Przejdź do głównej zawartości

Marta cz. I Czarownice z Kindry

Czarownice z Kindry


Marta
Śląsk r.1685.

I

Kobieta resztkami sił wlokła za sobą nogi. Była wczesna wiosna, poranny mróz szczypał po policzkach i odkrytych uszach. Myślała o tym, że niedługo śnieg zupełnie stopnieje, zazieleni się młoda trawa, ziemia zmięknie gotowa poddać się spracowanym rękom wieśniaków, dzieci wybiegną na pole bez kożuchów i będą cieszyć się słońcem. Na wspomnienie dzieci ciężar znów osiadł jej na piersi, poczuła silne targanie w środku. Jakże ciężko było jej po raz ostatni spojrzeć na ich blade, delikatne twarzyczki, nie chcąc ich zbudzić nawet nie dotknęła ich drobnych raczek, nie ucałowała słodkich czółek, na których zawsze kreśliła dłonią znak krzyża. To bolało najbardziej, odbierało resztki sił. ale trzeba iść, to już niedaleko, pocieszała się. Szary cień Kindry majaczył przed oczami, kiedy pracowała w polu, zdawał się być bliski, ale teraz zrozumiała, że to tylko złudzenie, ponadto nadrabiała drogi chcąc ominąć wieś. Gospodarze od rana krzątali się przy oporządzaniu bydła, nie chciała spotkać któregoś z nich. Bała się , że ktoś wyjdzie nagle zza rogu budynku i spyta:
- Dokąd idziecie Heleno? Słyszałem, że byliście chorzy, czy już wam lepiej?
Nie, nie mogła zostać zauważoną, jeszcze ktoś doniósłby jej mężowi. Do licha, wiedziała, że dom Marty znajduje się pomiędzy drzewami na wzgórzu i dlatego jest zupełnie niewidoczny od strony wsi, ale doszła już prawie na sam szczyt, a tu nie widać ani śladu zabudowań, tylko ten pies szczeka i szczeka, wydaje się, że coraz głośniej, wiec chyba zbliża się do celu. To dobrze, bo czuła, że jeszcze chwila , a ustanie w marszu. w dole brzucha narastał ból, po nogach wolno toczyła się wąska stróżka krwi, kapała powoli do chodaków i piety Heleny coraz bardziej ślizgały się w tej gęstej mazi. Żeby tylko nie wykrwawiła się zanim dojdzie. Po kilku jeszcze krokach osiągnęła szczyt i zobaczyła jak wąska ścieżka, którą przez cały czas podążała pod górę rozszerzyła się kierując się teraz w dół. Dom stał tuż za szczytem po drugiej stronie wzgórza, dlatego był niewidoczny. Pies, którego szczekanie słyszała od jakiegoś czasu podbiegł teraz do niej, ale zamiast ujadać na obcego zaczął łasić się do jej nóg i merdać ogonem. Przed domem stała młoda dziewczyna o kasztanowych włosach wijących się grubymi lokami wokół jasnej, łagodnej, prawie jeszcze dziecięcej twarzy. Przez chwilę przyglądała się przybyłej, słaniającej się na nogach, młodej jeszcze kobiecie, zmierzyła ja zadziwionymi, brązowymi oczami, by po chwili podbiec i podać ramię nieboraczce.
- Pomóż mi urodzić dziecko. - szepnęła chora.
Wprawnym okiem dostrzegła samotna mieszkanka Kindry ciemną plamę krwi na chodakach kobiety. Pozwoliła jej wesprzeć się na jej silnych, młodych ramionach i prawie wniosła ja do cieplej izby, gdzie w okrągłym piecu buchał przyjazny, trzeszczący ogień. Kobieta opadła bezwładnie na wąską leżankę służącą do spania właścicielce skromnego domostwa, która poczęła sprawnymi ruchami przygotowywać garnki z wodą, szykowała jakieś pachnące zioła nie przestając uśmiechać się przyjaźnie do chorej.
- Straciliście dużo krwi - przemawiała łagodnie - Czemu nie poszliście do wiejskiej zielarki, która odbiera porody? Jak macie na imię? - pytała.
Chora kiwnęła dłonią na znak, by zbliżyła się do niej. Nie miała sił głośno mówić, a chciała przekazać młodej zielarce co ma do powiedzenia.
- Jestem Helena ze wsi, - szeptała cedząc pojedyncze słowa przez spieczone wargi - to moje czwarte - wskazała na brzuch.
Marta dotknęła tego miejsca, ale prawie krzyknęła przekonawszy się, że jest ono prawie zupełnie płaskie.
- Czy na pewno jesteście w dziewiątym miesiącu?
Helena kiwnęła twierdząco głową.
- Ja jestem Marta. - pogłaskała ją po twarzy – Nie bójcie się, obejrzę czy dziecko jest gotowe.
Rzeczywiście, ku jej zdziwieniu kobieta była przygotowania do porodu. W ujściu narządów rodnych wyraźnie widoczny był już czubek główki dziecka. Martę zadziwiło, że Helena tak dzielnie przyjmuje ból, ale martwił ją krwotok z jej dróg rodnych i brak skurczów porodowych.
- Będziecie musieli przeć. Dam wam do picia zioła, które was wzmocnią, będziecie potrzebować dużo siły. – informowała patrząc jednocześnie ze zgroza na wychudzone i wyniszczane ciało brzemiennej pokryte siniakami i ciemnymi pręgami, które mogły być pozostałościami po razach rzemieniem.
- Kto wam to zrobił? – szepnęła.
- On, nie miałam już sił...on, naszą cerkę...wiesz – jęknęła, a łzy, których zdawałoby się nie potrafiła już ronić, popłynęły z jej oczu. Teraz dopiero pozbyła się strasznego ciężaru, który ściskał jej piersi od dwóch miesięcy, od kiedy to stało się na jej oczach, bo teraz podzieliła się tym brzemieniem z nią, z Martą, którą ludzie ze wsi nazywają córką czarownicy i diabla – Jeśli urodzi się żywe, nie oddawaj mu, błagam! – krzyknęła wykrzywiając usta w bólu.
- Zioła glistnika i tasznika podziałały – ucieszyła się Marta.
Jednak zamiast dziecka z dróg rodnych Heleny chlapnęła znów krew, prawdopodobnie dziecko było źle ułożone, albo za słabe, by wydostać się z organizmu matki.
Pamiętała jak była jeszcze mała dziewczynką matką uczyła ją jak postępować z chorymi zwierzętami, często razem odbierały porody kóz. Wiedziała więc , że powinna teraz włożyć rękę w miejsce, gdzie widoczna jest główka i wepchnąć dziecko do środka próbując je odwrócić. Helena jęczała rzucając się na łóżku, starała się zrobić to szybko, nie wiedziała czy dziecko jeszcze żyje, czy nie udusiło się uwięzione zbyt długo w ciele matki. Po chwili znów chlusnęła krew, ale zaraz potem główka z dużą siłą natarła na ujście narządów.
- Przyjcie Heleno, jeszcze trochę – błagała.
Biedna kobieta zdobyła się na jeszcze jeden, nieludzki wysiłek.
Dziecko zaczęło prychać niczym mały kotek, który urodził się późną jesienią w domu Marty. Jego matka, podobnie jak Helena przyszła na Kindre, by urodzić swoje młode. Niestety zdechła zaraz potem, była zbyt młoda, zbyt osłabiona, by moc dalej żyć. Popatrzyła ze smutkiem na matkę dziecka. Była trupio blada, ale uśmiechała się delikatnie.
- Żyje, przeżyło. – szeptała – On o nic nie wie, nie domyślił się. Nic mu nie powiesz. Ty jesteś sama, ty wychowasz mojego bajtla – ostatnie słowa wymówiła prawie niedosłyszalnie.
Wtedy Marcie przypomniało się o gromnicy, która należała jeszcze do jej matki. Przy jej świetle odmawiała modlitwy kiedy matka umierała. Trzeba ją zapalić, ale wpierw odcięła dziecko od pępowiny, umyła je i owinęła delikatnie własną koszulą.
- To dziewczynka, cerka – powiedziała do Heleny i pobiegła do kuchni po świecę.
Odpaliła ją od pieca i postawiła blisko umierającej. Chciała odmawiać modlitwy, spojrzała na Helenę, ale uśmiech, którym obdarowała swoje nowo narodzone dziecko zastygł na jej twarzy, a szeroko otwarte oczy spoglądały nieruchomo w górę, tam gdzie przed chwilą ulotniła się jej dusza.

II

- Czy moim ojcem był diobeł? – spytała kiedyś wróciwszy z płaczem od strony wsi.
Odkąd pamiętała żadne z gospodarskich dzieci nie chciało się z nią bawić, rzucały za nią kamieniami i pokazywały rogi na głowie za pomocą dwóch środkowych palców.
Kornelia spojrzała na nią swymi błękitnymi, dobrymi oczami, w których tliła się nutka żalu, żalu o to, że jej córka musi cierpieć niesprawiedliwie z powodu niej.
- Twój tatulek potrafili pięknie śpiewać. Przyszli kiejś na Kindrę z dalekiego świata i zostali. Twój tatulek byli silnym chłopem – wyjaśniła tylko raz, potem już nigdy o tym nie rozmawiały.
- Czemu nie ma ich z nami?
- Odeszli – odpowiedziała matka i wróciła do swoich zajęć.
Teraz, kiedy na jej łóżku leżały sztywne zwłoki Heleny źle traktowanej przez męża, który spłodził małą dziewczynkę kwilącą na jej reku, teraz kiedy matka nie żyje, a jej własny , rodzony ojciec nigdy nie pokazał się na oczy pomyślała, że wszyscy mężczyźni są źli. Może dobrze się stało, że mieszka tu sama i sama potrafi zatroszczyć się o siebie, może tam, we wsi jest to gorsze życie, którego nie zna, może to i lepiej. Może i byłoby lepiej, gdyby nie to, że zwłoki Heleny trzeba będzie dostarczyć do jej domu, jej dzieci na pewno niepokoją się o matkę. Kiedy o tym pomyślała wielki żal ścisnął jej serce. Biedactwa, z pewnością maja ciężkie życie, a teraz jeszcze zabraknie im matki i nigdy nie poznają młodszej siostrzyczki, którą trzeba teraz nakarmić. Wiedziała, że najlepszym mlekiem dla wszystkich małych zwierząt jest mleko kozie, takie niemowlęciu też nie powinno zaszkodzić. Dobrze, że koza Lusia ma dużo mleka, zresztą inne kózki, które od lat hodowały z matką też dawały im utrzymanie, wyżywią więc z łatwością taką małą dziewczynkę. Ona, Marta poradzi sobie jak zawsze, tego przecież nauczyła ją matka, która nie potrzebowała ani męża, ani sąsiadów, ani żadnych innych ludzi do pomocy. Wręcz przeciwnie, to ludzie czasem ją potrzebowali, choć kryli się potem z tym przed innymi. Bo żadna znachorka, ani położna ze wsi tak dobrze nie znała się na ziołach jak Kornelia, matka Marty. Wielu rzeczy nauczyła córkę zanim umarła, wiele zasuszonych ziół zostało po niej w woreczku, który wisi nad piecem w kuchni i co najważniejsze, Marta wie jak wielu z nich używać.
Na dworze posłyszała gwar. Pimpuś zaczął głośno szczekać. Zawsze szczekał kiedy usłyszał z daleka czyjeś głosy, a potem jak przybysz zbliżył się do domu uspokajał się i łasił się do jego nóg. Tym razem jednak nie przestawał szczekać choć gwar był coraz bliższy i wyraźnie można było rozróżnić pojedyncze głosy i nawoływania. Pimpuś zawył, widocznie ktoś kopnął go, albo zrobił mu jakąś inną krzywdę.
Marcie ciarki przeszły po plecach, od razu przypomniała sobie podobny gwar, dawno temu, kiedy była jeszcze małą dziewczynką.
- Czarownica! Uważajcie, bo was zauroczy! – krzyczeli wtedy mężczyźni.
Na czele bandy stał Walancin, wielki jak brzoza chłop.
Od dawna przychodził na Kindrę, stał na szczycie wzgórza i patrzył, długo, złowrogo. Kornelia pociągała go, pragnął tej długowłosej, młodej czarownicy, nie przeszkadzało mu, że ma córkę, mógłby nawet ożenić się tu, na Kindrze, ale nie śmiał. Powstrzymywała go ludzka głupota i nienawiść. Myślał, że może ona w końcu przybiegnie, rzuci mu się na szyję, wykrzyczy, że nie może juz znieść tej samotności, że pragnie mężczyzny takiego jak on, Walancin.
Nie przybiegła i nigdy nie przybiegnie. Zrozumiał to w końcu i wtedy pobiegł do wsi jak oszalały, wykrzyczał z siebie całe zło, opowiadał w każdym gospodarstwie jak to widział te przeklętą czarownicę z Kindry unoszącą się nad swoim domem w powietrzu. Dookoła jej głowy wyraźnie widać było jasny obłok – jak u Najświętszej Panienki.
Wtedy Kornelia zachowała zimną krew. Wyszła z domu naprzeciw krzykaczy i zawołała głośno;
- Odejdźcie stąd, bo przeklnę was, zauroczę i będziecie chorować tak, że żaden zielarz, żaden nawet lekarz z miasta wam nie pomoże. Ciało będzie wam odpadać od kości i gnić będziecie za żywota.
Wtedy odeszli, nie odwrócili się za siebie, nie wrócili, aż do dzisiaj.
Czy wyjść z domu naprzeciw tej wrzeszczącej gromady jak uczyniła to kiedyś jej matka?
Niemowlę zapłakało. Owinęła dziewczynkę starym prześcieradłem i wyniosła do kuchni. Ledwo to uczyniła do izby, gdzie leżała Helena wpadło kilku chłopów.
- Patrzcie, zaczarowała moją chorą babę! – krzyczał chudy, wysoki mężczyzna o złośliwych oczach – zaciągnęła ja do swojej chaty i zabiła. Gdzie jesteś wiedźmo!?
- Tu jestem – odważnie weszła drugimi drzwiami prowadzącymi z kuchni do pokoju.
Cofnęli się, nie spodziewali się, że pojawi się tak nagle.
- Nie zabiłam twojej żony, to ty pastwiłeś się nad nią.
- Po co ją tu przywiodłaś, do twej czartowskiej siedziby?! – pieklił się
- Sam jesteś czartem. Biłeś zonę, krzywdzisz dzieci! – odpaliła.
- Zabieram stąd, Helenę. Pomóżcie mi.
Mężczyźni przez chwilę stali osłupiali nie wiedząc co czynić. Być może bali się dotykać nieboszczki, która oddała ducha w domu czarownicy. Wreszcie jednak widząc jak jej mąż sam ściąga jej martwe ciało z leżanki i ciągnie je w kierunku drzwi pochwycili Helenę pod boki i za nogi wynosząc ją na podwórze, gdzie czekał już niski wózek na drewnianych kołach.
Marta zastanawiała się skąd dowiedzieli się, że Helena udała się na Kindrę. Być może ktoś z mieszkańców wsi zauważył ją mimo tego, że omijała gospodarstwa.
Będąc na dworze mąż nieboszczki nadal miotał różnorakie przekleństwa w końcu odjechał z wózkiem, na którym ciągnął zwłoki żony.
Marta pobiegła do niemowlęcia, myśląc, że wieśniacy odeszli, jednak po chwili znów usłyszała na podwórzu głosy i szczekanie psa, które po chwili ustało jak ręką odjął. Zamarło w niej serce. Posłyszała dziwny łoskot, jakiś szum i trzaski na dachu. Instynktownie podbiegła do pieca w kuchni, gdzie wisiał woreczek z ziołami po matce. Zawiesiła go sobie na szyi, po czym owinęła niemowlę starym kożuszkiem.
- Giń czarownico, albo wynoś się z Kindry! – wołały głosy z podwórza. Wyszła na zewnątrz niskim okienkiem, które znajdowało się z tyłu chaty. Teraz myślała tylko o tym, by uwolnić kozy z chlewika przylegającego boczną ścianą do kuchni. Nie chciała, by ją zauważyli. Na szczęście odeszli na ich zdaniem bezpieczną odległość. Przyglądali się ze szczytu wzgórza. Dom płonął.
Marcie udało się wypuścić kozy, które stały teraz bezradne i meczały żałośnie pomiędzy drzewami porastającymi całą Kindrę prócz kawałka pola, na którym jeszcze w tym roku hodowały z matką zboże i warzywa.
Tego roku straciła wiele, a może nawet wszystko. Nie, tak nie może myśleć ma przecież pod opieką maleńkie dziecko, którym musi się zająć.
Pimpek leżał martwy nieopodal płonącego domu. Więc i on przeszkadzał ty okrutnym, głupim ludziom - i on, pies czarownicy.
- Muszę cię jakoś nazwać. – zwróciła się ze łzami w oczach do niemowlęcia – Teraz mam tylko ciebie. Dam ci na imię Małgorzata, to dobre imię dla mojej córeczki, bo odtąd będziesz moja mała córeczką.

III

Brązowo – czerwone i białe kury biegały rozproszone wokół zgliszcz kiedy Marta schodziła ze wzgórza po drugiej stronie wsi, jak najdalej od ludzi, którzy nienawidzili ją i jej zmarłą matkę, chociaż zawsze czyniły im tylko dobro.
Myślała o najstarszej córce Heleny, o tym, co czeka ją teraz kiedy jej matka odeszła na zawsze. Koza Lusia niczym wierny pies stąpała za nią wraz z młodą tegoroczną kózką, którą nadal żywiła swym mlekiem. Inne kozy rozbiegły się wraz z kurami po okolicy.
Od łąki po drugiej stronie wzgórza szedł jakiś młody parobek. Przystanął i przez chwilę przyglądał się dziwnej kobiecie z małym dzieckiem na ręku prowadzącej za sobą dwie kozy. Marta zastanawiała się czy ucieknie przed nią, czarownicą, czy też może splunie z pogardą i pójdzie dalej w swoją stronę. Nic takiego jednak się nie stało, młodzieniec skłonił się lekko i pozdrowił ją grzecznie : „ Szczęść Boże”, po czym ruszył swoją drogą. Być może nie znał Marty, albo nigdy nie słyszał o czarownicy ze wzgórza.
- Zaczekajcie człowieku! – odważyła się zawołać – Znacie córkę Heleny ze wsi?
- Agatę, córkę gospodarza Kopki?
- Tak, ją właśnie. – ucieszyła się – Proszę oddajcie jej te zioła – pogrzebała w woreczku Kornelii – powiedzcie jej, że to od jej matki. Niech kąpie się w tym wywarze zawsze kiedy on zrobi jej krzywdę. Zapamiętaliście?
Skinął głową. Przez chwilę patrzył na nią zdumiony. Wcisnęła mu w dłoń zawiniątko.
- Bądźcie zdrowi. – mruknęła i odeszła szybkim krokiem.

Teraz musiała myśleć o dziecku. Jest zimno, kozy źle znoszą taką temperaturę, Lusia może stracić mleko. Najgorzej będzie w nocy. Musi znaleźć jakieś ciepłe miejsce do spania dla wszystkich, łącznie ze zwierzętami.
Najważniejsze by odejść jak najdalej stąd, tam gdzie nikt jej nie zna.
Może udać się w stronę miasta? Nie, pamiętała jak matka opowiadała jej, że do miasta przybywa codziennie wielu włóczęgów w poszukiwaniu pracy i domu. Mają niewielkie szanse na normalne życie. W mieście z ulicy trudniej wydostać się niż na wsi. Ale kto przygarnie ja z dzieckiem? Zaczyna się wiosna, niedługo gospodarze wyjdą w pole, teraz ma szanse znaleźć pracę u jakiegoś bogatszego chłopa.
Następną wieś minęła kołem. Stąd niedaleko do Kindry, mogli tu słyszeć o czarownicy, mogliby ja rozpoznać.
Przed wieczorem dotarła do samotnego gospodarstwa. Po całodziennej wędrówce była bardzo zmęczona i zmarznięta. Dziecko też coraz częściej pochlipywało, z pewnością zmarzło, choć owijała go szczelnie kożuszkiem, który udało je się wynieść z domu i co jakiś czas poiła ciepłym mlekiem Lusi. Dziewczynka niewiele tego potrzebowała, wystarczało jej kilka kropel, dzięki czemu ona także mogła pokrzepić się mlekiem i mała kózka też co jakiś czas napiła się od matki. Marta pilnowała jednak, żeby nie wypiła wszystkiego niemowlęciu.
Przez chwilę stała w pobliżu gospodarstwa zastanawiając się czy poprosić o nocleg. A jeśli poszczują ja psami? Czy będzie mieć dość siły, by biec? Ręce całe zesztywniały jej od zimna i trzymania dziecka.
- Przeklęta suko! – usłyszała głos od strony gospodarstwa – Mówiłem ci, żebyś wyrzuciła krowom gnój!
Chyba lepiej nie podchodzić do tego domu. Tu nie mieszkają dobrzy ludzie.
Zaczekała w pobliskich zaroślach, aż się ściemniło. W gospodarstwie zgasły świece. Żeby tylko psy nie zaczęły szczekać. Na szczęście stodoła znajdowała się w pewnej odległości od domostwa. Tam Lusia znajdzie trochę słomy, a ona z niemowlęciem odrobinę ciepła.
Skobel puścił za pierwszym razem, psy siedzące w budach przylegających do ściany domostwa niczego nie wyczuły. Więc jednak mieli szczęście. Jak przewidziała w stodole było sporo słomy, siana i plew, kozy miały więc wspaniałą ucztę, a ona, Marta z dzieckiem ciepłe okrycie przed zimnem. Zakopała się w słomie aż po uszy, niemowlę napojone mlekiem Lusi też czuło się dobrze przytulone do jej ciepłego ciała. Przymrozek na dworze, tu w stodole był dla nich niegroźny. Teraz najważniejsze było to, żeby wczesnym rankiem odejść stąd zanim gospodarze zorientują się, że tej nocy mieli gości w stodole, a dwie obce kozy pałaszowały sobie w najlepsze ich siano i słomę.

Mimo zimna można było wyczuć wiosnę. Co dzień robiło się cieplej. Wędrujące z Martą kozy nauczyły się znajdować jakieś chwasty pomiędzy sczerniałym śniegiem, którego co dnia ubywało. Schronienie znajdywali w starych stodołach, a czasem w opuszczonych jeszcze z czasów długiej wojny gospodarstwach. Czasem jakaś dobra gospodyni zlitowała się nad młodą kobietą i jej dzieckiem i podała mijającej jej domostwo kawałek chleba przez niskie, kuchenne okienko, czasem jakiś litościwy człowiek pozwolił przenocować jej w chlewie pomiędzy zwierzętami gospodarskimi, czasem nawet rzucił garść owsa kozom w zamian za odrobinę ciepłego mleka, ale kiedy pytała ludzi o pracę kiwali tylko głowami i wzruszali ramionami. Nawet jeśli komuś przydałyby się dodatkowe ręce do roboty, to nikt nie chciał przyjąć matki z małym dzieckiem.
- Musisz zajmować się niemowlęciem, – mawiali – niewiele będzie z ciebie pożytku.
Jednak pewnego dnia zaświtała w sercu Marty niewielka nadzieja kiedy przechodząc przez małą wieś jakaś niemłoda już kobieta rzuciwszy jej przez okno kawałek suchego chleba zawołała za nią.
- Jeśli szukacie zajęcia babo i dachu nad głową zajrzyjcie do gospodarstwa Joachima na wschód od wioski. Tam, za lasem brzozowym – wskazała na szary cień drzew – są jego pola. Zawsze miał sporo parobków i dziewek do roboty, ale zeszłego roku na jesień jakoś nawiedziła jego zagrody zaraza. Wielu tam pomarło, teraz brakuje Joachimowi rąk do roboty, a śnieg stopniał, niedługo przyjdzie czas wykludzania zwierzyny. Na pewno jakieś zajęcie znajdzie się tam dla ciebie, bo jak widzę nie masz dachu nad głową, a zawsze lepszy choćby taki – skinęła ręką na znak dezaprobaty – niż żaden.
Cóż mogły znaczyć te słowa? Z pewnością ten Joachim nie był najlepszym pracodawcą dla swoich parobków, ale jak to zauważyła kobieta zawsze jest to jakąś szansa na znalezienie dachu nad głową.
Poprawiła więc kożuszek otulający mała Małgorzatę, która niezwykle dzielnie wytrzymywała trudy wędrówki wraz ze swą przybraną matką i ruszyła w kierunku brzozowego lasu.
Do zabudowań Joachima było stąd jeszcze kawał drogi. Miała rację kobieta ze wsi, która doradziła jej udać się do tego gospodarstwa - tu potrzeba było wielu parobków, żeby obrobić wszystkie pola. Dom stał pośród sporego placu, był okazały, otoczony licznymi chlewami, stodołami i niskimi ubogo wyglądającymi zabudowaniami, w których z pewnością mieszkali pracownicy. Kiedy Marta zbliżyła się ze swoimi kozami do zabudowań rozszczekały się psy, a dwóch młodych parobków wyszło przed budynki przyglądając się przybyłej.
- Szczęść Boże. - pozdrowiła ich - Szukam gospodarza, Joachima.
- Jest w domu. - odpowiedział jeden z parobków - A czego po niemu chcecie?
- Co tu się robi? - władczym głosem w tej samej prawie chwili odezwała się gruba jejmość w kolorowym fartuchu i ciemnym, pokrytym pojedynczymi siwymi nitkami warkoczem, co czyniło wrażenie twarzy jeszcze pulchniejszej niż była w rzeczywistości. Rozbiegane, zielone oczka zdawały się świadczyć o tym, że osoba ta zawsze musi pierwsza wiedzieć o wszystkim co dzieje się w tym gospodarstwie. - Jestem żoną gospodarza. Czego chcecie kobieto?
- Szukam zajęcia, - zaczęła jąkać się. sama nie mogła zrozumieć dlaczego gruba jejmość wywoływała u niej szacunek graniczący ze strachem - powiedziano mi we wsi, że szukacie dziewek.
- Kto gadał? - przerwała
- Pewna kobieta.
- Znowu pewno ta, Agnieszka kowalowa. Jak ją spotkam, powiem jej dwa słowa do rozumu. - wystękała ze złością - Niech ona pilnuje własnych spraw.
- Ja, - jąkała się Marta - szukam zajęcia. wiele potrafię, jestem silna.
- Co to za bajtel? - wskazała na Małgorzatę
- Mój - skłamała, ale poczuła, że te słowa przynoszą jej ulgę.
-A, te? - pokazała puszystym krótkim palcem na kozy
- Kozy.
- To wiem. A czyje?
- Moje.
Wysoki, chudy mężczyzna o umęczonej, pomarszczonej twarzy stojący w drzwiach domostwa przysłuchiwał się od jakiegoś czasu rozmowie.
- Nie trzeba nam baby z dzieckiem - odezwał się - Do roboty będę miał jedna parę rąk, a gęby dwie do wyżywienia.
- Zaczekaj. - gospodyni powstrzymała go jednym ruchem ręki - Możemy nająć cię do roboty, - rzuciła ostrzegawcze spojrzenie w stronę męża - ale za jedzenie i spanie. A kozy zostaną u mnie. moje dzieci piją tylko mleko od krów, słyszałam ,że kozie mleko jest zdrowsze.
- Dobrze proszę paniczki, - wysiliła się na uprzejmość - ale moje dziecko musi mieć codziennie choć odrobinę mleka, ja nie mogę jej karmić.
- Ha. - zaśmiała się - To co z ciebie za matka?
- Straciłam pokarm po porodzie, chorowałam...ale, - dodała szybko - teraz jestem zdrowa i silna.
- Dobrze - kiwnęła ręką Joachimowa - dostaniesz codziennie garnuszek mleka dla bajtla, ale mała koziczka będzie moja.
- Zgoda.
- Będziesz na razie spać w chlewie - dodał obojętnym tonem gospodarz.
- Może spać w mojej izbie - odezwała się stara, zupełnie siwa, szczupła, lekko przygarbiona kobieta wychylająca się zza gospodarza w drzwiach - Nie potrzeba mi wiele miejsca, a pod łóżkiem mam dodatkowy stróżak.
- Wszystko jedno - machnął ręką Joachim.
- Zabierzcie kozy do chlewa - ucieszona nowym nabytkiem gospodyni wskazała na parobków, którzy niezwłocznie wykonali polecenie.

IV

Anna nie miała własnych dzieci, choć przeżyła dwóch mężów. Pierwszy zmarł młodo, był równie biedny jak ona, córka wyrobników, którzy nieraz przymierali głodem i chłodem. Nie mieli nic przeciwko temu, żeby Anna wybrała sama swojego przyszłego męża, niczego jej przecież nie mogli zaoferować w posagu i niczego nie spodziewali się dostać od jej przyszłego partnera. Z ulga pozbyli się jednej gęby do wyżywienia. U rodziców nie miała czego szukać poszli więc z mężem w świat szukać jakiegoś zajęcia i swojego miejsca na ziemi. On zaczął pracować u pewnego barona przy wycince drzew, jej również udało się znaleźć zajęcie w kuchni u pracodawcy jej męża. Tam nauczyła się dobrze gotować. Sielanka małżeńska nie trwała jednak długo, gdyż jej ukochanego przygniotło wielkie drzewo w lesie. Na szczęście baron nie wyrzucił jej i pozwolił nadal pracować.
Kilka lat później poznała wędrownego kramarza Artura. Zaglądał czasem do dworu przywożąc piwo i ryby do kuchni. Był wysoki, ciemny niczym cygan i pięknie zbudowany. Służące i dziewki kuchenne wodziły za nim oczami, zdaje się, że miał wiele takich kobiet przed Anną. Czemu wybrał ją, wdowę nie pierwszej już młodości? Nawet jej pierwszy mąż, świętej pamięci, nie wzbudzał w niej takiego ognia, właściwie to nigdy dotąd nie czuła czegoś podobnego.
- Ty też spotkasz kiedyś taka miłość. - mawiała Marcie, która patrząc na jej szarą, pomarszczoną skórę czerwieniła się ze wstydu słuchając tych opowieści. - Dla takiej namiętności warto żyć. - kiwała siwą głową Anna, a wtedy jej mętne zazwyczaj i przygaszone oczy płonęły.
Zostawiła kuchnię i spokojne życie w dworze barona. W małym , drewnianym kościele wzięli ślub. Handlowali piwem, rybami, a z czasem i kobiecymi fatałaszkami - wstążkami i spinkami - takimi zwykłymi, dla służby. Spali zwykle na wozie, w chłopskich stodołach, albo zwyczajnie, pod gołym niebem. Nie znali chaty, ciepłego pieca i gotowanej strawy. Na zimę szukali sobie zajęcia u jakiegoś bogatego gospodarza, albo w niewielkim dworze. Zwykle ona przyjmowała się do pracy jako kucharka, a on, Artur, mieszkał z parobkami w czworakach. Jakże tęskniła wtedy, zimowymi nocami, gdy nie mogła mieć go blisko siebie.
Zabiła go zaraza, pewnego dnia. Jeździli przecież od wioski do wioski, stykali się z różnymi ludźmi. Nie chorował długo, wysoka gorączka, wielkie, ropiejące pęcherze - to trwało zaledwie kilka dni. Ona przeżyła - widać była odporna na choroby. Czasem tak bywa. Ułożyła go na wozie i podpaliła wraz z beczką piwa, rybami i kobiecymi fatałaszkami, a potem biegała jak oszalała dookoła płomieni i krzyczała, że jej miłość umarła, że jej żądza spłonęła.
U Joachima mieszka i pracuje długo, właściwie to nie pamięta ile to już lat. Przeżyła tu już niejednego parobka, niejedną dziewkę. W zeszłym roku gospodarstwo nawiedziła zaraza, ją znowu oszczędziła, choć zabrała młodszych, silniejszych.
- Wystrzegaj się Łucji, naszej gospodyni. - pouczała młodą współlokatorkę - To ona tu rządzi, a jest wielką sknerą i potrafi być okrutna, jeśli wyczuje jakieś doczesne dobra. Uważaj tez na młodych parobków, to rozpustne chłopy, dopóki tu jestem zostawię cię w spokoju, ale jak będziesz sama nikt ci nie pomoże.
- A ta dziewucha, Ewka?
- Parobcy sobie z nią używają. Łońskiego roku urodziła dziecko, ale nikt nie wie co się z nim stało.

Anna od pierwszej chwili całym sercem pokochała mała Małgorzatę. Przy tej małej istotce jej zazwyczaj spowolnione ruchy stawały się płynne, a w oczach można było dostrzec coś, co można by nazwać czułością. Jakże pomocna była ta stara kobieta w wychowywaniu małej dziewczynki, kiedy Marta musiała ciężko pracować w polu, a potem wieczorem wracała tak bardzo zmęczona, że często nie miała już sił pielęgnować niemowlęcia. Łucja coraz bardziej niechętnie oddawała kubek mleka Lusi dla małej, która leżąc często po całych dniach pomiędzy skibami w polu gdy Marta pracowała coraz częściej dopominała się mleka. Na szczęście z pomocą jak zawsze przychodziła Anna, która codziennie w tajemnicy przed skąpą Łucją przynosiła małej trochę mleka od krów, dzięki czemu Małgorzata nie głodowała.
Po nocach młodzi parobcy gzili się z Ewką za ścianą. Nieraz Marta słyszała ich śmiechy i bezbożne sapania. Coraz częściej spoglądali również i za Martą kiedy schylała się w polu, albo gdy ocierała ręką pot z czoła. Podnosiła wtedy wzrok i widziała ich oczy pełne pożądania. Wydawało się ,że prowodyrem w tej trzyosobowej grupie był Marcin, wysoki, umięśniony i hardy, nie znosił sprzeciwu, a kobiety traktował jak przedmioty służące do zaspokajania męskich potrzeb. Nieco niższy i wpatrzony w niego Mikołaj posłusznie wykonywał wszystkie jego polecenia, często też wyręczał go w pracy. Wicek był niezbyt rozgarnięty, ale podobało mu się wszystko co robili jego dwaj kompani, szczególnie z Ewką. Marta widziała jak patrzył na nią swym mętnym wzrokiem robiąc głupkowaty wyraz twarzy i bała się. Leon był stary i wydawało się, że nie interesują go juz kobiece wdzięki. Trzymał się z dala zarówno od parobków jak i od dziewek. Marta rzadko go widywała, gdyż zajmował się głownie karmieniem i pielęgnowaniem zwierząt gospodarskich, najczęściej więc można było go spotkać w chlewach, albo przy wyrzucaniu obornika. Marta zauważyła kiedyś ,że ma nadwyrężone ramię. Wyraźną trudność sprawiało mu podnoszenie ciężkich worków i podrzucanie słomy w górę. Wieczorem zaniosła mu trochę ziół.
- To gorczyca na okłady, uśmierzy ból - podała mu dwa maleńkie woreczki w drzwiach. Wziął nie odezwawszy się ani słowem. Nie wiedziała czy lekarstwo pomogło, nic o tym nie wspomniał, a sama nie miała śmiałości spytać.

Małgorzata rosła jak na drożdżach. Od pewnego czasu Anna zaczęła przynosić jej kawałki sucharka, które rozmaczała w mleku z dodatkiem cukru. Dzięki temu, że mogła jako jedyna z pracowników gospodarskich poruszać się po domu ani Małgorzata, ani Marta nigdy nie chodziły głodne. Pozostałym parobkom musiały wystarczać wspólne posiłki codziennie rano i wieczór, które stanowiły zapłatę za pracę. Wkrótce Małgorzata zaczęła sama siadać pomiędzy skibami, gdzie godzinami czekała na Martę. Jej płacz, gaworzenie i wszelkie inne odgłosy które wydawała denerwowały Ewkę. Widok tej małej sprawiał, że jakiś ciężki, niewidzialny kamień wciąż gniótł Ewkę po żebrach, słysząc śmiech dziecka czuła ból w podbrzuszu, jego szloch i domaganie się o pokarm przyprawiało ją o ucisk w piersi. Nie mogła tego znieść, a czym Małgorzata robiła się ruchliwsza, tym bardziej jej obecność drażniła dziewkę.
Zbliżały się żniwa. Pracy było coraz więcej, upał wszystkim dawał się we znaki. Małgorzata była niespokojna i często popłakiwała, choć Marta ułożyła ją pod olszyną, która była jedynym drzewem dającym cień w pobliżu pola, na którym pracowali.
W pewnej chwili Ewka podniosła głowę, długo nasłuchiwała, patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, wydymając głupkowato usta.
- Czemu nie pracujesz? - najstarszy syn Joachima, Adolf, który pomagał już w polu, albo dowodził parobkami w pracy zauważył jej dziwne zachowanie.
Jednak Ewka zamiast zacząć pracować wyprostowała się jeszcze bardziej i szykując się do skoku niczym ryś atakujący swoją zdobycz pobiegła ku Małgorzacie. Zanim ktokolwiek z pracujących zdążył krzyknąć porwała bezbronne dziecko w objęcia i poczęła z nim biec w kierunku budynków.
- Małgorzata! - zawołała Marta posłyszawszy krzyk dziecka.
Pobiegła ile sił w nogach za Ewką. Przez chwilę jej biała chustka mignęła na miedzy i w pobliżu płotu, przez chwilę jeszcze słyszała płacz Małgorzaty. Potem zniknęły za budynkami.
Minęła furtkę w płocie i wbiegła na plac otoczony zabudowaniami. Drzwi do największego chlewa zatrzeszczały. popchnęła je z całych sił. Ewka stała z Małgorzatą uniesioną wysoko gotowa cisnąć dzieckiem do koryta, z którego pożywiały się świnie. Wielka, opasła locha, która niedawno urodziła dwanaście młodych kwiczała z wielką mocą podobnie jak inne zwierzęta domagające się żeru od człowieka stojącego nad korytem.
- Więc tak pozbyłaś się swojego dziecka. - zrozumiała Marta - Oddaj moją córkę, proszę.
- Nie podchodź! - krzyknęła Ewka robiąc głupkowatą minę - Słyszysz je? Słyszysz jak domagają się? - zaśmiała się straszliwie, a jednocześnie głucho i beznadziejnie.
Nieco z tyłu, blisko dziewki z drugiego pomieszczenia cichutko, prawie bezszelestnie wynurzył się Leon.
- Patrz! - krzyknęła straszliwie Ewka próbując cisnąc przerażoną Małgorzatą w koryto.
Leon był jednak szybszy, złapał dziecko w locie i odepchnął ją z całych sił, aż wywróciła się na obornik zalewając się łzami, posypując głowę brudną ściółką i krzycząc bezradnie.

V

Jesienią Anna zachorowała. Już wcześniej od kilku miesięcy odczuwała coraz większą słabość i ten nieznośny ucisk w klatce piersiowej, ale zdawało się jej , że to przejściowe dolegliwości, nigdy przecież nie chorowała. Teraz do złego samopoczucia doszły silne bóle głowy i utraty świadomości. Nie była w stanie normalnie pracować.
- Co się z tobą dzieje?- złościła się Łucja - Parobcy czekają na jadło, a w kuchni nic nie narychtowane.
Niestety stan Anny co dzień pogarszał się.
- Na co mi taka pomocnica. - biadoliła Łucja - Idź lepiej do swojej izby, odpocznij, a jutro nadrobisz swoją robotę.
Lecz następnego dnia Anna nie mogła nawet zwlec się z łóżka.
- i co teraz zrobię? - zrozpaczona Łucja stała nas drugi dzień rano przy łóżku chorej - Z ciebie nie ma żadnego pożytku, Ewka nie nadaje się do domu, strach nawet dopuszczać do moich synków tę nawiedzoną, a krowy nie wydojone i jedzenie musi być narychtowane. Leon! Leon! - zawołała przez uchylone okno - Idź mi zaraz na pole po Martę.
Dziewczyna nie była zadowolona z perspektywy pracy w domu, tym bardziej, że Łucja nie zgodziła się, żeby zabrała ze sobą małą Małgorzatę. Chorą trzeba było doglądać kilka razy dziennie, a gospodyni patrzyła jej na ręce i pilnowała, żeby nie wychodziła z domu.
- Nie bądź markotna Marto - pocieszała ją Anna - Małgorzata może zostać w domu ze mną.
- Nie macie sił, żeby zajmować się małą.
- Kilka razy dziennie na pewno uda ci się oderwać i przybiec tu nakarmić ją, a jak nie to zawołam Leona przez okno.
Marta nie miała innego wyjścia jak tylko spełnić polecenie gospodyni. Może nie była tak dobrą kucharką jak Anna, ale matka nauczyła ją gotować.
Praca w domu była nieco lżejsza niż w polu, a w kuchni było przyjemnie i ciepło. Zawsze choć na krótką chwilę udało jej się pobiec do Małgorzaty i Anny. Przynosiła im w kieszeni smakołyki i parzyła ziółka z szyszek chmielu i melisy dla chorej na wzmocnienie. Leon tez chętnie wpadał do izby, dokładał drew do ognia, podawał chorej wodę, albo przewijał Małgorzatę, którą zdążył już pokochać jakby był jej dziadkiem.
Młodzi parobkowie widząc chorobę Anny poczynali coraz więcej dokazywać względem Marty, która pracując teraz w kuchni była bardziej zadbana i kusiła ich przez to jeszcze bardziej swoją świeżością i młodzieńczym wyglądem. Była o wiele piękniejsza od głupkowatej Ewki, której wdzięki zaczynały ich już coraz bardziej nudzić.
- Marto wyjdź na plac, a pocieszę cię jak nikt dotąd tego z tobą nie robił! - wykrzykiwał bezczelny Marcin wieczorem pod oknami izby.
- Nie bój się, dopóki żyję nie wejdą tu. - pocieszała ją Anna - Boją się, że poskarżę się Joachimowi.
Martę zdziwiły nieco te słowa, znając bowiem obojętność gospodarza nie mogła uwierzyć w to, żeby angażował się w jakieś konflikty miedzy parobkami.

Łucja wybierała się do miasta z Joachimem i młodszym synem po sprawunki.
- Zostaniesz w domu z Adolfem. - rozkazywała - Jedzenie dla wszystkich ma być narychtowane jak zawsze, krowy wydojone i oporządzone, zresztą sama wiesz co do ciebie należy. Wrócimy najdalej jutro do południa.
Łucja nie lubiła opuszczać gospodarstwa. Ostatnim razem kiedy zabrała synów do miasta we wsi wybuchła zaraza. Gdy kilka dni później wróciła, jej najmłodsza córeczka Adela już nie żyła. Odeszła podobnie jak wielu innych. W domu zastała zrozpaczonego Joachima i Annę stojących nad zwłokami ich jedynej córki.
Tym razem jednak Joachim miał ważne sprawy do załatwienia.
- Jedź ze mną, zrobimy trochę sprawunków w mieście. Na gospodarstwie zostanie przecież Adolf - prosił ją.
Kiedy nareszcie odjechali drabiniastym wozem zaprzężonym w dwa brązowe konie Marta zabrała się do pracy, nie mogła przecież pozwolić sobie na próżnowanie, wiedziała, że po południu wszyscy zejdą się na posiłek, a Adolf ciągle patrzył jej na ręce.
W samo południe posłyszała gwar na podwórzu. czyżby parobcy przyszli z pola o tej porze? Nie , to niemożliwe, było zbyt wcześnie.
Wybiegła przed dom. Naprzeciw chaty stała kolasa należąca zapewnie do jakiegoś bogatego człowieka. Z zydla zwinnym ruchem zeskoczył właśnie szczupły, czarnowłosy mężczyzna ubrany w piękny, przydługi frak i ciemne spodnie.
-Szczęść wam Boże, piękna paniczko! - zawołał miękkim, pełnym uprzejmości głosem - Czy wasz gospodarz jest w domu?
- Nie ma panoczka - starała się odpowiedzieć równie uprzejmie, dygnęła więc najpiękniej jak tylko potrafiła - Pojechali z paniczkom Łucjom do miasta, nie dalej jak dziś rano.
- To niedobrze. - zmartwił się piękny przybysz - W bryczce siedzi pan hrabia Eustachy, który wybrawszy się na przejażdżkę zechciał pospacerować w pobliskim lesie brzozowym i upadł tak nieszczęśliwie, że chyba złamał nogę.
- Jestem Adolf, syn gospodarza - młodzieniec zobaczywszy kolasę przybiegł z chlewa - proszę wprowadzić panoczka. Zaraz poślę parobka do wsi po babę, co zna się na złamaniach . Marta pomóż panoczkowi wysiąść .
Patrzyła z uznaniem na młodego Adolfa, któremu cienki wąsik zaczął zaledwie kiełkować pod nosem. Dobrze radzi sobie chłopiec pod nieobecność rodziców.
Wraz z towarzyszem hrabiego wolno zwlekli gościa z kolasy i podpierając go na swych ramionach prawie zanieśli jęczącego do ciepłej izby.
- Rozgośćcie się panoczku, - powiedział uprzejmie Adolf - ja pójdę po parobka.
- Zaczekajcie. - Marta z początku onieśmielona bogatym strojem starego hrabiego i przenikliwym wzrokiem jego stangreta odzyskała teraz odwagę. - Ja trochę znam się na leczeniu, mogę pomóc.
- Ty! - zaśmiał się Adolf - zostaw panoczka w spokoju!
Spojrzała pytającym wzrokiem na towarzysza chorego. Ten widocznie zobaczył cos w brązowych oczach Marty, bo uśmiechnął się ciepło i rzekł:
- Może dajmy jej obejrzeć. Zanim baba ze wsi dotrze do tego gospodarstwa minie wiele czasu.
Stary hrabia również przyjrzał się rudowłosej kobiecie stojącej naprzeciw i skinął głową na znak przyzwolenia.
Spojrzała na dolna część nogi, tuż nad stopą.
- Zdejmijcie buty panoczku - poprosiła.
Obmacała dokładnie napuchniętą łydkę.
- Kość jest złamana, trzeba ją nastawić i usztywnić, żeby się zrosła. Poczekajcie, pobiegnę do mojej izby, przyniosę zioła, żeby was mniej bolało, ale najpierw nastawię nogę. Jesteście gotowi?
Zanim zdążył przytaknąć szybkim ruchem pociągnęła z całych sił nogę nastawiając kość. Hrabia zawył z bólu.
- Robiłaś juz to kiedyś? - spytał po chwili.
- Pomagałam matce, sama robię to pierwszy raz.
- No, no. - westchnął hrabia.
Marta nie zwracając na to uwagi zręcznymi ruchami usztywniła nogę za pomocą dwóch wałków do ciasta, które znalazła w kuchni i dwóch koszul Joachima, które podarła na strzępy
- Teraz pójdę po zioła, a wam radzę w tym czasie napić się gorzałki. Przez parę tygodni będziecie mieć usztywnioną nogę, nie wolno wam jej nadwyrężać.
- A to zręczna znachorka - zaśmiał się hrabia mimo bólu - Przynieś mi Ignacy moją sakiewkę - zwrócił się do przystojnego towarzysza.
- Nic nie jesteście mi winni panie - obruszyła się - gdybyście byli żebrakiem pomogłabym wam tak samo..
- W takim razie - westchnął - jestem twoim dłużnikiem, jeśli będziesz kiedyś w potrzebie możesz zwrócić się do mnie w każdej sprawie.

VI

- O laboga! Czułam, że podczas naszej nieobecności zdarzy się cos złego! - biadoliła Łucja - Obie koszule zniszczone, o wałkach do ciasta nie wspomnę. Miałam dwa wałki, a z powodu tej… - tu zamachła się reką na Martę - nie mam ani jednego. I kto mi teraz wynagrodzi takie straty? A ty, - zwróciła się do Adolfa - myślałam, że jesteś mądrzejszy.
- Ale to był sam hrabia. - tłumaczył się purpurowy ze złości i wstydu chłopiec - Może kiedyś tez będziemy potrzebować pomocy, a on wspomni wtedy, że udzieliliśmy mu gościny.
- Tak - zaśmiała się szyderczo matka – jużci wspomni i zapamięta, że przez niego twój ojciec stracił dwie całkiem dobre koszule.
Biadoleniu i łajaniu domowników nie było końca.
Pachołcy przy wieczerzy od razu wyczuli, że Marta straciła dziś łaski gospodyni, wieczorem więc jeszcze bardziej dokazywali pod jej oknem. Na dodatek stan Anny znów się pogorszył. Marta musiała ją teraz odwracać na boki z pomocą Leona, gdyż nie mogła juz poruszać się na łóżku. Duszności nasiliły się. Jakie to szczęście, że Leon przychodził doglądać małej Małgorzaty, inaczej dziecko siedziałoby po całych dniach samo przy chorej.
Zbliżała się zima i w izbie coraz bardziej można było ją wyczuć, gdyż niewielka ilość chrustu jaką udało się zebrać Marcie w przerwach pomiędzy jedną robota a drugą i to co przyniósł Leon nie wystarczało, by dostatecznie nagrzać w piecu. Marta starała się jak najcieplej okrywać Annę, żeby nie marzła, ale martwiła się tez o Małgorzatę, która zaczęła juz raczkować po ubitym, zimnym klepisku, ubrana zaledwie w szmaty zebrane ze starych materaców, z których Marta szyła dla niej koszulki. Teraz pomniejszyła też stary kożuszek przyniesiony jeszcze ze spalonego domu i Małgorzata odziana była w niego przez całe dnie. Było to dla małej niewygodne, ale przynajmniej jako tako chroniło ja przed narastającym co dnia chłodem.

- Trzeba pozbyć się Anny z gospodarstwa, już dość długo żywimy ta starą. - stwierdziła kiedyś Łucja podczas kolacji zwracając się do wszystkich zgromadzonych przy stole. Trzej parobcy wzruszyli tylko ramionami, Ewka zrobiła głupia minę i zaśmiała się głucho.
- Nie możemy! - próbowała bronić jej Marta, ale gospodyni podniosła na nią rękę i krzyknęła:
- Ty się nie odzywaj, roztrwoniłaś cudzą własność, nie masz nic do gadania. wynocha z kuchni!
Ze łzami w oczach wyszła na podwórze, wiedziała, że ziarno nienawiści przeciw Annie zostało zasiane.
Łucja nie traciła czasu. Następnego dnia rano poszła do wsi dowiedzieć się czy Anny nie można by umieścić w przytułku, który prowadzili jacyś zakonnicy w niedalekim miasteczku. Podobno jedna z kobiet mieszkających we wsi miała tam brata.
Przyjechała zadowolona.
- Katarzyna, baba garncarza pójdzie tam jutro przygotować miejsce dla Anny. Ta stara powinna się cieszyć, że nie wyrzucam jej na polnej drodze, by w polu wyzionęła ducha. Musiałam jeszcze na niej tracić, choć jest zbędna. Ta sknera, Katarzyna zażądała garnek fetu za drogę. Taki świeży fet...ale co zrobić, człowiek pobożny jak ja nie może inaczej uczynić - wyrzucała z siebie nie kończący się potok słów.
Zwracała się przy tym do Adolfa, ale Joachim, który nigdy nie wtrącał się do poczynań żony był akurat w kuchni i przysłuchiwał się temu, o czym rozprawiała.
- Co to na znaczyć babo! - podniósł nagle i niespodziewanie głos.
- A, co? - zdziwiła się tym nagłym atakiem Łucja
- Nikogo nie będziesz wyciepywać Lucka , słyszysz! - podniósł rękę w górę jakby chciał zamierzyć się na żonę.
Kobieta stanęła jak wryta. Nigdy jeszcze nie spotkała się z taką reakcją męża.
- Co ty, Joachim. - szepnęła wystraszonym głosem
- Anna zostaje, dość długo tu harowała, ma prawo umrzeć w spokoju.
- A garnuszek fetu?
- Przepadł!
Marta słyszała słowa Joachima w drugiej izbie, gdzie szorowała podłogę, cieszyła się tak bardzo, że nie mogła pohamować łez, które cisnęły jej się do oczu. Przynajmniej nie musi już martwić się o to, wystarczy, że z Anną jest coraz gorzej, nie działają na nią ani nalewki przeciwbólowe, ani ziółka uspakajające. Anna leży po całych dniach jak kłoda drzewa, jęczy, a ostatnio zaczęła przyzywać Artura, swojego zmarłego męża.
Na kolację tego dnia upiekła placki dla wszystkich, kilka zabrała dla Anny i Małgorzaty. Anna co prawda niewiele ostatnio jadła, ale Małgorzata miała coraz większy apetyt. Już nie wystarczało jej mleko ani rozmoczony sucharek. Teraz nie mogła wprost doczekać się na garnuszek żuru, ziemniaki, placki i inne przysmaki ze stołu Łucji.
Marta wiedziała, że dziewczynka ucieszy się z placka, biegła więc jak na skrzydłach ciesząc się ,że kolejny ciężki dzień kończy się i teraz nareszcie będzie mogła zająć się swoimi współlokatorkami. Wpadłszy jednak do izby oniemiała z wrażenia. Nad łóżkiem Anny stał Joachim, trzymał starą kobietę za rękę i uśmiechał się do niej czule. Małgorzata siedziała w swoim kożuszku na podłodze i jadła czerwone, jędrne jabłko. Zobaczywszy Martę zapiszczała radośnie. Joachim odwrócił się gwałtownie i puścił rękę chorej.
- Pójdę już. - powiedział zmieszany - Dobranoc Anno.
Obok pieca piętrzył się stos narąbanych drew, a na blasze w garnku Łucji gotowała się pachnąca mięsem zupa. Anna leżała zupełnie przytomna, patrzyła na drzwi, za którymi zniknął Joachim.
- Czy ty...czy wy? - wykrztusiła z siebie Marta.
- To było dawno temu. - chrapliwym, ściszonym głosem wolno stara kobieta wypowiadała pojedyncze słowa - Łucja nie może się dowiedzieć. On przyszedł się pożegnać.
- Ode mnie niczego się nie dowie, możecie być spokojni - zapewniła gorąco Marta . A wy...jeszcze wyzdrowiejecie, z nikim nie musicie się żegnać. - wyszeptała przez łzy sama nie wierząc w swoje słowa.
Anna uśmiechnęła się dobrotliwie i z powątpiewaniem skinęła głową.
- Dobra z ciebie dziecina. Pozwól, że umierając starka pobłogosławi ciebie i małą. To, że byłam jej starką jest dla mnie największą nagrodą jaką do życia dostałam.

VII

Nad ranem przestała oddychać. Marta nie spała tej nocy, słyszała dokładnie jak w pewnym momencie jej ciche charczenie urwało się. Rano musiała powiedzieć o tym Łucji. Anna zasługiwała na porządny pogrzeb.
- Poślę parobka do księdza, trzeba pochować starą. Znów czekają mnie wydatki – lamentowała. – Farorzowi trzeba będzie zapłacić, grabarzowi też coś za wykopanie grobu.
Mikołaj , który został rano wysłany do księdza przyniósł wiadomość, że jutro w samo południe odbędzie się pogrzeb, a grabarz zgodził się wykopać dziurę za niewielką zapłatą. Do tego czasu Anna miała leżeć w izbie, gdzie przebywała Małgorzata. Leon zgodził się tego dnia częściej zaglądać do małej, zaś Marta mimo żałoby musiała udać się jak co dnia do swoich zajęć. Przed wieczorem Łucja urządziła w swoim domu tradycyjne rzykanie za zmarłą, które sama poprowadziła nie chcąc sprowadzać rzykaczki ze wsi.
Wieczorem Marta nakarmiła małą, Annę zaś ułożyła na wznak wyjąwszy spod niej wyleżany materac. Lepiej jak nieboszczka będzie leżeć na twardej powierzchni.
Nigdy nie bała się zmarłych. Patrząc na nieruchomą twarz Anny teraz przypominała sobie chorych przychodzących czasem do jej matki. Często nie mieli oni szans na wyleczenie. Przychodzili kiedy wiejskie zielarki rozkładały nad nimi bezradnie ręce. Do czarownicy zawitali w ostateczności, gdy wszystko inne zawiodło. Czasem umierali w chacie Kornelii – wycieńczeni żebracy, kobiety oddające się byle komu za garść ziarna, obwoźni handlarze i kramarze – ludzie nie tolerowani, po których nikt nie zapłakał, nikogo nie interesowało jak i gdzie skończą. Ich twarze były pełne przerażenia, czasem malowało się na nich zdziwienie że to już, że tak niespodziewanie, za wcześnie. Rzadko widywała oblicza tak spokoje jak pogodzona ze śmiercią twarz Anny.
W izbie było tak cicho. Oddech Małgorzaty był równy, jednostajny. Oparła głowę na poduszce. Zmęczenie dało znać o sobie. Jednostajną ciszę i ciemności w środku nocy rozdarł krzyk, krzyk Anny. Zobaczyła przed sobą jej twarz, bardzo wyraźnie.
- Uciekaj Marto!
Usiadła na łóżku, drzwi otworzyły się ze zgrzytem.
- Nakryj starą – pijany Marcin zataczając się wniósł do izby chłód i obrzydliwy zapach gorzałki.
Mikołaj pośpiesznie wykonał polecenie.
- Zamknij drzwi Wicek, bo wieje.
Z dzikim, głupkowatym śmiechem za parobkami wtoczyła się do izby Ewka opierając się całą sobą na zamkniętych drzwiach.
- Czego chcecie ? - syknęła Marta.
- Czego? – zaśmiał się złośliwie Marcin – Chcemy tego, co dawałaś ojcu twojego bachora. I po robisz się taką święta , kiedy gziłaś się po kątach.
Mikołaj z Wickiem podbiegli do niej próbując złapać ją za ręce. Pobiegła do drzwi jednak Ewka śmiejąc się głośno i złośliwie zaparła się na nich z całych sił. Słyszała jak Leon walił w deski z drugiej strony, zbudzona Małgorzata płakała. Mikołaj z Wickiem przewrócili ją na podłogę wykręcając ręce. Marcin uderzył ją w twarz, zadarł wysoko spódnice próbując wedrzeć się miedzy uda.
- Dzierżcie ją mocniej, by się nie wyrywała! – wydawał rozkazy.
- Ja będę drugi, ja! – próbował przekrzyczeć go Wicek.
- Ja przed tobą – zezłościł się Mikołaj przygważdżając jej prawą rękę i nogę jeszcze mocniej do ziemi.
- Dzierżcie mocniej, bo zaraz skończę! – wołał Marcin podskakując w gorę i w dół.
Czuła jak ciepła stróżka krwi kapie jej po nogach. Ogarniała ją coraz większa złość i obrzydzenie. Choć głupi Wicek próbował zasłonić jej usta krzyknęła z wielka mocą i z całych sił ugryzła go w palec. Zawył niczym zranione zwierzę i odskoczył w bok puszczając rękę Marty. W tej samej chwili Leon pchnął tak mocno drzwi, że Ewka przewróciła się nie przestając przy tym, ani przez chwile śmiać się swoim szaleńczym, dzikim śmiechem. Przebiegł wprost po niej i złapał od tyłu Marcina za plecy. Marta odepchnęła go równocześnie z wielka mocą. Mikołaj wypadł przez otwarte drzwi na dwór, a za nim zraniony w palec Wicek.
- Wynocha, bo ubiję! – wrzasnął Leon.
Marcin podciągnął spodnie i opuścił wraz z Ewka izbę.

Po porannym dojeniu Marta zaczęła przygotowywać Annę do ostatniej drogi na niskim dwukołowym wózku Łucji, którym miała podążyć w towarzystwie gospodarzy i parobków do kościoła. Droga była daleka, wyruszyli więc wcześnie, by zdążyć na pogrzeb w południe jak nakazał proboszcz Mikołajowi. Cała drogę Marta niosła na rękach ubraną w kożuszek Małgorzatę. Nie patrzyła na parobków, którzy ciągnęli wózek, ani na Joachima, kilkakrotnie ocierającego łzy z policzka, ani na Łucję narzekającą całą drogę na zmarnowany czas i straty jakie musiała ponieść z powodu choroby i śmierci Anny.
Kiedy nieboszczka spoczęła wreszcie w poświęconej ziemi wszyscy bezzwłocznie ruszyli z powrotem w stronę gospodarstwa.
- Marta, idziemy! – warknęła na nią gospodyni widząc, że nadal stoi nad grobem
– Marta!
- Odchodzę.
- Co powiedziałaś? – nie dosłyszała.
- Odchodzę. Już nie wrócę.
- No co ty! – warknęła – A kto odrobi koszule Joachima? A kuloki do ciasta?
- Dostaliście za nie moje kozy i robiłam prawie rok.
- Co zarobiłaś, przejadłaś! – syczała wściekła. Nie chciała głośno krzyczeć na cmentarzu. Proboszcz jeszcze nie minął bramy, obejrzał się kilka razy.
- Idę do bramy, masz nas zaraz dogonić, słyszysz! Bo jak nie! – podniosła rękę ostrzegawczo.
- Nie pójdę z wami. – powtórzyła, minęła Łucję, parobków w bramie, Joachima i Ewkę. Leonowi spojrzała w oczy.
- Bądźcie zdrowi – szepnęła i pobiegła z małą Małgorzatą w przeciwnym kierunku niż droga do gospodarstwa Joachima.

Zaczynała się zima, najważniejsze było teraz znalezienie ciepłej izby dla małej.
„ Jestem twoim dłużnikiem” – przypomniała sobie słowa starego hrabiego. Czy dotrzyma słowa?
Kobieta odziana w czarny, ciepły pled obejrzała się z ciekawością widząc obca, młodą kobietę z dzieckiem na reku.
- Jak daleko stąd do hrabiego Eustachego?
- Musicie minąć wieś, droga pokludzi was między polami, przez lasek, a potem park – informowała mierząc o stóp do głów ubogą niewiastę udającą się do panoczka tak bogatego jak hrabia.
Małgorzata pełna ufności patrzyła jej w oczy. Przypomniała sobie jak błąkały się po wsiach wczesna wiosną. Czyżby znów czekała je tułaczka? Jak przetrwają zimę nie mając schronienia, ani pożywienia? Jak przetrwa ten mroźny czas Małgorzata? I Zobaczyła wzniesione w górę oczy Heleny, ciche, nieruchome, zamglone. Musi ochronić jej córeczkę przed wszelkim złem tego świata.
Ignacy – tak nazywał hrabia swego pomocnika. Nie mogła przypomnieć sobie koloru jego oczu, ale wiedziała, że są ciepłe i przenikliwe. Czuła, że czerwieni się myśląc o nim i jakiś nieznany dotąd dreszcz przeniknął całe jej ciało. Może Ignacy wstawi się za nią jeśli spotka go w pobliżu domu hrabiego.
Droga pomiędzy polami, która wskazała kobieta wiła się w nieskończoność, choć przez cały czas widziała ciemny zarys lasu, o którym wspominała. Tuż za lasem miał rozpoczynać się park. Jak rozpoznać park od lasu?
Okazało się, że nie było to wcale trudne. Minąwszy obszar zarośnięty wszędobylskimi brzozami, olchami, bukami i różnorodnymi, gęstymi krzewami, o które potykała się nieustannie niosąc zniecierpliwioną już długą drogą Małgorzatę weszła w zalesienie, gdzie piękne, wysokie drzewa rosły w równomiernych szeregach niczym żołnierze stojący w bojowym szyku. Wiec to jest park, tu gdzie równe alejki przecinały się ze sobą, by spotkać się w miejscu, gdzie błękitny staw z mostkiem po prawej stronie iskrzył się milionem ogników odbijających się od późnojesiennego, chłodnego słońca. Wzdłuż alejek zobaczyła kilka ślicznych, rzeźbionych ławeczek i jakiś wysoki, okrągły budynek, jakby mała wieża pośrodku placyku w samym centrum tego cudownego miejsca.
Od strony stawu dobrze widać było dwór. Był ogromny, biały z wielkim jak stodoła dachem i mnóstwem okien. Małgorzata zachwycona tym widokiem wskazywała na budynek białą rączką i uśmiechała się zachwycona. Hrabia jest naprawdę bogatym człowiekiem. Czy zgodzi się przyjąć brudną żebraczkę z małym dzieckiem na ręku?

VIII

- Marianno! Trudo! Na pewno ucieszy was wiadomość, że będziecie miały pomocnicę. – śmiał się dobrodusznie hrabia Eustachy – Może wreszcie przestaną narzekać, że mają za dużo pracy – zwrócił się do Marty – Truda zaraz poda do stołu. Marianna wskaże wam pokój, gdzie możecie wstawić rzeczy. Nie macie żadnych rzeczy?. Dziecko też nic nie ma?
Marta kiwała tylko głową onieśmielona ciepłym przyjęciem przez właściciela dworu.
- W takim razie od razu zapraszam do obiadu. – ciągnął hrabia – Moja noga jeszcze daje znać o sobie, ale nastawiłaś ją lepiej niż zrobiłaby to wiejska baba od złamanych kości. A co z ziołami? Nie masz ich ze sobą?
- Wszystko zostało w gospodarstwie Joachima. Zresztą niewiele tego już było.
- Trudno. – rozłożył bezradnie ręce – Latem nazbierasz nowych ziół. Po drugiej stronie dworu rozciągają się podmokle łąki. Widywałem tam wiele rodzajów roślin, ty lepiej się na tym znasz, ale myślę , że zbierzesz tam wiele gatunków ziół, które cię zainteresują, podobnie w lesie za parkiem.
Marta nie mogła uwierzyć własnemu szczęściu. Hrabia przyjął je nadwyraz serdecznie, w ogóle nie przeszkadzało mu, że ma małe dziecko. Nawet zaprosił je z Małgorzatą do wspólnego stołu, jadł razem ze służbą i zapewnił ją, że może tu zostać jak długo zechce. Podczas posiłku przedstawił jej wszystkich domowników.
- To Truda, kucharka – wskazał na otyłą kobietę nie pierwszej już młodości – Jeśli potrafisz gotować na pewno przydasz jej się do pomocy. Ta zacna kobieta – wskazał na wysoką, nieco przygarbioną jejmość – to Marianna, a oto jej poczciwy mąż Bernard i córka Agnieszka – wszyscy dbają o to, byśmy nie zarośli tu brudem, a Bernard opiekuje się dodatkowo parkiem i stajnią. Zaś ta młoda dama - wskazał na kilkuletnią dziewczynkę – to nasza Tereska, oczko w głowie Ignacego, którego poznałaś w gospodarstwie Joachima. Ignacy zarządza moim majątkiem, czyli wyręcza mnie w wielu nudnych i czasochłonnych sprawach, poza tym powozi. Jak widzisz nie mam wielkiej służby , dlatego ludzie z wyższych sfer często nazywają mnie dziwakiem i sknerą. Czy zechcesz pracować u takiego dziwaka, Marto?
- Będę niezmiernie rada panoczku – ucieszyła się.
Obiad smakował jej wybornie, nie mówiąc już o Małgorzacie, która nigdy nie widziała, ani nie kosztowała takich wspaniałości. Opychała się jedzeniem, aż Marta przestraszyła się, że może jej to zaszkodzić, żołądek tego biednego dziecka nie był przyzwyczajony do pańskiego pożywienia.
Po obiedzie chciała od razu zabrać się do pracy i pomagać Trudzie zmywać, ale hrabia kazał jej iść do pokoju odpocząć z dzieckiem.
- Jeszcze dość się narobisz. – uśmiechała się do niej dobrotliwie gruba Truda kiedy próbowała się sprzeciwiać. – Nie staraj się niczym. Hrabia to dobry człowiek, miałaś wiele szczęścia, że trafiłaś z dzieckiem pod jego dach.
To prawda, nie mogła uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Małgorzata też była zachwycona, obserwowała z wielka ciekawością, korytarze, portrety na ścianach, drogie meble i cudownie błyszczące posadzki.
- Patrz Małgorzato jak tu pięknie – szeptała do niej Marta.
Po południu Truda poprosiła Martę do biblioteki.
- Małgorzata może bawić się z kuchni z Tereską – powiedziała.
Hrabia siedział za zdobionym, drewnianym biurkiem rozpostarty nad jakimiś kartkami, w reku trzymał wielkie, pióro, obok którego stal ciemny, szklany pojemnik z inkaustem.
Na licznych półkach w bibliotece królowały stosy książek. Marta aż jęknęła z zachwytu.
- Czy interesuje cię medycyna moja Marto? – zapytał hrabia – Czy chciałabyś dowiedzieć się czegoś więcej o leczeniu, niż tylko to co wiesz o zielarstwie.
Kiwnęła głowa onieśmielona pięknem tego miejsca.
- Moja biblioteka jest dla ciebie otwarta Marto. Jest tu wiele książek, które mogą cię zainteresować.
- Ale, – Marta spojrzała ze smutkiem na jasne pióro i ciemna plamkę inkaustu na jego spodzie – nie umiem czytać.
Spojrzał nas nią zaciekawiony
- Czy chciałabyś się nauczyć?
Kiwnęła głową. Trudno było ogarnąć wzrokiem liczbę wszystkich ksiąg znajdujących się w bibliotece. O czym mogą opowiadać? Tak, oddałaby wiele, by moc poznać ich treść. Hrabia wyczuł jej podniecenie.
- Mogę nauczyć cię pisać i czytać jeśli tego pragniesz.

Na kolacji zjawił się Ignacy. Skłonił się pięknie Marcie na powitanie. Nie był zdziwiony jej obecnością, widocznie ktoś opowiedział mu już o jej przybyciu. Przez chwilę zdawało jej się, że zarumienił się lekko spojrzawszy przez krotką chwilę w jej brązowe oczy. Opuściła powieki, czuła, że płonie, obawiała się, że wszyscy zauważą jej zakłopotanie. Ręce drżały jej za każdym razem kiedy jego wzrok błądził w kierunku krańca stołu, gdzie siedziały wraz z Małgorzatą. Teraz była już pewna - jego oczy są stalowe, głębsze niż woda w stawie w parku i na pewno bardziej przejrzyste.
- Czy możecie mi podać chleb tatulku? – spytała w pewnym momencie mała Tereska.
Od razu spełnił prośbę uśmiechając się serdecznie. A wiec to jego córka – mimo woli poczuła ukłucie w piersi. A czego się spodziewała? Że taki mężczyzna nie będzie miał żony?

Życie w dworze przepełnione było pracą, nauką czytania i opieką nad małą Małgorzatą, a jednak nigdy dotąd nie czuła się tak szczęśliwa. Hrabia był mądrym i wymagającym nauczycielem, poświęcał swej młodej uczennicy codziennie kilka godzin po śniadaniu i był bardzo przejęty tą rolą. Potem zazwyczaj pomagała Trudzie w przygotowaniu obiadu. Po południu pracowała wraz z Marianną i Agnieszką.
Budynek był duży, posiadał wiele pomieszczeń, dla trzech kobiet utrzymanie w nim porządku wymagało mnóstwa zachodu. Z oszczędności ogrzewano tylko kilka pomieszczeń, w zimowe miesiące większość komnat przenikał więc chłód. Hrabia był samotnikiem zadającym się ze służbą, nie przyjmował gości z towarzystwa, nie było wiec potrzeby rozpalania ognia w salonie. O stajnię dbał Bernard, choć kobiety czasem pomagały mu karmić i czyścić konie. Ignacego widywała codziennie podczas posiłków.
Pewnego dnia gruba Truda opowiedziała jej o jego młodej żonie, która zmarła podczas porodu.
- Biedna Tereska nigdy nie poznała miłości mamulczynej – westchnęła
- To portret hrabiny - wskazała innym razem Marianna na jeden z licznych portretów dystyngowanych pań wiszących w salonie – tak wyglądali paniczka na krótko przed śmiercią, a ten – wskazała na przedstawiający młodą dziewczynę – jest z czasów ich młodości.
- Byli piękni – zachwyciła się Marta patrząc na delikatne rysy bladej, jasnowłosej panienki w przepięknej, błękitnej sukni. Ten mały , zgrabny nosek, błękitne oczy i włosy – Takich włosów jeszcze nie widziałam.
- To peruka, sztuczne włosy. – zaśmiała się dźwięcznie Marianna – Takie paniczki jak nasza hrabina mogą pozwolić sobie na różne dziwactwa. Paniczka lubili bale i polowania. Kiedy się stracili umilkł śmiech we dworze, panoczek stali się odludkiem, ale to dobry panoczek – szczebiotała – a młody panicz to byli do matki zawsze podobni, lubili wielki świat, dlatego wyjechali.
- To panoczek mają dziedzica? – zdziwiła się
- Młody dziedzic wyjechali na nauki dawno temu, podobno wciąż rajzują, nie chcą wracać, widać dobrze im w dalekim świecie.

IX

Zima była ostra, przenikliwy chłód wciąż wdzierał się w korytarze i komnaty dworu, a Bernard i Ignacy musieli nie lada natrudzić się, by ogrzać choć cześć pomieszczeń, gdzie najczęściej przebywali domownicy, a najbardziej lubili przesiadywać w kuchni.
Marta wiele natrudziła się, by stary hrabia był z niej zadowolony. Nie tylko dobrze potrafiła już posługiwać się piórem, ale przeczytała nawet kilka książek z jego biblioteki. Jak się okazało nie było tam zbyt wielu ksiąg poświęconych medycynie i ziołom, ale młodą uczennicę interesowało wszystko, chłonęła więc wszelka wiedzę z biblioteki jak mogła.
Z Ignacym niewiele rozmawiała, jego wzrok wciąż przyprawiał ją o drżenie rąk, unikała wiec jego stalowych oczu bojąc się, że wszyscy odkryją jej uczucia, kiedy tylko spojrzą na jej twarz pełna wypieków podczas wspólnych posiłków. Widywała te oczy nocami, kiedy przychodził do niej we śnie, jej ciało płonęło wtedy pożądaniem budzącym strach. Siadała wtedy na łóżku szepcząc
- Ignacy, co ty ze mną robisz?
On był taki ułożony, szarmancki, wiedziała, że nigdy nie zraniłby ją niewłaściwym zachowaniem, albo nieprzemyślanym słowem. Nie mogła odgadnąć co kryje się w głębi jego myśli, jednocześnie czując, że sama nigdy nie odważyłaby się by zrobić pierwszego kroku. Nie z Ignacym.

Pewnej niedzieli hrabia zaproponował
- A może chciałabyś pojechać ze mną do kościoła?
Będąc małą dziewczynką marzyła o tym, by wraz z matką pójść na mszę jak inni wieśniacy. Myślała, że może kiedyś staną pośród kobiet po prawej stronie pod chórem, może nikt nie zwróci na nie uwagi, po prostu wtopione w tłum będą wielbić Boga podczas niedzielnego nabożeństwa. A potem wraz z innymi pójdą do chaty środkiem wsi plotkując z gospodyniami i ciesząc się na świąteczny posiłek.
To były tak piękne marzenia, jednak bardzo nierealne. Nie, one, czarownice z Kindry nie mogły przechadzać się po wsi, nie mogły przekroczyć progu świątyni zarezerwowanej dla porządnych gospodarzy, nikt nie zechciałby stać bok nich, przegoniliby je kamieniami i kijami gdyby pojawiły się pobliżu ich zabudowań, a ksiądz być może wykląłby je z ambony.
- Musimy znaleźć dla ciebie odpowiednie ubranie – cieszył się swoim pomysłem hrabia – Wiem już, znajdziesz sobie jakąś suknię po mojej nieboszczce żonie, taką, żebyś dobrze w niej się czuła. I potrzebny ci będzie jakiś szal, albo futro, żeby okryć się przed mrozem.

Widziała jak Ignacy drgnął, kiedy zobaczył ją w chyba najskromniejszej, granatowej sukni zmarłej hrabiny i w czarnym futrze. Czuła się nieswojo w rzeczach nieboszczki, ale ciekawość paliła ją. Ignacy ani razu nie obejrzał się do tyłu powożąc. Obserwowała go dyskretnie. Końce jego ciemnych włosów okryte z góry ciepłą, futrzaną czapką lekko falowały, wydawało jej się chwilami, że wyciągnie tylko lekko rękę przed siebie, a musną ja pieszczotliwie. Marzyła o tym, żeby go dotknąć, na więcej nie pozwalała sobie nawet w najśmielszych snach.

Widziała jak ludzie w kościele przyglądali jej się, czuła ich palące spojrzenia, szepty, wiedziała, że się czerwieni. Ci ludzie myśleli z pewnością, że jest kochanką starego hrabiego. Być może poznali suknię i futro zmarłej hrabiny. Modliła się, by tak nie było. Nie mogła cieszyć się z uczestnictwa we mszy i zaczęła żałować, że tu się znalazła.
W pewnej chwili poczuła na sobie wzrok bardziej surowy, niż pozostałych wieśniaków. To Łucja, tak to ona wtapiała w swoją byłą pracownicę zdziwione, pełne nienawiści spojrzenie zdające się mówić: „ A wiec udało ci się ladacznico’
Cieszyła się kiedy mogła wsiąść z powrotem do bryczki. Ignacy czekał, patrzył na nią, jego wzrok nie mówił niczego.

Małgorzata pokochała Tereskę jak starsza siostrę. Marta cieszyła się z tego, że dziewczynki spędzały ze sobą każdą chwilę, a jeśli musiały na jakiś czas rozstać się od razu tęskniły do swego towarzystwa. Tereska była dobrym i kochanym dzieckiem, choć Ignacy darzył ją wielką ojcowską miłością i starał się spełniać wszystkie jej zachcianki nie miała w sobie niczego z rozpieszczonej jedynaczki. Widać było, że brakowało jej matki, takiej jak miała Małgorzata. Przebywając razem dziewczynki jednakowo przywiązały się do Marty , a ona kochała je tak samo – córkę zmarłej Heleny i dziecko Ignacego.

Marcie brakowało ziół. Zawsze lubiła ich zapach wydobywający się z woreczka matki, gdzie poukładane w niewielkich zawiniątkach leżały zasuszone liście, łodygi, trawy, owoce. Każde zawiniątko pachniało inaczej, każde służyło do innych celów, choć czasem mieszała je tak jak robiła to matka. Cała jej wiedza została w pamięci Marty do czasu, aż nazbiera nowych roślin. Bała się, że jeszcze tej zimy może być jej potrzebne któreś z zawiniątek, ale na szczęście mimo ostrych mrozów wszyscy domownicy byli zdrowi. Dobrze, że miała teraz książki hrabiego, one wypełniały jej teraz każda wolną chwilę. Znalazła wśród nich kilka takich, dzięki którym mogła nauczyć się metod robienia opatrunków, odkryła też książkę z ilustracjami organów wewnętrznych człowieka. Cieszyła się, że zbliża się wiosna. Znów trawa się zazieleni, a ludzie wyjdą w pola, zwierzęta pożywią się świeżą roślinnością, a ona będzie mogła nareszcie zacząć tworzyć nowe zbiory.

Obiecała dziewczynkom, że kiedy śnieg stopnieje pójdą na długi spacer po parku, może w niedzielę gdy po obiedzie wszyscy będą odpoczywać. Dopóki śnieg leżał pomiędzy drzewami Ignacy zabronił im zapuszczać się na parkowe alejki.
- Chłopi wciąż kradną drewno z lasu hrabiego, coraz częściej zdarza się, że zapuszczają się też do parku. Panoczek są nieostrożni, powinni zatrudniać więcej służby do pilnowania swych włości. W wielu wsiach chłopi buntują się przeciwko pańszczyźnie, napadają na mniejsze zamki. Co prawda u nas jest spokojnie, ale nigdy nic nie wiadomo – ostrzegał, po chwili jednak jego glos miękł, a stalowe oczy przenikały ją, patrzyły prosto w serce – Kiedy śniegi stopnieją też wybiorę się z wami do parku.
Czuła jak gorąco oblewa jej ciało. Skinęła tylko głową nie mogąc wydusić z siebie ani słowa. Czy to możliwe, że za tą obietnicą kryje się coś jeszcze?

X

Ulubionym miejscem spacerów Marty stała się dróżka dokoła stawu. Odkąd na dworze zrobiło się ciepło wykorzystywały z dziewczynkami każdą wolną chwilę, by podziwiać piękno przyrody powstającej do życia. Rozpoczynały się prace polowe, ale hrabia stwierdziwszy, że Marta ma dosyć zajęć z Trudą i przy boku Marianny nakazał jej pozostać we dworze, choć sama prosiła go o zajęcie w polu.
- Nie chcę być nieużyteczna – przekonywała.
- We dworze jest dosyć pracy ty nie jesteś stworzona do orki – śmiał się
Ignacy miał teraz mnóstwo zajęć, wciąż nie znajdywał czasu na obiecany jeszcze zima spacer po parku. Straciła już wszelką nadzieję, że kiedykolwiek zainteresuje się nią tak jakby sobie tego życzyła. Zawsze taki uprzejmy, grzeczny, dobrze ułożony. Ileż dałaby za to, by dowiedzieć się, czy nocą trawią go takie namiętności jak ją.

Późnym popołudniem kiedy skończyły wraz z Marianną ścierać kurze od razu pobiegły nad staw z dziewczynkami. Pogoda była tego dnia piękna, a na starych, grubych parkowych drzewach zaczęły rozwijać się pąki. W parku było cicho. Dziewczynki zajęte sobą bawiły się w chowanego. Małgorzata ukończyła już rok i potrafiła całkiem dobrze biegać. Teraz śmiała się głośno i uciekała przed Tereską potykając się wciąż o nierówności terenu, kryła się za grubymi pniami, a potem zaśmiewała się do łez, kiedy Tereska wyskakiwała nagle z drugiej strony wołając głośno: „A, kuku!” .
Marta lubiła patrzeć na staw. Woda była tu taka przeźroczysta, lśniła kiedy padały na nią ostatnie promienie słońca. Z tyłu zaszeleściły kroki.
- Ignacy – szepnęła.
Stanął bardzo blisko, patrzył na nią
- Marto, czy potrafiłabyś pokochać Tereskę jak własną córkę, jak Małgorzatę?
Uśmiechnęła się
- Już ją tak kocham
- A czy mogłabyś pokochać… - głos mu się załamał
- Kocham cię Ignacy. Czy tego nie widzisz?
Przylgnął do niej całym sobą nie zważając na dziewczynki, które przestały się bawić i przyglądały im się.
- Marto zostaniesz moją żoną?
- Tak – wyszeptała ledwo dosłyszalnie. Płakała ze szczęścia.
Dziewczynki podbiegły do nich wtulając się w ich ręce. Trwali tak we wzajemnym uścisku jak rodzina, która mieli niedługo się stać.
- Na jesieni – wyjąkał Ignacy
– Co?
- Nasz ślub
- Nie, – jęknęła – to za długo.
- Myślałem, że musisz oswoić się z tą myślą.
- Ależ, ja tego chciałam od pierwszej chwili, jeszcze w gospodarstwie Joachima.
Przylgnął do niej ustami, czuła, że odpływa gdzieś, gdzie nie ma biedy, chorych, złych, ani nawet dworu hrabiego.
- To niech będzie w czerwcu.
- Niech będzie.

Zarówno Truda jak i Marianna tak bardzo cieszyły się ze zrękowin Marty, że aż zaniemówiła ze wzruszenia. Przyszła tu przecież znikąd, niczego nie posiadała, niczego nie wniosła do tej małej społeczności, która przedtem niż się pojawiła zupełnie dobrze sobie radziła. A jednak wyczuwała ich życzliwość, nawet młoda Agnieszka uściskała ją tak serdecznie, że aż łzy popłynęły jej z oczu. Z Agnieszką czuła się szczególnie związana, nie różniły się zbytnio wiekiem, wieczorami potrafiły godzinami rozmawiać i mimo tego, ze wszystkie trzy kobiety nazywała swoimi przyjaciółkami, to właśnie z Agnieszką najlepiej się rozumiały..
- Panoczek na pewno przygotują dla ciebie jakieś wiano, nie musisz starać się o to, że wejdziesz do domu męża bez niczego – terkotała Truda
– Zostało tyle rzeczy po nieboszczce hrabinie, – wtórowała jej Marianna – nieużywane prześcieradła, poduszki, mnóstwo materii, z których można uszyć wiele rzeczy.
- ale ja niczego nie potrzebuje – czerwieniła się – Ignacy nie żeni się ze mną dla majątku, wie, ze jestem biedna.
- Nie martw się tym, my już swoje wiemy – klepała ja po ranieniu Truda – podszepniemy hrabiemu co nieco.

Prace w polu trwały pełna parą, Bernard ciągle zajęty był w parku, Ignacego zaś prawie w ogóle nie widywała. Na obiad wracał tylko czasami, gdyż jadał z ludźmi w polu, jego ciężkie kroki zmierzające do pokoju Tereski najczęściej słyszała dopiero późnym wieczorem. Tęskniła do zwykłej, szczerej rozmowy. Tyle miała mu do opowiedzenia, tyle marzeń sennych nawiedzało ją każdej nocy. Prawie w biegu spotykały się ich oczy i choć wyczuwała w tym spojrzeniu oddanie i miłość było jej tak bardzo przykro, że żałuje jej choćby jednego uścisku, krótkiego muśnięcia warg. Tylko Agnieszka wyczuwała jej rozterki, tylko z nią rozumiały się bez słów.
- Jeszcze będziecie mieli wiele czasu dla siebie – pocieszała ją - on nie chce stawiać cię w dwuznacznej sytuacji. Taki już jest.
Martę nie przekonywały jej słowa, chwilami zdawało jej się, że może Ignacy pożałował swej prośby o jej rękę, może nie dość mocno ją kocha.
Kiedyś po południu, gdy jak zwykle wybiegł na korytarz, by udać się do swych zajęć pobiegła za nim. Obejrzał się zdziwiony.
- Ignacy! – wezwała go ściszonym głosem – Ignacy, czy ty nie chcesz spytać mnie o ojca Małgorzaty?
Pogłaskał ją czule po policzku, musnął końcami palców jej upięte nad karkiem włosy.
- Przeszłość nie ma dla mnie żadnego znaczenia, nie chcę niczego wiedzieć. Najważniejsze jest to , że kocham cię, i że ty chcesz być moja, rozumiesz?
Skinęła głową. Skoro nie chce wiedzieć, może i tak będzie lepiej dla Małgorzaty. Być może kiedyś o wszystkim mu opowie, ale jeszcze nie teraz.

Hrabia nadal codziennie towarzyszył Marcie w bibliotece ciesząc się z jej postępów. W ciągu jednej zimy nauczyła się pisać i całkiem dobrze czytać. Teraz pozierała wzrokiem ksiązki jedną po drugiej niezależnie od tego jaka zawierały treść, bo Martę interesowało dosłownie wszystko. Choć hrabia od jakiegoś już czasu przekonał się, ze nie był potrzebny swej uczennicy do odczytywania trudniejszych wyrazów lubił patrzeć jak jego zdolna uczennica z łatwością przyswaja sobie wiedzę.

Na podwórzu dał się słyszeć gwar. Tętent koni i odgłos terkoczącej się bryczki wzmógł się. Wiele głosów mieszało się ze sobą, w tym głosy Trudy i Marianny wykrzykujące jakieś radosne słowa powitania.
- Panoczek majom gości! – podniecona podbiegła do okna.
W tej samej niemal chwili do biblioteki wbiegła Agnieszka z wypiekami na twarzy.
- Młody panicz przyjechali! – wołała od progu.
Hrabia zbladł w pierwszej chwili, zachwiał się jakby miał stracić równowagę. Po chwili jednak opanował się i pobiegł powitać się z synem.
Tymczasem do drzwi wejściowych zaczęła toczyć się liczna służba młodego hrabiego wnosząc pakunki, a tuż za nimi energicznie wkroczył sam dziedzic, by zabrać się do całowania wzruszonego ojca. Marta z Agnieszką stały w progu biblioteki przyglądając się gościowi. Marta od razu stwierdziła, że jest bardzo przystojny, wysoki, postawny, a jego nienaganny i bogaty strój wspaniale kontrastuje z jasną, nieco rozwianą czupryną poskręcaną w loczki, które z pewnością były wyjątkowo trudne do ujarzmienia przez ich pięknego właściciela.

XI

Wraz z pojawieniem się dziedzica na dworze wszystko zostało wywrócone do góry nogami. Marianna, Marta i Agnieszka wraz z liczną służba młodego Ludwika przygotowały duży salon, gdyż obecnie tam odbywały się posiłki jaśnie panów, wysprzątano i wypolerowano liczne pokoje , nikt tez ze służby nie jadał odtąd z hrabiom, gdyż panicz od pierwszego dnia zaczął zapraszać bogatych gości. Przybywali więc powitać dziedzica zacni sąsiedzi, jacyś baronowie i hrabiowie pośród których najwięcej było Niemców. Mówiło się o dużym przyjęciu dla wielkiej liczby gości z okazji przybycia hrabiego do swoich przyszłych włości. Młode, dobrze urodzone panny, których tu teraz nie brakowało z podziwem słuchały jego opowieści o wielkim świecie, a szczególnie o zwyczajach i modzie jaka obecnie panowała w Wiedniu. Bogate panny niczym nieliczne pawie w parku hrabiego pożerały wzrokiem dziedzica dostrzegając w nim, podobnie jak ich starzejący się ojcowie dobrą partię, strzygły więc do niego zabawnie rzęsami i robiły słodkie minki uśmiechając się wdzięcznie i otaczając Ludwika niczym pszczoły plaster słodkiego, lepkiego miodu.
Marta rzadko teraz korzystała z biblioteki, gdyż wśród natłoku zajęć nie znajdywała już miejsca na czytanie książek, poza tym stary pan nie towarzyszył już jej do południa, a młodemu Ludwikowi nie chciała wchodzić w drogę, choć podobnie jak bogate panny , ona i Agnieszka też dostrzegały nieodparty urok młodzieńca. Choć trudno było jej się do tego przyznać nawet przed samą sobą i ją, narzeczoną dobrego Ignacego oczarował ten wielkomiejski fircyk przechwalający się swoimi znajomościami w Wiedniu. Zdawało jej się, że Ludwik w ogóle nie zwraca uwagi na służbę, do której jego zdaniem i ona należała. Myliła się jednak.
W przeddzień przyjęcia powitalnego, kiedy wszystkie kobiety , gotowały, szykowały krzesła, stoły i polerowały posadzki młody hrabia wpadł nagle do salonu i od progu zawołał do ojca
- Idę na spacer po parku, nużą mnie już te wszystkie wieśniaczki, które ubzdurały sobie , że będę tu gospodarzył z jedna z nich. Czy Marta może mi towarzyszyć?
Wyprostowała się jak struna odskakując od szczotki, którą szorowała właśnie podłogę. Przez chwilę nie wiedziała co zrobić z mokrymi dłońmi, rumieniąc się niczym mała dziewczynka wytarła je wreszcie do fartucha.
- Idź Marto, odpocznij sobie – usłyszała przyjazny głos hrabiego Eustachego.
Była zła na siebie, że tak się zdenerwowała., ale tak bardzo zakłopotała się tym ,że to właśnie ją zaprosił. Czyżby dostrzegał w niej coś więcej niż tylko służącą?
Odwiązała fartuch i odprowadzana zazdrosnym wzrokiem Agnieszki podążała za młodym paniczem, który szarmancko ukłonił się i przepuścił ją przodem.
W parku panował błogi spokój w przeciwieństwie do gorącej atmosfery we dworze. Wolnym krokiem przecinali alejki udając się w kierunku stawu. Ludwik dyskutował z nią o wielu sprawach, wypytywał o książki, które dotychczas przeczytała, o zioła, którymi jak mu podobno opowiedział stary hrabia interesuje się, o jej postępy w nauce. Stwierdziła , że jednak nie jest takim zarozumiałym arogantem jak sądziła. W jego słowach nie znalazła krzty dotychczasowych przechwałek, ani wywyższania się. Cierpliwie odpowiadała na wszystkie pytania spoglądając z ukosa na jego twarz. Jakże miło i swobodnie rozmawiało się z nim.
- Jesteś uroczą kobietą i masz takie delikatne dłonie – powiedział w pewnej chwili ujmując końcówkami długich, wypielęgnowanych palców jej dłoń. Czuła, że znów policzki zaczynają jej płonąć, a całe ciało oblewa żar.
- To najpiękniejsze miejsce w parku. – wskazał na błękitne oko stawu – Chciałbym znów tu się z tobą spotkać – szepnął.
Skinęła głową, ale w tej samej chwili przypomniała sobie oświadczyny Ignacego, tu w tym samym miejscu i odgarnął ją żal. Dlaczego Ignacy nigdy nie znajduje czasu, by udać się z nią na spacer? Czy nie dostrzega jak bardzo, ona , Marta potrzebuje czułości?
Młody hrabia stal teraz tak blisko, że czuła jego oddech na swej twarzy, czuła zapach skóry, zapragnęła poczuć smak jego pocałunku. Być może zrozumiał jej pragnienie kiedy ułożył swoje wargi na jej pełnych ustach i objął ją wpół. Bardzo chciała mu się wyrwać, krzyknąć, ale nie miała sił, pożądała jego uścisków i nie potrafiła wyzwolić się z jego objęć. Jego dłonie pełzły po sukni do wzgórz jej strzelistych piersi.
- Marto , jesteś taka piękna – szeptał, a ona płonęła pod wpływem tego dotyku.
Chrzest złamanej gałązki odciągnął ich od siebie. Bernard robił jak zwykle swój codzienny obchód po parku. Być może słyszał glosy nad stawem i poszedł sprawdzić czy to czasem któryś z wieśniaków nie zapuścił się między równe rzędy okazałych drzew w poszukiwaniu chrustu. Nie był pewna czy dostrzegł ich splecionych w uścisku. Na myśl o tym, że mógłby opowiedzieć o tym, co zobaczył Ignacemu poczuła bolesny skurcz w żołądku. Ignacy jest taki dobry i uczciwy, a ona rani go w tak okrutny sposób. Nie może więcej dopuścić do podobnej sytuacji, nie może okrywać hańbą człowieka, który zaufał jej i pokochał mimo tego, że miała dziecko. Nie patrząc w oczy młodemu hrabiemu szybkim krokiem wróciła do dworu.

Siedemnastoletnia, kruczowłosa baronówna Balbina Pawletzki nie odstępowała młodego hrabiego Ludwika podczas przyjęcia bardziej niż inne panny z dobrych domów, pożerała wzrokiem jego sztywno wyprostowany tors, otaczała płomiennym spojrzeniem silne ramiona i te złociste loki podskakujące zabawnie podczas kolejnych tańców, które chciała zarezerwować tylko dla siebie.
- Proszę opowiedzieć jeszcze coś ciekawego o modzie w Wiedniu – świergotała odpychając wzrokom konkurentki podczas krótkiego spaceru przed kolacją.
Marta wraz z innymi służącymi podawała do stołu. Odkąd Ludwik zawitał we dworze wciąż brakowało rąk do pracy. Mimo rozlicznych zajęć i tak widok dziedzica flirtującego w oranżerii z baronówną Pawletzki nie umknął jej uwadze.
Jedna ze starszych pań poprosiła właśnie o szal, Marta podbiegła więc, aby spełnić jej życzenie. Mijając różane krzewy, które często pielęgnowały z Agnieszką zobaczyła za jednym z nich Ludwika z baronówną. Młody hrabia obejmował zgrabną kibić panny podając jej czerwoną różę, potem delikatnie ucałował jej oczekujące zapewne tego usta. Marta poczuła bolesne ukłucie zazdrości. Ale co sobie właściwie wyobrażała, że hrabia wybierze służącą, że zechce się z nią afiszować przed tymi wszystkimi bogatymi snobami? Była wściekła na samą siebie, jednak tej nocy nie mogła zasnąć. Wsłuchiwała się w miarowy, spokojny oddech Małgorzaty, rzucała się na łóżku widząc dobrą twarz Ignacego, a zaraz potem twarz hrabiego. Chciała myśleć o swoim narzeczonym, którego jeszcze tak niedawno pożądała i kochała całym sercem, o czekającej ich wspólnej przyszłości, ale Ludwik wdzierał się wciąż miedzy nich jak cierń i kolił ostrymi igłami, katował jej ciało, które pragnęło go aż do granic wytrzymałości.

XII

Następnego dnia po balu Ludwik pojawił się w salonie dopiero około południa. Zmierzył obojętnym wzrokiem Martę, która wraz z innymi kobietami szorowała podłogi i oznajmił ojcu, że jedzie w odwiedziny do baronostwa Pawletzkich. Stary hrabia z pewnością pragnął, by syn ustatkował się z którąś z panien mieszkających w okolicznych miejscowościach. Uśmiechnął się wiec tylko i wielce zadowolony poszedł do swoich zajęć w bibliotece. „ Może to i lepiej” – myślała Marta – „ teraz kiedy Ludwik zajął się baronówną będzie mogła ochłonąć po tym, co wydarzyło się w parku i znów zacząć myśleć o zbliżającym się ślubie. Szkoda, że Ignacy wciąż nie ma dla niej czasu, gdyby nie to, że po całych dniach zajmuje się interesami hrabiego Eustachego nie spojrzałaby nawet na Ludwika, nie miałaby tych wszystkich grzesznych myśli.
Następnego dnia dziedzic znów poprosił o jej towarzystwo podczas spaceru. Zadrżała, ale nie chciała, by stary hrabia nabrał jakichś podejrzeń względem niej, posłusznie więc udała się znajomymi alejkami w stronę stawu. Tym razem już bez zbędnych ceregieli Ludwik pochwycił ją w ramiona gdy tylko znaleźli się nad błękitną wodą.
- Tak nie można - próbowała wyrwać się z uścisków – Jestem po zrękowinach z Ignacym.
Roześmiał się tylko i znów przyciągnął ją do siebie obsypując policzki, oczy, włosy pocałunkami.
- Jesteś cudowna – szeptał – twoja skóra jest taka miękka.
Chciała uciec, wykrzyczeć jak widziała ich z baronówną za krzakiem róży, ale nie mogła, nie mogła oprzeć się temu gorącu, które rozlewało się po całym jej ciele. I czekała, aż jego ręce będą znów błądzić po jej sukni, włosach, w które wtapiał jasne dłonie. Próbował przewrócić ją na ziemię, żeby móc położyć się na niej, ale ostatkiem sił stawiła mu opór.
Pod wieczór w kuchni pojawił się nareszcie Ignacy. Zjadł na szybko co zostało z obiadu, a potem zaprosił Martę na spacer.
- Wybacz mi proszę, wiem, ze poświęcam ci za mało uwagi.– zaczął tłumaczyć się, gdy tylko osłonił ich cień parkowych drzew – Po całych dniach siedzę w polu, robię to Marto dla nas, choć bardzo chciałbym, spędzać z tobą całe dnie. Będę prosił hrabiego, by choć przed naszym ślubem uwolnił mnie z części obowiązków, ale teraz muszę pilnować chłopów, choć robię to z wielką niechęcią.
- z niechęcią – powtórzyła ostatnie słowo, tak naprawdę chodziła jej po głowie tylko jedna myśl, o tym jak przed kilkoma zaledwie godzinami w tym samym miejscu całowała młodego hrabiego.
Biedny Ignacy, haruje po całych dniach, by zapewnić jej i dziewczynkom przyszłość, a ona oszukuje go tak niecnie.
- Tak, Marto, – znów jak przez sen usłyszała jego słowa – ciągle słyszy się o buntach chłopskich w wielu wsiach.
- Czy myślisz, że i nam to grozi?
- Na szczęście hrabia Eustachy są łagodni dla swoich chłopów. – uśmiechnął się – Nasi odrabiają tylko po dwa dni pańszczyzny, ale w wielu majątkach musza odrabiać i po pięć dni . Nasz panoczek nie interesują się zbytnio tym ,jak pracują i czy pracują, ale pola mają być obrobione jak należy i wszystko ma być w należytym porządku. To wszystko jest na mojej głowie Marto. – tłumaczył łagodnie – Nie zmuszam chorych, ani bardzo lichych do roboty, ale wszystko musi być należy, rozumiesz Marto? - spojrzał na nią tak , że prawie się rozpłakała.
Boże, jaki on jest dobry, pracowity i sumienny. Musnęła dłonią po jego grubych, męskich palcach, jakież były one inne niż blade i długie palce młodego hrabiego, te były palcami prawdziwego mężczyzny. Podał jej dłoń nie patrząc w oczy, szli tak, jakby byli dziećmi i rzeczywiście w tej chwili byli czyści i niewinni jak dzieci.
Postanowiła unikać młodego hrabiego, tym bardziej, że wszyscy mieszkańcy dworu, prócz starego hrabiego i Ignacego zaczęli już szeptać po kątach. Widziała ich zagadkowe spojrzenia, ironiczne uśmiechy, Agnieszka prawie w ogóle nie odzywała się do niej, a Truda i Marianna unikały jej spojrzeń. Z pewnością Bernard rozpowiedział już wszystkim o dwuznacznej sytuacji w jakiej znalazła się z Ludwikiem. Na szczęście stary hrabia prawdopodobnie niczego się nie domyślał, raczej zastanawia się kiedy wreszcie jego syn oświadczy się młodej baronównie Pawletzki, do której codziennie udaje się z wizytą. Myśląc o baronównie Marta nie mogła nie poczuć ukłucia zazdrości na myśl o tym , że Ludwik obejmuje ją i całuje w podobny sposób, jak czynił to w parku nad stawem.
Przez kila dni skutecznie udawało jej się unikać spacerów wymawiając się chorobą i bólem głowy, lub nadmiarem zajęć. Nawet hrabia Eustachy kilka razy przychodził pytać dlaczego nie towarzyszy Ludwikowi, lecz zawsze udawało jej się wymyślić jakiś powód. Widziała ogniste spojrzenia dziedzica, kiedy odmawiała mu towarzystwa, czuła gniew w jego głosie, gdy po raz kolejny zadawał pytanie
- Czy Marta może mi towarzyszyć?
A ona po raz kolejny odmawiała. Sama też czuła narastający żar i ból w podbrzuszu , ból rozprzestrzeniający się po całymi ciele, gdy niby obojętnym tonem twierdziła, że Trudę dziś boli noga i trzeba ją zastąpić, albo, że Małgorzata jest jakaś niezdrowa.
W końcu dopadł ją w korytarzu, kiedy schylona szykowała się właśnie do szorowania podłogi. Nie bacząc na to, że w każdej chwili może ktoś nadejść wyrwał szczotkę z jej ręki, przyparł ją całym swym silnym ciałem do ściany i wyszeptał jej prosto w twarz tak, że czuła jak jego oddech rozpala jej skórę.
- Oszaleję przez ciebie. Czekam dziś w nocy. Przyjdź Marto, słyszysz, drzwi będą niedomknięte.
Od strony kuchni dały się słyszeć kroki. To była Agnieszka, widziała jak mierzy wzrokiem Ludwika, jak mija go pośpiesznie, jak zbliża się do niej.
- Krzywdzisz Ignacego – rzuciła jej w twarz.
Czuła jak jej ostry świszczący oddech smagnął jej policzki.
- To nie tak jak myślisz – wyjąkała, ale Agnieszka zmierzyła ja nienawistnym wzrokiem i odeszła.
Tej nocy nawet się nie kładła. Patrzyła na śpiącą Małgorzatę, siedziała na łóżku i płakała. Chwilami chciała rzucić się ku drzwiom, pobiec prosto do pokoju Ludwika i oddać się temu, który tak bardzo chciał objąć władzę nad jej ciałem. Palił ją wstyd i wyrzuty sumienia. Ignacy z pewnością spał snem uczciwego człowieka zmęczony ciężką praca i licznymi obowiązkami, a ona myśli o tym fircyku flirtującym z każdą młodą panną, która nawinie mu się pod rękę. Och, Ignacy, gdyby już była jego żoną, może Ludwik zostawiłby ją w spokoju, gdyby młody hrabia ożenił się z panną Pawletzki nie składałby jej więcej niemoralnych propozycji.

XIII

Rankiem postanowiła udać się do biblioteki. Od wielu dni nie czytała książek, może dzięki jakieś ciekawej lekturze zapomni choć przez chwilę o dręczącej ją namiętności. Drzwi do biblioteki były lekko uchylone. Już chciała wejść kiedy usłyszała wzburzone głosy.
- Miałem nadzieję, że wreszcie się ustatkujesz, baron Pawletzki liczy na to, że wkrótce się oświadczysz, a ty znów chcesz uciekać? Cóż takiego jest w tym Wiedniu czego ci tu brakuje? – grzmiał hrabia Eustachy
- Wszystko! Tam jest wszystko, a tu nie ma nic. Tam jest życie, tu bezczynność, głupota, zaściankowość. Nic tylko zacofanie.
- Śmiesz nazywać mnie zacofanym?!
W pierwszej chwili chciała uciec z powrotem do swojego pokoju, nie wypada przecież podsłuchiwać rozmowy ojca z synem. Coś jednak powstrzymywało ją, jakaś siła kazała zatrzymać się, przylgnąć do ściany i stać tak choć przez krótką chwilę.
- Jesteś zacofany ojcze – Ludwik nachylał się nad siedzącym za biurkiem hrabiom i rzucał mu obelgi prosto w twarz. – Tkwisz tu pozwalając na to, aby by ten głupi Ignacy zarządzał twoim majątkiem. Czy myślisz w swojej naiwności, że on cię nie oszukuje? Dlaczego twoi chłopi odrabiają pańszczyznę tylko dwa dni w tygodniu?
- Ignacy jest uczciwszy niż myślisz, – odpowiedział hrabia – a pola jeszcze na razie należą do mnie, kiedy je odziedziczysz zrobisz jak zechcesz, lecz ja nie mam w zwyczaju wykorzystywać ludzi.
- Przestań wygadywać głupstwa! – zaśmiał mu się w nos – Czyż nie widzisz, że ta hołota wykorzystuje ciebie? Gdybyś był człowiekiem zaradnym zainwestowałbyś w przemysł. Teraz wszyscy, którzy liczą się w Wiedniu inwestują w przemysł.
- Ale mnie nie zależy na Wiedniu.
Nie zależy ci także na synu! – sapał czerwony na twarzy młodzieniec – Na mojej matce także ci nie zależało. Zamknąłeś ją w tym byle jakim dworze, na zapadłej wsi tak długo, aż wyschła z tęsknoty za towarzystwem ludzi z wielkiego świata.
- Nie wolno ci tak mówić! – charczał z wysiłku stary hrabia – Twoja matka była tu szczęśliwa, oboje byliśmy tu szczęśliwi.
- Tak? A teraz plamisz jej pamięć pozwalając by ci brudni chłopi roztrwaniali nasz matek, jadając przy jednym stole ze służbą, zaniedbując dwór, park i cały majątek. Kto wie czy nie przepiszesz tego co zostało tym darmozjadom jeśli nie ożenię się z tą gąską baronówną Pawletki? Wszystko zresztą jedno, wiedz, że wyjeżdżam jeszcze dziś i zabieram ze sobą Martę!
Marcie zrobiło się słabo, czuła jak zimny pot oblewa jej ciało. Wiec ona o mało co nie zdradziła Ignacego dla tego okrutnego, bezlitosnego człowieka, który nienawidzi chłopów, obraża służbę, lży własnego ojca, a ją traktuje jak niewolnicę, której nawet nie trzeba pytać o zdanie.
- Zabierasz Martę?! – hrabia Eustachy trzymał się za szyję otwierając oczy ze zdumienia.
- A co ? – śmiał się z ironią Ludwik – Myślałeś, że będziesz ją miał dla siebie?!
- Ostrzegam cię! – stary hrabia wstał nagle ze swego miejsca.
Marta pobiegła z powrotem do swego pokoju starając się zachowywać jak najciszej. Bała się, by nikt nie dostrzegł jej obecności przed drzwiami biblioteki. Żeby tylko nikt nie domyślił się, że przysłuchiwała się rozmowie.
Padła na łóżko pozbawiona zupełnie sił po tym co usłyszała. Więc Ludwik był tak pewien swego uroku osobistego, przypuszczał, że ona wyjedzie z nim zostawiając Ignacego, a może i Małgorzatę.
Truda zaniepokojona jej długą nieobecnością w kuchni zapukała do pokoju.
- Marto przyjdziesz mi pomóc, albo jesteś niemocna?
- Wybaczcie, już idę – wstała szybko i pobiegła za kucharką.
Marianna z Agnieszką pomagały Trudzie w gotowaniu podczas, gdy służba Ludwika panoszyła się w całym dworze.
- Wszędzie ich moc – syknęła zdenerwowana Truda, gdy pokojówka młodego hrabiego przyszła sprawdzić jak idą przygotowania do obiadu – Wciskają swoje sznupate nosy do wszystkich garczków, nie cierpię tego.
- Dziś się ich pozbędziemy. – wyrwało się Marcie.
- Skąd wiesz? – zainteresowała się Marianna
- Nie wiesz? – Agnieszka zaśmiała się z ironią – Marta wszytko wie od jaśnie młodego panoczka. Gorszy z jej galanem, który nie wie co robi Marta.
Nie zdążyła odpowiedzieć kiedy do kuchni zajrzał Ludwik
- Marto chcę z tobą porozmawiać, wyjdź ze mną.
Serce podeszło jej do gardła, więc on teraz zamierza poprosić ją, by z nim wyjechała. Nie zwróciła uwagi na utkwiony w nią wzrok kobiet, a ni na złośliwy uśmieszek Agnieszki.
- Pójdźmy do parku – zaproponował Ludwik – tu ściany mają uszy.
Ledwo wyszli na podwórze ścisnął ją za rękę, zbyt mocno.
- Nie przyszłaś w nocy. Wiesz co przeżywałem?!
- Jo nie z takich! – krzyknęła
- Z jakich? – zadawało jej się, że jego glos stał się nagle szyderczy – No jaka nie jesteś?
- Taka łatwa.
- Nie przeszkadzało ci, gdy całowałem cię w parku. – pochwycił ją wpół – Powinnaś była przyjść Marto. Wiesz jak cierpiałem?
Wyrwała mu się z objęć, pobiegła nad staw.
- Czekaj! – ruszył za nią.
- Chcę żebyś jechała ze mną do Wiednia. – znowu próbował ją objąć, ale nie pozwoliła mu na to – Czy nie widzisz co się ze mną dzieje? Chcę byśmy byli razem, zobaczysz wielki świat.
- A co z Małgorzatą?
- Może zostać tu na wsi, tu będzie jej dobrze Marto, wiesz przecież jak one kochają się z tą mała Tereską, chyba nie chcesz ich rozdzielać.
- Jesteście obłudnikiem panoczku – rozzłościła się – Mówicie tak jakby interesował was los Małgorzaty, ale tak doprawdy nie chcecie by nam przeszkadzała.
Zaśmiał się tylko
- Chodź do mnie – szeptał
- A co z Ignacym? A zrękowiny?
- Uciekniemy od Ignacego i tej baronówny Pawletzki, przecież wiem, że jesteś o nią zazdrosna.
- W Wiedniu też będzie moc wielkich paniczek, o które będę zazdrosna – nie dała zbić się z tropu
- Nigdzie z wami nie pojadę – wyprostowała się
– Oczywiście, że pojedziesz. – pociemniał na twarzy – Będziesz moja, albo niczyja.
Cofnęła się do tyłu, ale złapał ją za fartuch, którego zapomniała zdjąć przed wyjściem z dworu. Próbowała się wyrwać, nie zdążyła, chwycił ją za włosy, wygiął głowę do tyłu, sapał wściekle prosto w jej twarz
- Powinnaś była się zgodzić, Marto, mnie się nie odmawia!

XIV

Nie czuła zimna kiedy na dół głową poszybowała w głąb stawu, tylko szum w uszach i przerażenie. Nie potrafiła pływać. Nigdy nie przypuszczała, że ten błękitny, błyszczący promieniami piękny staw jest tak głęboki i zdradziecki. Ciężkie suknie namokły i nie pozwalały jej zmienić pozycji ciała, choć starała odwrócić się, by nie osiąść na dnie głową w dół. Szamotała się dziko i beznadziejnie, nie chciała umierać, nie w taki sposób. Gdyby udało jej się zrzucić spódnicę może wydostałaby się na powierzchnię, lecz wszelkie wysiłki powodowały jedynie to, że załknęła się wodą. Nareszcie odwróciła się i przez chwilę wypłynęła głową na powierzchnię. Tylko jeden łyk powietrza, daremne szarpanie rękami w próbie uchwycenia się czegokolwiek i znów jak kamień opadała coraz niżej. Przed oczami widziała Małgorzatę jak wznosi w górę swe małe rączki. Jeśli teraz umrze zawiedzie Helenę, która powierzyła jej swoje dziecko. Wszystko przez głupotę. A stara Anna, która chciała ustrzec ją przed parobkami w gospodarstwie Joachima mówiła o wielkiej miłości, o tym, że jej, Marcie córce czarownicy z Kindry też dane będzie kiedyś ją przeżyć. To Ignacy jest tym mężczyzną, tym , na którego czekała całe życie. Teraz sama zniszczyła swe szczęście i miłość. Dała się uwieść człowiekowi zdolnemu nawet do morderstwa po to tylko, by osiągnąć swój niecny cel. Ach, Anna, dobra Anna, zdawało jej się że przez chwilę zobaczyła jej twarz spokojną, pogodzoną ze światem, twarz z trumny.
- Anno! Matko, pomóżcie!
Czyżby to Kornelia przyszła po jej duszę? Czy może przybyła na ratunek jedynaczce? Zdawało jej się, że czyjaś dłoń dotyka jej ręki, obejmuje ją w talii, ciągnie za sobą.
Czuła nieznośny ból w płucach i ten szum zniknął, ale pojawiły się nudności. Ktoś odwrócił ją na wznak i słońce raziło niemiłosiernie w oczy. Dopiero teraz poczuła przeraźliwe zimno, ale już czyjeś troskliwe ręce owijały ją w jakąś kamizelkę, ktoś podniósł jej głowę. Czyżby Ludwik pożałował swojego czynu, może wystraszył się, że Marta naprawdę utonie, wszedł za nią do stawu, wydostał na brzeg. Otworzyła oczy, choć nie był jeszcze do końca pewna na którym świecie się znalazła. Oczy wpatrujące się w jej twarz były stalowo-błękitne, głębokie i dobre jak oczy zakochanego, troskliwego człowieka.
- Ignacy – szeptała – a hrabia Ludwik?
- Odeszli w stronę dworu. Widzieli jak toniesz, ale nie ruszyli się, żeby pomóc – zacisnął pięści ze złości – Policzyłbym się z nim, ale najpierw musiałem ratować ciebie.
- Zostaw go – delikatnie ścisnęła jego dłoń – Nie trza brudzić rąk.
- Bałem się. – czule pocałował ją w czoło – Już myślałem, że starciem moją Martę na zawsze. Porozmawiam z hrabią Eustachym, bym mógł z tobą spędzać więcej czasu,
moja kochana.
-I ja tego pragnę. – uśmiechnęła się blado.
Jeszcze tego samego dnia młody dziedzic Ludwik wyjechał zabierając ze sobą swoje liczne bagaże i służbę.
Na prośbę Ignacego stary hrabia Eustachy dał mu do dyspozycji młodego pomocnika, który wyręczał go w niektórych sprawach dotyczących prowadzenia interesów i teraz przyszły małżonek Marty mógł nareszcie zająć się przygotowaniami do ślubu. Pan hrabia z radością zgodził się oddać niektóre rzeczy pozostałe po jego zmarłej małżonce jako wiano Marty.
- Niech służą żywym. – stwierdził i polecił grubej Trudzie dopilnować, by w wyprawce przyszłej panny młodej niczego nie zabrakło. Wszak rozpoczął się maj. Do czerwcowych uroczystości pozostało niewiele czasu.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.