potrafił przestać myśleć o nieszczęśnikach, którzy teraz gdzieś tam na dnie muszą błąkać się bez własnej duszy. Jak tez może wyglądać takie ciało pozbawione duszy? Karlik wolałby tego nigdy nie zobaczyć i z lękiem wpatrywał się w zamulone odmęty Kumoka, gdyż wciąż zdawało mu się, że w każdej chwili z nurtu może wyłonić się taki upór będący sługą utopca. Jako przyszły mężczyzna nie mógł jednak pokazać tego strachu po sobie i z całych sił starał się go w sobie zdusić. Udało mu się to do tego stopnia, że prawie zapomniał o mrożących krew w żyłach opowieściach babki Marty. Dopiero teraz, gdy mijali wraz z dziadkami staw, który kilkanaście lat temu został zasypany, a w jego miejscu zbudowano nową drogę wjazdową do miasta przypomniał sobie o zielonym stworku z wyłupiastymi oczami i błonami pomiędzy palcami, który nocami czatował na przechodniów w świetle księżyca.
Na łące podobno żyły południce. Różne historie krążyły o tych stworach, które podobno miały dusić wędrowców , kiedy ośmielili się zasnąć w samo południe w pobliżu ich królestwa. Dzieci powtarzały to, co usłyszały od swoich starzyków, sprzeczały się więc o to czy południce są wiekowymi, brzydkimi, złośliwymi kobietami, czy też te demony rodem z kwiecistych łąk są pięknymi pannami wabiącymi swym wdziękiem i urodą oraz zapachem podobnym do polnego kwiecia. Teraz Karlik widział jak przechadzają się po mieniącej się kolorami lata łące, całe w bieli, podobne do jego ukochanej Lelui, cudnej nimfy, której pożądał bardziej niż czegokolwiek na świecie.
Jesteście fałszywe. – szepnął – Moja Leluja jest czysta i nieskazitelna jak woda ze studni babki Marty.
Wraz ze swymi dobrymi, trzymającymi się nadal za ręce przewodnikami wstępował na pola mieniące się dojrzałym zbożem, w którym gdzieniegdzie niczym pojedyncza łódka chwiejąca się pod naporem gorącego wiatru kołysał się polny kąkol, albo przecudnej urody czerwony jak stare reńskie wino mak. Pole ogrodzone niewidzialnym murem przez zatknięte w czasie wielkanocnym krzyżyki palm było wolne od wszelkich złych mocy. Zmartwychwstały Chrystus, pogromca wszelkich uroków i barbarzyńskich wierzeń królował w tym obszarze, z którego wydobywano czyste dobro w postaci chleba i płodów rolnych. Babka Marta ciepło uśmiechała się do zboża, z lubością dotykała końcami palców dojrzałych kłosów. Jak bardzo ludzie zrodzeni w gospodarstwie kochali swoją ziemię.
Przypomniała mu się historia dwóch sąsiadów, którzy przez całe życie kłócili się o miedzę przecinającą ich grunta. Każdego roku któryś z nich wiedziony chęcią powiększenia swego pola choćby o maleńka skibkę ziemi naruszył kawałek zielonej granicy i wtedy kłótnia zaczynała się na nowo. Podobno po ich śmierci na między ukazywały się ogniki. Babka Marta mawiała, że to dusze owych sąsiadów pokutują za wszystkie złe słowa wypowiedziane podczas ich dorocznych utarczek. Każde zło musi być ukarane, każdego dosięgnie sprawiedliwość. Takie było motto życiowe babki, starała się więc tak żyć, by nikt nie oskarżył ją o jakiekolwiek zło.
Po prawej stronie rozciągały się pola Matyldy, kobiety, która urodziła się w rządku pomiędzy ziemniakami , a białą kapustą i umarła w rządku, tyle, że rosła tam akurat marchew. Żadna skibka pola Matyldy nie stała nigdy ugorem, żadna grządka nie była zrośnięta chwastami, a rozciągały się te pola daleko jak okiem sięgnąć. Takie było jej bogactwo, taki urodzaj, że dzieci wychowywały się same, nie było czasu ugotować ciepłej strawy od wiosny do jesieni, nie było czasu na sen w wygodnym łóżku. Często wieczorami, kiedy zrobiło się zupełnie ciemno Matylda składała głowę pomiędzy koniczynę, albo na wąskiej między, żeby pola nie zwałkować, a kiedy tylko pierwszy ptak zaśpiewał zabierała się na nowo do pracy. Zimą dbała o dom i zachodziła w kolejne ciąże pomiędzy karmieniem licznej dzieciarni i zwierząt gospodarskich.
Teraz Karlik zobaczył ją błąkającą się po miejscach, gdzie niegdyś były jej pola. Załamywała dłonie nad swoją zmarnowaną pracą. Jej potomstwo nie doceniło bogactwa ziemi. Podzieliwszy pomiędzy siebie kawałki roli większość pól wkrótce po jej śmierci rozsprzedali na działki budowlane. Największa część przypadła Ludwinie, najmłodszej córce za opiekę nad starym, schorowanym ojcem. Nikt jednak nie nauczył młodej kobiety poszanowania do pracy. Matka nigdy przecież nie miała dla niej czasu, a życie ojca oddzielał rytm od cielenia krów do oporządzania świń. Mąż Ludwiny pracował w kopalni, nigdy jednak do pracowitych nie należał. Nienawidził ziemi, brzydził go obornik parujący pod szerokim murem wzdłuż chlewów. Oboje z żoną lubili dobrze zjeść i porządnie wypocząć. Świnie, kury i liczne kaczki poszły pod nóż, krowy zostały sprzedane. Za pieniądze pozyskane z rogatych żywicielek Ludwina z mężem poznali smak podroży, ciekawił ich świat, pociągało lekkie życie. Po kilkunastu latach wspólnego pożycia pozostał im dom do remontu i zaniedbany kawałek ogrodu.
- Lepij iść na familoki, tam nie trzeba się starać, że dach spadnie na głowa – stwierdził rzeczowo mąż Ludwiny.
W ten sposób, dom Matyldy dostał się w obce ręce.
Teraz siedzi na progu wyremontowanej chaty i załamuje dłonie. Chciałaby odejść z tego miejsca na bezkresne równiny, niebieskich łąk, ucztować z białymi, skrzydlatymi aniołami pośród dalekich pól nieba pomiędzy chmurami, ale ziemia spragniona jej pracowitych dłoni wciąż wzywa ją szumem ciemnych chwastów drapiących się coraz wyżej i wyżej na dzikim ugorze.
Karlik minął ją kiwając do niej głową ze współczuciem.
Babka Marta wraz z dziadkiem Zefkiem z dumą pokazują mu dawne podwórko, gdzie spędzał wakacje przekomarzając się z licznymi kuzynkami, córkami siostry ojca. Nietknięte siekierą nadal stoją tam w równym szeregu wielkie, rosochate jabłonie, które dziadek sadził gdzie tylko popadło zawsze twierdząc, że od przybytku głowa nie boli. W efekcie takiego urodzaju owoców dojrzałe, czerwone, żółte i szare jabłka leżały wszędzie wokół domu, a było ich tak wiele, że babka zupełnie przestała nadążać z zaprawianiem kompotów i smażeniem dżemów. Dzieciarnia latem grała jabłkami w dwa ognie i w „ kto dalej trafi” ku wielkiemu oburzeniu babki, która zawsze uważała, że grzechem jest marnowanie jedzenia. Cześć owoców zjadały zwierzęta gospodarskie, jednak krowy dostawały biegunki i babka musiała uważać, żeby nie przekarmiać ich takim jadłem. Wolała więc rozdawać owoce sąsiadom i ludziom z familoków niezależnie od tego czy chętnie brali pełne wiadra. Z owocami było przecież mnóstwo pracy.
Po sporym placu przylegającym do stodoły, którą potem kiedyś jakiś bezdomny pijak wypalił i nikt nowej nie postawił spacerowały wielkie rzesze drobiu. Babka Marta hodowała mnóstwo tego ptactwa domowego z czego potem większość rozdawała pomiędzy rodzinę. Zawsze dbała o to, by wypłacić ojca na różne sposoby. Babka zapisała dom i gospodarstwo młodszej córce Adeli, tej samej, która urodziła osiem kuzynek Karlika. Ojciec ożenił się na familoki, pracował w kopalni i nigdy nie domagał się od rodziców swojej części majątku, jednak babka przez całe życie uważała, że ma dług do spłacenia wobec starszego syna. Zawsze kiedy w gospodarstwie odbywało się świniobicie, albo zabijanie drobiu ojciec dostawał największą część. Matka była bardzo zadowolona z tych wszystkich podarków babki w postaci mięsa i płodów rolnych, dzięki temu rodzinie nigdy nie zaglądała bieda w oczy. Ciotka Adela też potrzebowała wielu rzeczy z gospodarstwa, miała przecież osiem córek do wykarmienia i jak każda dobra matka zdawała sobie sprawę z tego, że każda z jej latorośli będzie kiedyś potrzebowała dobrego wiana. Kompletowała więc to wiano dla córek przez długie lata. Babka pomagała jej w tym jak mogła. Za pieniądze ze sprzedaży jaj i mięsa kupowały dla dziewczynek ręczniki, prześcieradła, najrozmaitsze naczynia i inne rzeczy, które potem chowały w wielkiej szafie w stołowym pokoju. Karlik też miał swój udział w spłacaniu długu. Babka Marta uważała, że wnukom też coś się należy, zabierała więc chłopców do siebie na wakacje. Pierwszą część czasu wolnego od szkoły spędzał u babki starszy Gerard, natomiast Karlik przebywał w gospodarstwie od połowy wakacji aż do rozpoczęcia roku szkolnego. Znał tam każdy kąt i czuł się u dziadków jak u siebie. Teraz stanąwszy na placu przed domem z radością obchodził wszystkie znajome miejsca, gdzie wraz z kuzynkami spędzali czas na nieustannych zabawach.
Dziewczynki były w różnym wieku. Starsze miały więcej obowiązków w gospodarstwie, poza tym uważały Karlika za głupie dziecko, które ma jeszcze smarki pod nosem więc nie poświęcały mu zbyt wiele uwagi. Najstarsza Basia miała już nawet narzeczonego. Wraz z młodszymi kuzynkami uwielbiał podglądać zakochanych, którzy wymykali się czasem na pobliskie łąki, albo do niedalekiej olszyny żeby pobyć sam na sam. Potem skarżyli ciotce Adeli, że Basia całuje się ze swym galanem. Ciotka bardzo gorszyła się na takie bezeceństwa. Była kobieta bardzo pobożną, codziennie rano kiedy gromada dzieci przewracała się na drugi bok w łóżkach, wymykała się na poranne nabożeństwo. Swoją pobożnością próbowała zarazić córki, nie zawsze jej się to jednak udawało. Szczególnie dorastające panny przewracały oczami, kiedy musiały słuchać jej przydługich wywodów o czystości przedmałżeńskiej i o tym co jest ciężkim grzechem. A lista owych złych czynów w przekonaniu ciotki zdawała się nie mieć końca.
Wieczorami Karlik wraz z młodszymi dziewczynkami uwielbiali słuchać opowieści dziadka Zefka o wojnie i o tym jak w mundurze niemieckiego żołnierza siłą wcielonego do Wermachtu przemierzył pół świata i jak potem wraz z kilkoma przyjaciółmi uciekli do armii Adnersa.
Całymi dniami wraz z kuzynkami biegali po łąkach i kapali się w stawie kiedy tylko pogoda na to pozwalała. To były najwspanialsze wspomnienia jego dzieciństwa i teraz kiedy znów miał okazję powrócić do tych pięknych chwil poczuł się naprawdę szczęśliwy. Wiedział, że za chwilę obrazy z dzieciństwa i z tych wspaniałych wakacji znikną i kto wie czy nie znajdzie się z powrotem w ciemnych chodnikach kopalni, bo minęli już dom, plac i pola, które teraz przemieniono w drogi i place budowy.
Chciał choćby przez chwilę jeszcze zatrzymać się w miejscu gdzie dziadek trzymał swoje ule, do których był bardzo przywiązany, a praca pośród małych, pracowitych pszczół dawała mu wiele radości, którą chętnie dzielił się z wnukiem. Dziadkowie od razu wyczuli to jego pragnienie i przystanęli tam, gdzie dziadek spędzał każdą wolną chwilę, których przecież tak niewiele mu zostawało pomiędzy pracą w polu i w gospodarstwie. Tu opowiadał wnukowi o rodzajach miodu i o zwyczajach owadów, które podobno tak potrafią przyzwyczaić się do swego właściciela, że raz w roku przemawiaj do niego ludzkim głosem wyznając mu wtedy swoje potrzeby i przedstawiając poglądy na temat ich hodowli i produkcji miodu.
Co to za dzień? - chłopiec był bardzo ciekaw takich rozmów owada z człowiekiem.
Nie wiesz, synku? - dziadek uśmiechał się zagadkowo – Je taki dzień kiedy wszystkie stworzenia godajom ludzikm głosem, a pszczoły to tyż stworzenia Boże. To je we Wilijo.
Ach, we Wilijo?! - stuknął się w czoło.
Oczywiście babka Gryjta wiele razy opowiadała mu jakie to cuda dzieją się w Wigilię Bożego Narodzenia. Nie tylko zwierzęta rozmawiają ludzkim głosem, ale i niebo otwiera się w tę czarodziejską noc. Może się zdarzyć, jak twierdziła babka, że jakiś człowiek zobaczy wtedy Matkę Najświętszą z Dzieciątkiem na reku, aniołów i wszystkich świętych śpiewających kolędy. Taki człowiek nie zazna już szczęścia na świecie i zawsze będzie już tylko pragnąć śmierci, by jak najszybciej dołączyć do tych chórów anielskich i zastępów świętych. W taki wieczór wszystko może się zdarzyć i bardzo możliwe , że pszczoły także rozmawiają wtedy z dziadkiem Zefkiem. To dlatego dziadkowi zawsze wszystko się udawało, zawsze miał najwięcej miodu ze wszystkich gospodarzy w okolicy, bo dziadek potrafił słuchać. Karlik wyobrażał sobie, że dziadek siada w Wigilijny wieczór na swoim stołeczku, a sama królowa pszczół w złotej koronie na głowie udziela mu rad, a także wraz ze swoimi służącymi i pracownicami wyliczają swoje uwagi na temat tego w jaki sposób je pielęgnować, by były zadowolone. Dziadek jako człowiek dobry i uległy zawsze spełniał ich warunki i dostosowywał się do ich życzeń, a pszczoły odwdzięczały się jak mogły i w gospodarstwie nigdy niczego nie brakowało.

VII

Nastała cisza, dziadek wraz z babką zniknęli gdzieś w mroku, zmienili się w ciche cienie, Karlik został sam. W ciemności nie było niczego, żadnego światła, żadnej nadziei. Poczuł narastającą samotność i jakiś żal przenikliwy, wdzierający się do serca, żal, że już wszystko skończone, że niczego nie dane mu będzie naprawić, do niczego powrócić. Zrozumiał czym jest samotność umierania. Nie chciał jednak poddać się tej wszechogarniającej ciszy,wytężał wzrok w nadziei, że pojawi się jeszcze ktoś z jego przeszłości, że ktoś poda mu rękę. Nikogo jednak przy nim nie było, nawet wielki cień, który towarzyszył mu od chwili wypadku odszedł, zapadł się gdzieś w głębie swojego królestwa, żadnych głosów, żadnych dźwięków, tylko jakiś chłodny przenikający go na wskroś wiatr, który targał mu włosy. Uczepił się tego wiatru, zapragnął powirować z nim gdzieś daleko, gdzie istnieje jeszcze coś prócz mroku.
Jestem wszędzie, wnikam w najdalsze zakątki, w najgłębsze szczeliny – śpiewał wiatr, a Karlik chętnie poddawał się temu głosowi.
Wszystko tylko nie ten mrok, nie ta cisza, to powolne wychodzenie duszy z ciała. Ze wszystkich sił próbował rozluźnić wszystkie swoje członki, by stać się lekkim, giętkim, by móc powędrować wraz z wiatrem, unieść się z tego miejsca, którego nie można określić.
Latawiec – usłyszał coś jakby dalekie wycie – Jestem demonem wiatru, nie można mnie zobaczyć, można mnie tylko poczuć. Teraz kocham tę swoją bezcielesna powlokę, doceniam to, że mogę być wszędzie, kiedyś jednak nienawidziłem siebie. Przyglądając się ludziom zapragnąłem być jednym z nich, chciałem czuć, kochać,chciałem być piękny, chciałem dotykać.
W pewnym miasteczku była piękna dziewczyna. Miała długie włosy, lubiłem się nimi bawić, nawijać jej złote loki na palce gałęzi, pragnąłem być jedną z nich. Nocami stawała w otwartym oknie, widziałem jak tęskni, widziałem jak pragnie, taka gorąca i słodka. Pragnęliśmy tego samego, czegoś nieuchwytnego, czegoś co nie mogło się ziścić. Byłem cierpliwy, pieściłem ją deszczem przez wiele tygodni, śpiewałem dla niej w koronach drzew, trzepotałem pod jej drzwiami skrzydłami ptaków. Pewnej nocy ziściło się. Stojąc w otwartym oknie zobaczyła czego widzieć się nie da. Po raz pierwszy pieściłem jej ciało jak mężczyzna z krwi i kości, była wilgotna i miękka niczym poranna rosa na alabastrowych płatkach róż. Nasze ciała oplatywały się wokół siebie jak bluszcz wije się dookoła samotnego krzewu wzywającego drugiego stworzenia podobnego sobie. Przychodziłem do niej każdej nocy, a ona czekała naprężając wszystkie swoje mięśnie, drżąc z niecierpliwości. Zabierała moją energię, moją tęsknotę za tym co niedosięgłe i jeszcze niezbadane. Zrozumiałem w końcu, że jestem tylko wiatrem, który pragnie być wszędzie,bo wiatr jest silniejszy niż czas, przetrwa go, przetrwa historię i każde życie, dlatego żaden człowiek nie może go zatrzymać, nawet tak piękna dziewczyna jak moja nocnica. Musiałem odejść, bo już spełniło się moje marzenie, musiałem zostawić ją pogrążoną w smutku i samotności. To ją stare babki kołyszące wnuki do snu nazywają Meluzyną co w kominie płacze. Jej łzy zatrzymują się na krańcach dachów, wirują po nocach wokół starych drzew popękanych dziuplami, w których puszczyk kwili. To jej nawoływania słyszy samotny wisielec w chwili przed swoją śmiercią. Moja nocnica zmieniona w płaczliwy wieczorny wicher, moja dawna nimfa, którą wzgardziłem, to ona szuka swojego kochanka gdy zapada zmrok.
Zabierz mnie z tego przeklętego miejsca, z tego padołu śmierci choćby tylko na jedna chwilę -lamentował Karlik.
I poczuł jakby silna, lodowata dłoń ujęła go wpół i wzniósł się ku gwiazdą, które w jednej chwili przebiły się przez siność nocy. W dole niczym błotnista, ruchoma masa poruszały się demony wijąc się i prężąc, wydając z rozdartych gardzieli nieludzkie ryki, szykowały się do odwiecznej walki z armią skrzydlatych aniołów. Ich wojska ustawiające się w szyku pomiędzy górami chmur prezentowały się niezwykle. Piękni, skrzydlaci mężowie w lśniących zbrojach, groźni, a jednocześnie emanujący dobrą energią zmieniającą się w kłębiaste opary mgieł wolno wynurzające się z powstającego poranka. Jasna łuna na niebie powiększała się. Z góry zobaczył Karlik wierzchołek kościoła parafialnego. Podobny widok dane mu było oglądać tylko raz, kiedy córka pokazała mu mapę zumi w Internecie. Na żywo wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Wschodzące słońce oparło się pierwszymi promieniami o niewielki krzyż usadowiony na samym szczycie wieży pokrytej miedzianym dachem. Krzyż lśnił milionami kolorowych, iskrzących się światełek. Wyobraził sobie, że to ta cała błyszcząca armia aniołów szykujących się do ataku zmieniła się w maleńkie, kolorowe owady i obsiadła krzyż, by uchronić go przed wstrętnym wzrokiem cuchnących, obrzydliwych demonów. Zachwycony i wzruszony chciał cieszyć się ta chwilą, jedyną i niepowtarzalną, ale niewidzialny i silny Latawiec pociągnął za sobą ponad miasteczkiem górniczym, gdzie niczym czerwone buraki wystające z ziemi tkwiły jego ukochane familoki, aż do lśniącego turkusowego oka stawu Kumoka ponad zielonymi i żółtymi prostokątami pól przyległych do gospodarstwa babki Marty, daleko do miejsc, których nie znał, a które wydawały mu się tak piękne jak okolice raju.
Jak okiem sięgnąć roztaczały się pod nim zielone zakola lasów, gdzie wysokie, rosochate drzewa wydawały się zapałkami z zielonymi główkami różnokształtnych figur. Błękitne stawy i jeziora wyrzeźbione ręką samego stwórcy, do których wpadały ciemne wstęgi wijących się rzek, majestatyczne góry z zielonymi halami okraszonymi najrozmaitszymi kolorami kwiatów, stada baranów spokojnie pasących się na obrzeżach lasów niczym włochate, małe stworki zabarwione na żółto z gdzieniegdzie rozsianymi czarnymi, ruchliwymi plamkami psów pasterskich, wyniosłe miasta z monumentalnymi katedrami z czerwonego, lub białego, błyszczącego kamienia, ludzie mali jak stada legendarnych skrzatów wpatrzeni w swój jednostajny byt, poruszający się niczym kolorowe owady, przemierzający szare ulice, albo zajęci pracą, czerwone i czarne dachy domów wetkniętych w ziemię niczym małe klocki tworzące małe wsie, lub pojedyncze gospodarstwa. Dalej niewzruszone, błękitne morze gdzie białe bałwany piany poruszały się szumiąc groźnie na pojedyncze okręty, potem żółte pustynie, gdzie podobne falom wydmy przesuwane przez gorący wiatr wydawały się żywymi organizmami w wielkim oceanie , gdzie tylko pojedyncze, zielone oazy nadawały kolorytu temu nagromadzeniu piasku. Pod nimi przelatywały ptaki - wieczni podróżnicy, ulubieńcy samego Boga i jego aniołów, które zapożyczyły sobie od nich swoje białe skrzydła. W odwiecznej wędrowce przeszkadzały im czasem maszyny wykonane przez ludzi, którzy chcą stać się podobni do swojego stwórcy. Pośród wielkich stepów zobaczył Karlik egzotyczne zwierzęta, potężne, ryczące lwy leniwie przechadzające się w pobliżu stad antylop, ciężkie, szare słonie, długoszyje żyrafy, krzykliwe stada małp, zwiniętego w ciemny kłębek czarnego lamparta szykującego się na zdobycz, wielkie jaszczurki i niezwykle kolorowe ptaki przechadzające się w pobliżu połyskującego w słońcu pasa szerokiej rzeki.
Ludzie nie doceniają tego, co otrzymali od wszechpotężnego stwórcy, nie dostrzegają piękna, które jest dzisiaj twoim udziałem. Jesteś wybrańcem, możesz szybować wraz ze mną – szumiał Latawiec nie wypuszczając z lodowatych dłoni słabego ciała Karlika, któremu wydawało się, że jest teraz przezroczystym duchem, istotą podobną do szarych, bezkształtnych demonów, które widział w dole, albo do pięknych aniołów szsyklujacych się do walki pomiedzy ciemnymi zakolami chmur, wiedział , że nie jest już człowiekiem, który potrzebuje pożywienia, snu i rozkoszy. Ten odmienny byt tak mu się spodobał, że wcale już nie pragnął powrotu do tego, co jest takie prozaiczne. Całe jego życie , wszystkie radości i troski wydały mu się teraz śmieszne i nieważne pośród tego ogromu przyrody i piękna świata, którego znal tylko maleńki skrawek.
Dotykasz tylko czubka tego co było i jest moim udziałem – ciągnął tymczasem wietrzny demon – Jestem wieczny i będę wieczny. Widziałem wielkie cywilizacje, które upadły. Starożytni Sumerowie w miejscu, które widzisz pod nami rysowali na skałach swoich dziwnych bogów podobnych do ludzi, których spotykać będzie można dopiero w przyszłości. Tu rozciąga się dawna kraina tysiąca i jednej nocy. Rzeka Tygrys wijącą się pod nami pamięta jeszcze boga Nannara i pierwszych prakróli. Jak okiem sięgnąć ziemia, po której stąpają ludzie zajęci sprawami swojej teraźniejszości kryje zagadki historii. Patrz w dół – Latawiec poszybował teraz lotem błyskawicy, a pod jego niewidzialnymi stopami tworzyły się groźne huragany, morze wzbierało falami tsunami, zalało spokojne wioski, gdzie ludzie jeszcze przed chwilą nieświadomi niebezpieczeństwa spokojnie orali ziemię licząc na dobre plony – Widzisz piramidy? -demon wskazał cuda zdumionym oczom zwykłego górnika, który dotąd przemierzał tylko krotką drogę z domu do pracy. Karlik zaśmiał się głośno z własnej głupoty, kiedy przypomniał sobie jak chełpił się przed sąsiadami, gdy wrócił z dwutygodniowych wczasów z Węgier. Wydawało mu się wtedy, że zwiedził kawał świata. Teraz w ciągu kilku chwil zobaczył tak wiele rzeczy, tyle cudownych, wspaniałych krain, że tamta wyprawa wydała mu się czymś nie wartym nawet jednego wspomnienia – Tu starożytni, którym wydawało się, że są równi bogom wznosili swoje monumentalne budowle kosztem tysięcy istnień, tu kapłani kreślili hieroglify uważając się za mądrych , a faraonowie, tacy jak Tutenchamon naiwnie myśleli, że będą wieczni jak ja. Nikt jednak z ludzi nie jest równy Bogu, ani demonom. Spójrz na Pompeje – wskazał na wymarłe miasto, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki stało się ziemią zastygłych trupów – Tym jest człowiek w obliczu przyrody - teraz porwał Karlika w miejsce gdzie pod ich stopami rozciągały się nieprzebrane, egzotyczne puszcze – To dawne królestwo wielkiego węża, tu wytarzani we krwi kapłani wyrywali ludziom serca, tu ofiarowano młode dziewczęta bogowi deszczu, który nigdy nie istniał, tu ginęły tysiące ludzi przeznaczonych na ofiary, w tym dzieci i ledwo narodzone niemowlęta. Te cywilizacje musiały upaść. Na gruzach jednych miast tworzyły się nowe, jeszcze nie zastygły trupy poległych w jednej wojnie, gdy już zaczynały się nowe konflikty. Tacy są ludzie skłóceni z przyrodą, skłóceni z odwiecznymi prawami natury. Ja to wszystko widziałem i nadal będę widział jak zmienia się świat. Przyroda jeszcze wiele razy upomni się o swoje prawa. Nadal będą znikać miasta i pojedyncze wioski, bo ludzie wbrew pozorom są nadal tacy sami jak starożytni. Chirurg, który bierze udział w skomplikowanej operacji równie dobrze mógłby być tamtym kapłanem wyrywającym serce, albo oprawcą w średniowiecznej Francji, ale stara się przemienić swoje krwiożercze instynkty w coś pożytecznego. Dzięki temu, że ludzie próbują się zmieniać i dzięki ich badawczej naturze poznają kiedyś dalekie cywilizacje żyjące o miliardy kilometrów stąd, one też tworzyły się w bólu i w cierpieniu, bo taka jest natura wszystkich stworzeń. Człowiek nie może oderwać się od ziemi bez pomocy skomplikowanych maszyn dopóki ma ciało. Kiedy już staje się wolnym bytem potrafiącym przenikać wszelkie odległości, dopiero widzi , że nie warto przywiązywać się do tego co nietrwałe, ale jest już za późno. Są ludzie, którzy tak przywiązali się do jednego miejsca, że nie potrafią opuścić go nawet po śmierci.
I tu Karlik przypomniał sobie stara Matyldę uwiązaną do swojej ziemi, albo tych wszystkich siedzących na swoich grobach, oni nie mogli wznieść się ponad ziemię , nawet do tego nie tęsknili.
Chciałbym być taki jak ty – rozmarzył się – chciałbym być świadkiem tych zmian, które nastąpią.
Ale nie jesteś taki – zaśmiał się skrzekliwie demon, a pod wpływem tego śmiechu w dole wzmogła się groźna wichura i przerażeni ludzie w popłochu opuszczali miejsca gdzie stali kryjąc się w piwnicach domów. - Dla ciebie ważne są rzeczy, do których jesteś przywiązany, wydaje ci się, że będą z tobą zawsze.
Tak, to prawda, ten demon miał rację, kochał rzeczy, były dla niego ważne i trudno było mu się z nimi rozstawać. Tak było, kiedy żona namawiała go, żeby oddał swój stary, wysłużony samochód synowi.
Marek nie ma czym dojeżdżać na studia, a ty masz przecież nowy samochód – wierciła dziurę w brzuchu.
To prawda, ale starym sam jeżdżę do pracy, kiedy będę używał nowego , by dotrzeć do kopalni, szybko się zużyje – wytaczał swoje działa – Marek jest młody, niech wie, że nic nie przychodzi łatwo.
Żona zawsze w takich sytuacjach dawała w końcu za wygraną, widział jednak, że ma do niego żal, podobnie jak o swoje prawo jazdy. Zawsze przecież marzyła o tym, by, by nauczyć się prowadzić. Karlikowi nie chodziło już nawet o to, że musiałby czasem pożyczyć jej tego starego grata na zakupy, rozumiał, że ciężko jej nosić pełne siatki. Bardziej przed zgodą na zrobienie przez nią tego prawa jazdy powstrzymywała go obawa, że spowoduje jakąś kraksę, albo zniszczy ten cholerny grat, który jednak od czasu do czasu mu się przydaje.
Kobiety nie mają pojęcia o prowadzeniu pojazdów. Dość muszę się denerwować na drogach kiedy mijam te wszystkie wymalowane lale trzymające buty na szpilkach na hamulcach samochodów. Ciągle trzeba uważać żeby taka jedna z drugą nie zahaczyły o twój wóz. Ani tobie, ani Jolce prawo jazdy nie będzie potrzebne -argumentował swoje racje waląc ręką w stół.
Ja i tak zrobię sobie prawko – odparowywała mu wtedy córka
Zarobisz pieniądze to zrobisz co zechcesz – zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
Latawiec miał rację – zbytnio przywiązywał się do rzeczy, tak było zawsze. Gromadził rzeczy i zazdrościł ich innym.
Musimy kupić sobie nowy telewizor. Sąsiad dzisiaj taszczył wielki z płaskim ekranem, a my wciąż mamy ten beznadziejny. - mawiał...albo – Grześkowiak kupił drugi raz w ciągu pięciu lat meble do stołowego, a my tylko odkładamy ta te cholerne studia dla dzieci. Też trzeba zaoszczędzić na meble. Jak przyjdą do nas Grześkowiacy, to musi im oko zbieleć z zazdrości.
I kto tu komu zazdrości – żona tylko smutno kiwała głową.
Odkąd pamięta towarzyszyło mu uczucie zazdrości, nie wiedział skąd się w nim brało, ale teraz zawieszony gdzieś w próżni pomiędzy lądem , a jakąś inna przestrzenią, która znów zrobiła się szara i gęsta jak dym spowijający kominy zobaczył tę wstrętną, egoistyczną istotę, która nie opuszczała go od wielu lat. Była niczym wstrętna, zwinna jaszczurka z wybałuszonymi oczami. Nasłuchiwała poruszając się dziwnym zygzakowatym torem jakby chciała wszędzie zajrzeć, wszystko dostrzec. Dygotała z przejęcia poruszając opuchniętą, pozbawioną włosów głową. Miała bardzo długie kończyny gotowe zagarnąć dla siebie jak najwięcej. Karlik wiedział, że marzyła o tym, by inni ludzie stracili swoje dobra i całe majątki na jej korzyść. Wzdrygnął się z obrzydzenia na jej widok, zapragnął pozbyć się jej raz na zawsze, albo przynajmniej opuścić to miejsce, które wydawało mu się obcym i nieprzyjaznym, głównie dlatego, że ona nadal tam stała wypatrując i czekając na jakąś okazje, by wedrzeć się do czyjegoś życia i zmienić je w koszmar.

VIII

Chciałeś jechać na ryby, to nie odwracaj się z obrzydzeniem od przynęty, lepiej pomóż mi ją założyć – był zły sam na siebie za to, że dał się namówić na ten wypad z synem.
Sam nie wędkował, ale kumpel, Rysiek lubił wyprawy na ryby. Namówił go tydzień wcześniej, żeby pożyczyli wędki od ojca. Tata uwielbiał wędkować, podobnie jak uwielbiał pracować na działce, mawiał, że takie obcowanie z przyrodą uspakaja go i daje zapas sił. To chyba zostało ojcu z czasów młodości, kiedy jeszcze mieszkał z rodzicami w gospodarstwie. Karlik nigdy nie podzielał jego pasji, ale tym razem Ryśkowi dał się namówić.
Ten jeden raz, zamiast włóczyć się po knajpach zróbmy sobie męski wieczór nad rzeką – przekonywał – Zabierzemy ze sobą piwo.
To ostatecznie przekonało Karlika, pożyczył więc te cholerne wędki i spławiki, nazbierał robaków i było rzeczywiście dość przyjemnie, choć nadal preferował włóczęgi po mieście, zamiast siedzenia pod jakimś nieszczęsnym krzewem i marznięcia wieczorem nad wodą, gdzie człowiek narażony jest na kąsanie komarów. Cóż, kiedy Marek także zapragnął wybrać się z ojcem na ryby.
Z nami nie pójdziesz! - upierał się – To męski wieczór, wypad dla dorosłych.
Marek w końcu dał za wygraną, ale Ela nie wiadomo czemu zaczęła upierać się przy tych rybach.
Więc zabierz go w przyszłym tygodniu – nakłaniała łagodnie , choć z niepodobną do siebie siła przekonywania – Marek dorasta, potrzebuje ojca. Czy nie widzisz, że chciałby z tobą pobyć, porozmawiać?! Nigdy nie masz dla niego czasu.
Za to ty masz go aż zanadto! - odparował – Nie pracujesz, to możesz poświęcać cały czas dzieciom. Niech dziadek zabierze go na ryby, na pewno się ucieszy, kiedy go poprosisz.
Nie chodzi o ryby – spojrzała na niego z wyrzutem – chłopak chce pobyć z ojcem, a ze mną jest przez cały czas. Oczywiście, że mógłby pójść z dziadkiem, ale czy nie zauważyłeś, że potrzebuje twojego towarzystwa?
Zaklął w duchu, ale musiał przyznać żonie rację. To prawda, że nigdzie nie wychodził z synem, nigdy też nie próbował nawiązać z nim szczerej rozmowy, ale to głównie dlatego, że Ela przez ta jego chorobę w dzieciństwie zrobiła z niego maminsynka, wciąż chuchała na niego i dmuchała. To prawda, że Marek wyglądał dość mizernie, jak na swoje piętnaście lat, ale w końcu kiedyś będzie musiał wyrosnąć na mężczyznę. Kiedy o tym pomyślał, to ostatecznie przekonało go, by wybrać się z nim na te ryby. Miał nadzieję, że Jolka też będzie chciała z nimi pójść, ta dziewczyna przypominała mu trochę Balbinkę, która uwielbiała skakać po drzewach i bawić się z chłopcami. Trochę faworyzował córkę, ale Marek sam sobie był winien. Niestety Jola tego dnia miała inne plany.
Miałeś iść tylko z Markiem jak dwaj mężczyźni – żona znów zaczęła swoje.
Żaden z niego mężczyzna, zresztą, jeśli nadal będziesz go tak wychowywać nic z niego nie będzie – odburknął.
Więc zacznij go wychowywać ty także! - krzyknęła ze złością jakiej nigdy by się po niej nie spodziewał.
Marek brzydził się robakamii za nic na świecie nie chciał nabić żadnego z nich na haczyk. W końcu Karlik zły, że znów mu ulega przygotował przynętę i usiedli podziwiając ostatnie błyski zachodzącego słońca ( to znaczy , Marek podziwiał, a Karlik sączył piwo czekając cierpliwie, aż ten nudny wieczór wreszcie się zakończy). Nie miała jednak racji żona mówiąc o szczerej rozmowie, Marek miał przecież dość czasu, by spytać o cokolwiek, a on tymczasem tylko wpatrywał się w poruszający się na wodzie spławik.
Idę w krzaki - stwierdził czując, że dopiero co wypite piwo robi swoje – Pilnuj wędek!
Dzieciak skinął tylko smętnie głową nadal pozostając w niemym bezruchu. Co za nuda, myślał, a mógł przecież spędzić ten wieczór w lepszym towarzystwie. Cóż zrobić, czasem trzeba poświęcić się dla rodziny. Krzyk Marka wyrwał go z zamyślenia, tak się przestraszył, że obsikał sobie buty. Pobiegł w stronę rzeki, próbując niezdarnie zapiąć rozporek.
Co jest?!
Ryba, tato, ryba! - Marek stał wyprostowany trzymając wędkę w sztywnych rękach.
Czy musisz tak wrzeszczeć?! O mało co nie zlałem się w gacie. - warknął.
Ale, ryba, tato! - wydawał się być przejęty tym, że spławik zaczął gwałtownie poruszać się na wodzie.
Dobrze, uspokój się – postanowił nauczyć syna wyciągać ryby na powierzchnię wody – Nie szarp wędki, delikatnie poruszaj nią, za chwilę podciągniesz w górę. A teraz uważaj... - chciał właśnie nakazać mu poderwanie wędki, kiedy nagle wysunęła mu się z dłoni. - Co ty robisz?! - krzyknął, ale było już za późno. Prawdopodobnie chłopak złowił jakąś większą sztukę, gdyż ryba wciągnęła wędkę do wody i tylko tyle ją widzieli.
Marek stal na brzegu gniewny, oczy płonęły mu. Nigdy dotąd go takim nie widział, ale ze zdumieniem stwierdził, że jest do niego bardzo podobny. Ten wychuchany, rozpieszczony przez matkę chłopak był nieodrodnym synem swojego ojca.
- Długo będziesz mi wymawiał tę wędkę, to było piec lat temu! - krzyczał.
To nie zmienia faktu, że niczego nie potrafisz uszanować – odparował i dodał, choć wcale tego nie chciał – Tak , będę ci ją wymawiać jeszcze bardzo, bardzo długo, przez ciebie musiałem odkupić ojcu sprzęt, a teraz będę musiał kupić nowy samochód, jeśli ten stary powierzę tak nieopowiedzianej osobie jak ty!
Wiesz co, - Marek nachylał się nad nim jakby chciał przygwoździć go swoim piorunującym wzrokiem do ziemi i zdusić gdzieś między szczelinami w podłodze – jak tylko zacznę pracować odkupię ci tę twoją cholerną, zafajdana wędkę, a ten cholerny grat wsadź sobie...wiesz gdzie.
Ha! - wrzasnął z siłą, której sam się po sobie nie spodziewał – Na razie nie pracujesz, jesteś na moim utrzymaniu i jak ci się nie podoba, to możesz...
Tak, wiem, zawsze mogę się wyprowadzić – syczał przez zaciśnięte zęby – Tyle tylko potrafisz - zastraszać.
Przestańcie! - Ela jak zwykle w takich sytuacjach próbowała być rozjemcą, choć nie bardzo jej to wychodziło. Zdawała sobie sprawę z tego, że konflikt między nimi będzie wciąż narastał – Krzyczycie tak głośno, że słychać was w całym bloku – próbowała uspakajać – Marek ma przecież prawo jazdy, może pozwolisz mu choć spróbować. Jeśli nigdzie nie będzie jeździł nie nauczy się dobrze prowadzić.
Co?! - nie posiadał się z oburzenia, że znów wzięła stronę syna – On będzie mi pyskował, a ja mam mu jeszcze pożyczyć samochód? Niech sobie zarobi, kupi własny, wtedy zobaczymy czy będzie go komuś pożyczał.
To nie ktoś, tylko twój syn.
Nieodpowiedzialny syn!
Daj spokój, mamo – Marek w jednej chwili znów stał się opanowany.
A jednak nie jest do mnie podobny, pomyślał Karlik, on nie potrafi tak panować nad emocjami. Kątem oka obserwował jak syn w kilka chwil spakował swój plecak i wyszedł nie trzasnąwszy nawet drzwiami.
Pięknie go wychowałaś! - nie mógł się opanować, by nie skwitować całej sytuacji swoją stałą śpiewką.
Ela bez słowa wróciła do swoich zajęć. Patrzył jak podnosiła z podłogi ścierkę do naczyń, która upadła jej w chwili zdenerwowania, wolno zabrała się do zmywania statków, wiedział, że więcej nie podejmie tematu samochodu.
Jego syn wyrósł na przystojnego młodzieńca, studiuje i być może wiele jeszcze w życiu osiągnie. Nie potrafił wytłumaczyć sam przed sobą czemu nigdy w niego nie wierzył, nie starał się wspierać, tak jak ojciec powinien wspierać syna. W ich rodzinie panował dziwny podział. Jolka zawsze była tatusiową córeczką, Karlik uważał, że dziewczyna poradzi sobie w każdej sytuacji. Była dokładnie taka, jak sobie wymarzył, sprytna, mądra, gadatliwa, wysportowana, nie bała się wyzwań, zawsze radziła sobie sama i bardzo rzadko zdarzało się, by o cokolwiek prosiła rodziców. Miała wiele koleżanek, zawsze gdzieś się włóczyła, ale o dziwo, nie zaniedbywała przez to nauki. Marek był domatorem i Karlik wiedział, że kiedykolwiek wpadnie do domu, zawsze zastanie go siedzącego przed komputerem, albo czytającego jakieś książki. Był synem mamusi, spokojnym, opanowanym, dobrze się uczył, ale ciągle czegoś oczekiwał, chciał, by poświęcać mu dużo uwagi, wciąż radził się Eli w najrozmaitszych sprawach. Karlik nie potrafił określić go w inny sposób jak „ ciepłe kluchy”, albo „ synalek mamusi”. Być może był taki z powodu choroby, która przeszedł w dzieciństwie, albo po prostu miał charakter matki, w każdym razie, te jego spokojne ruchy i opanowany tryb życia sprawiały, że Karlik jako osoba tryskająca energią, człowiek żywiołowy, nie mógł znieść jego flegmatyzmu. Był teraz ciekaw jak też Marek poradzi sobie w dorosłym życiu i jakby na własne życzenie zobaczył jego własne mieszkanie, ładne i przestronne. Obok syna siedzącego przed komputerem ( a jakżeby inaczej), dorosłego, łysiejącego nieco mężczyzny krzątała się po pokoju drobna, ładna blondynka zaczesana w schludny kucyk. Obok na podłodze bawił się klockami mały chłopiec.
Tato, tato, zbudowałem wieżę! - pochwalił się malec.
Marek, choć zajęty jakimiś obliczeniami pochylił się do niego.
Jest wspaniała – pochwalił chłopca – Kto w niej zamieszka?
Jest tam dużo pieter – terkotał dzieciak – Na dole możecie mieszkać oboje z mamą, obok będzie moje łóżeczko, ale jest jeszcze dużo pieter.
To może zaprosimy obie babcie.
I dziadka Michała, – ucieszył się mały – a na sama górę możemy zaprosić ciocię Jolę, wujka Adama i małą Sabinkę.
Tak, to świetny pomysł – Marek przyglądał się z podziwem misternie wykonanej przez syna budowli.
Tato, a mogę zabrać wieżę jak pojedziemy w sobotę do Wesołego Miasteczka?
Tak, ale zastanów się nad tym, wieża może się po drodze rozsypać.
Malec pokiwał głową ze zrozumieniem.
No to jej nie zabiorę. Pomóż mi dobudować bramę i most zwodzony.
Nie przeszkadzaj ojcu – ładna blondynka pogłaskała malca po głowie – Tata ma teraz dużo pracy, wieczorem coś zbudujecie.
Mogę zrobić sobie chwilę przerwy – zaoponował Marek – Chcę poświęcać małemu jak najwięcej czasu, za nic w świecie nie chcę być taki, jak mój ojciec – dodał po chwili zastanowienia.
Karlika bardzo zabolały te słowa. W pierwszej chwili jego porywcza natura znów dała znać o sobie.
Jak to?! - wykrzyknął, choć zdawał sobie sprawę z tego, że przebywający w tamtym mieszkaniu nie mogli go słyszeć – Przecież ciężko pracowałem żebyście mogli się wykształcić z siostrą. Dałem wam wszystko, mieliście gdzie spać w co się ubrać, w domu nigdy nie brakowało jedzenia, ani pieniędzy.
Po chwili jednak naszła go refleksja. Czyż jedzenie i pieniądze zdołają zastąpić bezcenny czas poświęcony dziecku? Z radością patrzył teraz jak ten malec spogląda na swojego ojca z dumą i miłością. Jego syn nigdy nie obdarzył takim spojrzeniem, bo też nigdy nie starał się poświęcić mu więcej czasu niż było to absolutnie konieczne. To Ela układała z nim klocki, zabierała go na spacery i na zakupy, cierpliwie odpowiadała na pytania i była zawsze pod ręką, kiedy dzieci miały jakieś problemy. Teraz ma żal do syna, że mówi o nim w ten sposób, ale czy słusznie?
Latawiec nadal trzymał go w swych silnych, niewidzialnych dłoniach, ale już nie widział pod sobą łąk, ani srebrzystych wstęg rzek, ani nawet zielonych połaci pól. Wokół było pusto i szaro, powiało grozą. Zaczął wymachiwać rekami żeby rozwiać tę pustkę i wtedy zobaczył dwie armie szykujące się do walki. Widział już wcześniej tych przedziwnych rycerzy, kiedy wznosił się w górę wraz ze swoim przewodnikiem. Teraz lśniąca armia aniołów zeszła w dół spoza kłębiastych obłoków i stanęła dokładnie naprzeciw rozkrzyczanej, niezliczonej rzeszy kłębiących się niczym wielka chmara szarobrunatnych węży, demonów. Mógł przyjrzeć się im lepiej choć, blask ich zbroi raził go w oczy. Wszyscy mieli śnieżnobiałe, strzeliste skrzydła z tyłu pleców, idealnie piękne rysy i gęste, jasne włosy. Byli niezwykle wysocy i silni, tak przynajmniej wydawało się Karlikowi, który doznał wrażenia, że gdyby stanął pomiędzy nimi, wyglądałby jak pokraczny karzeł z bajek, które opowiadała mu babka Gryjta. Zawsze wyobrażał sobie, że anioły muszą być czyste i piękne, ale widok, który miał przed oczami przeszedł jego najśmielsze oczekiwania.
Jestem szczęściarzem, pomyślał, jestem wielkim szczęściarzem, który widzi anioły. Nie chciał odwracać wzroku, by przyjrzeć się armii stojącej naprzeciw tym wspaniałym istotą, ona była zbyt straszna, zbyt odrażająca. I nagle potworny strach ogarnął całe jego ciało, bo pomyślał, że gdyby jedna z tych piekielnych istot zabiła któregoś ze świetlistych mężów jego serce pęknie na dwa krwawe kawałki, albo rozsypie się w pył. Zapragnął więc znaleźć się w jakim innym bardziej bezpiecznym dla jego zranionej duszy miejscu.

IX

Odwieczna walka dobra ze złem – usłyszał za plecami – Nie bój się, dobro ostatecznie zawsze zwycięży.
Znał ten głos, słyszał go wiele razy w swoim życiu, nie wiedział jednak do kogo należy. Wiedział tylko jedno, głos był dobry, miał wrażenie, że to on utulał go do snu, gdy jeszcze był małym chłopcem, sprawiał, że nie bał się cieni na ścianie, które tworzyły się tuż przy oknie, wchodziły pod jego łóżko. Głos przestrzegał go przed niebezpieczeństwem, kiedy jeździł na swoim małym, dziecinnym rowerku w pobliżu ruchliwej drogi, szeptał mu do ucha żeby nie wypływał zbyt daleko gdy kapał się w stawie w pobliżu gospodarstwa babki Marty. Teraz też sprawił, że Karlik przestał bać się szarych demonów gotowych do walki ze złocistymi aniołami. Wszystkie złe stwory pod wpływem tego głosu rozmazały się we mgle i odpłynęły gdzieś w siną dal, a Karlik znalazł się z powrotem w ciemnych podziemiach kopalni tuż obok wielkiego cienia, który przez cały czas stal w tym samym miejscu od chwili, kiedy jego myśli odpłynęły w górę do ukochanego miasta i do tych wszystkich miejsc i ludzi bliskich jego sercu. Teraz zrozumiał, że nigdy nie był sam nawet kiedy uciekał do swego ulubionego zagajnika i wtedy, gdy domownicy wyszli, a on odpoczywał przed telewizorem i gdy słyszał równomierny oddech żony pogrążonej we śnie, a on nie mógł zasnąć. W tych wszystkich chwilach on stał za jego plecami, ten sam, który teraz wyrwał go z tego miejsca strachu i niepewności i wskazał mu, że to co wydawało mu się realne należało tylko do świata ułudy. Obejrzał się za siebie, bo przecież on stał zawsze tuz za nim, nigdy z boku, nigdy w oddali, zawsze za jego plecami. Zatkało mu dech w piersi kiedy zobaczył jaki jest piękny, delikatny, a jednocześnie silny i męski. Czymże zasłużył sobie na tak wspaniałego Anioła Stróża? Nigdy przecież nie zwracał się do niego w żadnej sprawie, nigdy o nic go nie prosił, ani za nic nie dziękował, a on nie opuścił go nawet przez chwilę.
Wskaż mi drogę – wyszeptał wzruszony.
Chciał uklęknąć przed tym dobrym opiekunem, który był tu nie oczekując żadnej nagrody, nie narzucał mu swoich myśli, do niczego nie namawiał, a tylko trwał jak dzielny obrońca, o którym nikt nie pamiętał. Chciał błagać o wybaczenie, ale piękny mąż powstrzymał go ruchem ręki.
Nie jestem po to, by udzielać ci rad, jestem by cię strzec, sam wiesz co jest dla ciebie najlepsze..
I zniknął niczym cudowne zjawisko, ulotnił się gdzieś do krainy snów, choć Karlik nadal czul jego obecność za swoimi plecami i wiedział, że tak będzie już zawsze niezależnie od tego czy będzie żył, czy też pogrąży się w cienistą krainę śmierci, która teraz nie wydawała się mu już tak straszna jak dawniej. Wokół panował zgiełk , jednostajny syk taśm mieszał się z hukiem pracujących maszyn i pokrzykiwaniami ludzi. Należał do tego świata odkąd po raz pierwszy w towarzystwie sztygara i ludzi, których w większości nie znał zjechał windą w głąb kopalni.
Wciągnij powietrze gymbom, a potym wypuść nosem, to nie bydzie ci tak w uszach huczeć – z dobrotliwym uśmiechem radził sztygar Konopka kiedy winda gnała z zawrotną prędkością na poziom – 600. Rzeczywiście pomogło, jakby jakieś niewidzialne klapki odpadły z uszu przestraszonego młodego mężczyzny. Potem już narastające ciśnienie nie robiło na nim żadnego wrażenia. Wolno i systematycznie uczył się górniczego rzemiosła. Wszystkie nakazy i zakazy, które słyszał na szkoleniu, a które początkowo śmieszyły go z czasem nabrały znaczenia.
Siadaj , synek na taśmie, po co iść tak daleko, będziemy wcześniej pod szybem – nigdy nie zapomni tego uśmiechu na twarzy Stefana – Co, boisz się?
Nie – zaprzeczył, zresztą, tego dnia bolały go nogi, miał za sobą ciężką szychtę i pomyślał, że skoro Stefek, który pracuje tu od lat nie boi się, to i on nie ma czego.
Rzeczywiście, dojechali o wiele szybciej niż pozostali, którzy spoceni i wycieńczeni przyszli o wiele później pod szyb. Potem jeździł jeszcze wiele razy.
Siadaj, synek na taśmie, będziemy szybciej pod szybem. Chyba się nie boisz?
Nie, panie Karlik – chłopak patrzył mu ufnie w oczy, wierzył, że doprowadzi go bezpiecznie pod windę.
Potem wiele razy przeklinał ten dzień. I po co namawiał tego żółtodzioba? Na szczęście miał kask na głowie, inaczej zderzenie z ciężkim żelastwem skończyłoby się o wiele bardziej tragicznie. Wstrząs mózgu i strach przed kopalnią tak wielki, że chłopak już nigdy nie zjechał na dół.
Powinienem cie za to wypierdolić z oddziału, Karlik! - sztygar Konopka nie szczędził przekleństw.
Ale, sami mi kiedyś pokazywaliście...
Jak cie pierdolnę, ty pieronie ognisty, to ani dobry chirurg cie nie poskłodo do kupy!
Konopka nie chciał nawet słuchać głupich wymówek. Oczywiście każdy jest sam sobie winien kiedy siada na taśmę, ale Karlik był odpowiedzialny za tego chłopca,podobnie jak Konopka był kiedyś odpowiedzialny za niego, wiele lat temu. Tyle, że wtedy wszystko skończyło się dobrze.
Idź, synek, przynieś mi treger do hasplowanio majzli.
Już leca!
Panie Grzonka, dejcie treger do hasplowanio majzli.
A, kto chce? - niski Grzonka zapatrzył się na niego swoimi ruchliwymi, kaprawymi oczkami.
Pomyślał, że ten człowiek niejedną godzinę przesiedział w przykopalnianym barze.
Alojz Brachaczek.
Ach. – podrapał się po fioletowym policzku – To weź mu ta ciynżko brecha i powiedz, że treger wzion na razie Michał Gawliczek.
Po co ta brecha.
Idź już, a nie godej po próżnicy, młody – warknął na niego.
Brecha rzeczywiście była ciężka, nieźle namęczył się niż dotarł z nią z powrotem do Brachaczka.
Powiedziol, że mo yno tako brecha.
Ja? - uśmiechnął się pod nosem Alojz – To skocz tam i powiedz, że tako brecha może se do rzici wrazić bez czterech śrub do wiązanio.
Jakich śrub?
On będzie wiedzioł. Leć, a prędko, bo bez tego nic tu nie zrobia.
Otarł pot z czoła i zaklął po cichu. Denerwowało go to, że Alojz nie wyrażał się jaśniej.
Alojz powiedzioł, że muszą być jeszcze cztery śruby do wiązanio.
Ja, rychtyg – magazynier stuknął się w czoło – Tu mosz, weź te, co stoją pod ścianą.
Ciynżki jak pieron.
Ano, ciynżki – mruknął – A pośpiesz się, synku.
Już, już - zabrał się do dźwigania śrub.
Są, śruby! - zwołał triumfalnie dotarłszy na miejsce.
Dobra, ale jeszcze trzeba kotwy naokoło.
Jakie kotwy?
Idź, Grzonka bydzie wiedzioł.
Niechętnie ruszył z powrotem. Był zmęczony i głodny. Kiedy ruszał w stronę magazynu widział jak koledzy zaczynają szykować się do drugiego śniadania, a on znów musiał biec taki kawał drogi. Cholerny los nowo przyjętego!
Panie Grzonka, jeszcze jakiś kotwy!
Ni mom – magazynier zrobił wesołą minę- Ale wiysz co? Weź ta szyna i powiydz, że niom pójdzie podepnąć śruby.
Ta szyna?! - oburzył się widząc ciężki jak diabli kawal żelaza.
No idź – Grzonka zaczynał szykować swoje kanapki – Idź, bo niż tam zajdziesz to wasi skończą jeść i bydziesz o głodzie.
Niech to wszystko szlag! - jęknął podnosząc kolejny ciężar. - Chyba mi plecy strzelą na pół.
Idź, nie narzekej – pogonił go magazynier.
Kiedy po wielkim wysiłku rzucił szynę pod nogi posilającym się kamratom wszyscy gruchnęli gromkim śmiechem.
No, co? - zaczerwienił się – Grzonka powiedział, żeby tym podeprzeć.
Koledzy turlali się ze śmiechu dusząc się suchymi kanapkami.
Alojz robi cie w ciula, a ty locesz jak rozparzony kokot! - wypalił w końcu Rysiek – Siadaj, Karlik, zjedz co, bo się przewrócisz z tego lotanio.
Lata doświadczenia czynią człowieka pewnym tego co robi. Z czasem sam był jak jedna z tych maszyn, których tak wiele można spotkać w podziemnym świecie. Pewną ręką dotykał obudowy, miał wyważone, ile można udźwignąć samemu, a do czego należy zawołać pomocników. Tysiące razy wjeżdżał i zjeżdżał w górę i w dół nie myśląc nawet, że zostawił za sobą kolejny dzień, który zbliża go do upragnionej emerytury. Każdy tu o niej czasem wspominał, każdy cieszył się, że kiedyś nastanie czas słodkiego nic nie robienia, czas pożegnania z kopalnią. Każdemu z tych czarnych, zakurzonych ludzi wydaje się, że kiedy pożegnają się z kopalnią, nie będą już częścią tego chodnika, który przemierzali tak wiele razy, nie będą już słyszeć po nocach szemrania taśm. Jednak niewielu to się udaje, bo kopalnia wyciska swoje piętno na ludziach, którzy są z nią związani, przypomina o sobie aż do śmierci. Tak wielu zostało tu na zawsze. Karlik widzi ich jak błąkają się po chodnikach. Są podobni do pracujących górników, ale bardziej przeźroczyści, chcą pomagać trudzącym się wokół, niektórzy wskazują pracującym gdzie mają kopać, w którym miejscu jest niebezpiecznie. Denerwują się, kiedy strzałowi nieumiejętnie zakładają ładunki, niektórzy sami próbują podnosić łopaty, ale trafiają w próżnię. Są niewidoczni i niesłyszalni dla pracujących, ale Karlik doskonale potrafi ich rozpoznać.
Przypomina sobie starą legendę, którą opowiadała mu babka Gryjta kiedy był jeszcze małym chłopcem. Było to w barbórkowe święto. Dorośli skończyli picie świątecznej kawy zagryzając ją świeżymi pączkami, które jak co roku upiekła matka. Mężczyźni grali w skata, podczas, gdy kobiety plotkowały sobie cichutko w kąciku. Babka Gryjta zawołała dzieci i opowiedziała im owa barbórkową legendę, żeby im się nie nudziło.
Było to downo temu w barbórkowe święto. Jak teraz padoł śniyg, było zima i szpetnie. Alojz Sałata musioł tego dnia zjechać na gruba, bo był odpowiedzialny za to, żeby wszystko tak było w porządku. Sztajger kozali mu zajrzeć do starych, nieczynnych chodników, bo zdało mu się, że słyszoł tam jakiś trzaski i boł się, czy tak aby się co nie rabuje. Chłop znoł te miejsca, bo to był doświadczony górnik i sztajger nie musieli się boć, że Alojz sie straci. Zdało mu się, że wszystko w starych chodnikach jest jak należy do czasu, aż nie ujrzoł, że ze starego chodnika wychodzi jakiś cudzy sztajger, kierego tu nigdy nie widzioł, a znoł przeca wszystkich dołowych sztajgrow. Tyn mioł długo broda i trocha kuloł na jedna noga. Jak się Alojz do niego zbliżył, to poznoł w nim Skarbnika.
Co tu robisz, Alojz? - spytol Skarbnik.
Ida obejrzeć czy tu się co nie rabuje -odpędzioł odważnie.
Dzisio je świynto, – godo zaś Skarbnik – nie myśl , Alojz, że yno na wiyrchu świyntujecie – My duchy z podziymi tyż momy świynto.
I wtedy ujrzoł Alojz wielko, oświetlono sala, były tam ławy i stoły, ale na stołach nie było jedzynio. Skarbnik domyślił się, że Alojz sie tymu dziwuje i godo.
Ci, kierzi tu świyntujom nie potrzebujom takich rzeczy.
I ujrzoł Alojz wielko procesyjo ludzi. Poznoł pośród nich swoich starych kamratów, kierzi downo tymu zostali zasypani w przodku i takich co udusili się gazami i takich, kierzy zginyli przy wybuchu i zostali spolyni w pożarze. Kludził ich Karlik Godula, o kierym rozmaite godki chodziły. Że za życio skumoł sie z diobłym, a potym dorobił sie majątku, pobudowoł gruby, a w tych grubach zginyło wielu ludzi, a ci co nie zginyli kopali wongel dlo Karlika, żeby on mioł wielki dobra. Doł dioboł dobra Karlikowi, ale wzion mu uroda i boł szpetny, kulawy i puklaty i nigdy się nie ożenił. Potem te wszystki dobra oddoł biednej dziołszce, Joasi za jedyn mały bukiecik kwiotków. Mioł jednak wielki zasługi dlo górnictwa tyn Godula i dlatego to on kludził procesyjo duchów.
Widzisz, Alojz, – odezwoł sie zajś Skarbnik – jeśli zostaniesz kiedyś na wieki na grubie też bydziesz mógł z nami świyntować.
A potym zniknął Skarbnik i znikła oświetlono sala. Jak chłop opowiedzioł o tym w szynku, to go za gupigo uznali. Porobił jeszcze jakiś czas, a jak mioł na pyndzyjo iść, to w chodniku był zawał i zostoł na wieki z tymi duchami, kiere widzioł w barbórkowe świynto.
Miała rację babka Gryjta, kiedy tak w skupieniu bajała tę smutną opowieść dzieciom, a oczy świeciły jej jakiś dziwnym blaskiem, jakby wierzyła w swoje słowa. Być może babka Gryjta miała dar widzenia rzeczy, których inni nie potrafią dostrzec, a może Karlikowi tak się tylko wydawało. Pomyślał, że jeśli przyjdzie mu jeszcze wyjść z tej kopalni na światło dzienne i jeśli uda mu się jeszcze choć raz spłukać gardło w barze kuflem zimnego piwa, nigdy, przenigdy nie opowie nikomu czego tu doświadczył, bo też uznano by go za wariata, tak jak ludzie uznali za głupka tamtego Alojza. Kto zresztą wie czy on naprawdę istniał, ale jeśli istniał, to jest tu gdzieś pomiędzy tymi przeźroczystymi górnikami, którzy tak bardzo chcą być nadal przydatni w kopalni, choć już do niczego przydać się nie mogą. W ciemnej wnęce zauważył niewielki ołtarzyk świętej Barbary. Czarna od pyłu kamienna figurka spoglądała litościwie na twarz modlącego się mężczyzny, który zrobiwszy sobie chwilę przerwy w pracy zwracał się do niej o pomoc i opiekę. I widział Karlik jak figurka ożyła, podeszła do zamyślonego człowieka, drobną dłonią pogłaskała go po głowie osłoniętej czarnym hełmem. Będzie się dotąd nim opiekować, pomyślał karlik i doznał jakieś błogiej ulgi, choć nie znał nawet tego rozmodlonego człowieka.
X

Dokąd mnie prowadzisz? - wzniósł oczy na postać wielkiego cienia, która osłaniała go przed wścibskim wzrokiem ludzi zajętych swoimi obowiązkami.
Dzięki temu był jak tamte duchy, które wciąż tu trwały, niektóre od bardzo wielu lat, co Karlik rozpoznał po ich ubraniach roboczych. Takich przecież od dawna nie używa się w kopalni.
Na miejsce z którego cię zabrałem – odpowiedział tamten i wtedy Karlik po raz pierwszy zobaczył jego twarz. Była twarzą sztygara z bajki babki Gryjty. Po krótkiej chwili zrozumiał jednak, że była także twarzą Latawca, który czaił się gdzieś w powietrzu, ale też twarzą babki Marty i dziadka Zefka i starej Cyganki, którą spotkał w lesie i jeszcze jego żony i syna i tych wszystkich ludzi, których spotkał na cmentarzu, a nawet tamtej dziwki, która pobiegła za nim, gdy kroczył samotnie przez miasto. Wielki cień był tym wszystkim co dane mu było zobaczyć od chwili wypadku.
Po co wracamy? - spytał z trwogą w głosie, pomyślał bowiem, że teraz znów stanie się tą szarą powłoką, tym strzępkiem człowieka, który leży w tumanach pyłu w poszarpanym ubraniu i z pokaleczonym ciałem. Przeraziła go myśl, że stanie się zwykłym trupem, sztywnym i czarnym jak jego kolega Janek leżący tam pewnie nadal z kamienną, nieruchomą twarzą i z oczami wybałuszonymi w niemym akcie przerażenia..
Nie chcę tam iść – jęknął pojmując, że być może niedługo już ziści się ta przyszłość o której śnił na jawie.
On, martwy jak głaz, zapomniany przez wszystkich, błąkający się po cmentarzu wraz z nieboszczykami, z których każdy jeszcze nie do końca odszedł z miejsc, gdzie nadal tkwi jego żona w objęciach nowego mężczyzny, Mirka i jego dzieci niepochlebnie wyrażające się o własnym ojcu. To nie miało tak być.
To nie miało tak być! - krzyczał w akcie rozpaczy – Mieliśmy jechać na wczasy z żoną, chcieliśmy zmienić nasze życie, chcę oddać Markowi to cholerne stare auto. Jeśli teraz tam nie wrócę, już nigdy tego nie zrobię, nigdy!
Ludzie nadużywają tego słowa, podobnie jak słowa ; „koniec” - śpiewnym głosem zawodził wielki cień i teraz Karlik miał wrażenie jakby znów był w objęciach Latawca. Nie chciał wracać na miejsce wypadku, ze wszystkich sil próbował zatrzymać się, oddalić chwilę, kiedy wróci do własnego ciała, ale coś unosiło go, pchało do przodu, sprawiało, że był zupełnie bezsilny – Nie ma nigdy, podobnie jak nie ma końca – ciągnął swoje wywody wielki cień – jest tylko wieczność i każda istota musi w niej uczestniczyć. Wszyscy jesteśmy wieczni, ja i te wszystkie cienie, zjawy i ludzie są wieczni, choć ze wszystkich sił trzymają się teraźniejszości, wydaje im się, że jutro nigdy nie nastąpi. A przecież wszystko zmienia tylko kształt, ale nadal istnieje. Jeszcze tego nie zrozumiałeś?
Kopalnia wokół zmieniała się. Widział już zawalona część chodnika, nadpalone filary i ratowników zmierzających na miejsce wypadku. Wiedział już , że musi nastąpić to co ma nastąpić, że nie ma już odwrotu i zaraz stanie się to co ma się stać. I wtedy wielki cień od niego odstąpił. Czuł, że zbliża się do miejsca, w którym upadł na ziemię podczas wypadku. Nie widział swojego ciała, ale czuł jego bliskość. Sprawiało mu niemal fizyczny ból. Dokoła otaczała go nieprzenikniona ciemność, miejsce wypadku nadal było pełne dymu i niebezpiecznych gazów, był tego niemal pewien, choć poruszał się bez żadnych przeszkód, żaden przykry zapach nie drażnił jego nozdrzy, żadna przeszkoda nie stanęła mu na drodze. Ratownicy prawdopodobnie nie dotarli jeszcze do miejsca zdarzenia, gdyż do jego uszu nie dolatywały żadne głosy. W pewnej chwili zatrzymał się. Choć pragnął tego od jakiegoś czasu, to fakt, że nie mógł nadal poruszać się napełnił go trwogą. Dotarło do niego, że jego los za chwilę będzie przesadzony i z wielkim wysiłkiem wyszeptał.
Lelujo, ukochana. Gdzie jesteś? Ratuj!
Stanęła przed nim, jaśniejąca niebiańską poświatą, cała w bieli, przepełniona cudowną słodyczą.
Czy chcesz zostać ze mną na wieki?- po raz pierwszy przemówiła do niego, a jej głos był niczym balsam kojący jego udręczoną duszę.
Już chciał pobiec do niej, zatopić się w tej cudnej światłości jaka ją otaczała, oddać się jej bezgranicznie ,kiedy jakaś nagła obawa, jakaś trwoga niby ostry cierń usiadła na jego piersi. Jakaś nadzwyczajna siła, która brała się z jego wnętrza, z samego środka jego na wpół umarłej duszy powstrzymała go.
Dokąd pójdziemy? - spytał,choć jeszcze przed chwilą było mu wszystko jedno gdzie go zabierze, byle tylko z nią, byle na wieki.
Na jej przecudnej twarzy pojawił się ledwo widoczny cień, ale Karlik od razu go zauważył.
Dokąd chcesz mnie zabrać? - powtórzył pytanie.
Nie pyta się o takie rzeczy przeznaczenia – wyciągnęła do niego rękę – Tam nie będzie już trosk, ani bólu. Czy nie tego właśnie pragniesz?
Wyciągnął rękę, ale zaraz cofnął ja pośpiesznie
Ale tam zostało to, co kocham.
Każdy musi pozostawić przeszłość za sobą – usłyszał jej śpiewny, słodki głos.
Nie! Ja jeszcze nie zasłużyłem na to by być z tobą.
Zabiorę cię takim, jaki jesteś, jeśli tylko tego pragniesz.
Tak, pójdzie za nią i będzie szczęśliwy, nigdy więcej nie zobaczy twarzy żony, żadne z dzieci już nigdy nie będzie miało do niego pretensji. Nie zazna więcej trosk, ani cierpienia, nie będzie musiał się więcej martwić o to, co jest jeszcze do zrobienia, ani o to ile zarobi na kopalni. Nigdy już nie ubrudzi sobie rąk w tej czarnym, nieprzyjemnym chodniku. Niech Marek zabierze sobie jego nowe auto, a żona niech sprowadzi sobie nowego mężczyznę do ich wspólnego mieszkania. Co go to obchodzi, skoro on będzie miał kobietę idealną, będzie żył w idealnym świecie przez całą wieczność. I już chciał podać Lelui dłoń, gdy znów jak żywa stanęła przed nim Ela.
Karol nigdy nie słuchał co do niego mówiłam, zawsze uciekał do swoich kumpli – usłyszał jej słowa pełne wyrzutu.
Potem twarz Eli zmieniła się w twarz Marka.
Nie chcę być taki jak mój ojciec – usta syna ułożyły się w cienką linię. Jego syn wymawiał te słowa z takim przekonaniem, że czuł jak krew zamarza mu w żyłach i poczuł przenikliwy ból. To jego dusza połączyła się z ciałem kiedy po raz ostatni cofnął rękę.
Odejdź, nie chcę iść z tobą! - krzyknął spadając, jakby wszystkie demony szykujące się do walki z aniołami pociągnęły go za sobą w niekończącą się przepaść, głębszą niż kopalnia i samo dno piekieł.
Nie chcę tam iść! Jeszcze nie teraz! - krzyknął i nabrał powietrza w obolałe płuca.
Przeraźliwy ból zawładnął jego ciałem, miał wrażenie jakby rozpadał się na tysiące kawałeczków, jakby płonął żywcem.
Odzyskał przytomność! Zabieramy go! - usłyszał nad sobą – No, chłopie, miałeś wielkie szczęście, wszyscy dokoła nie żyją, możesz dziękować Opatrzności i świętej Barbarze, bo to prawdziwy cud, że żyjesz.
Witej, Karlik wśród żywych! Witej wśród żywych!

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.