Przejdź do głównej zawartości

Człowiek i koń

KOŃ.
Staszewski mieszkał na końcu wsi. Zresztą... jaka to była wieś, pięć starych chałup ,co jedna to bardziej zaniedbana. I to wszystko. Dom położony był blisko jeziora. Obok zawsze stała drewniana łódka, choć mało z niej korzystał. Kiedy był jeszcze młody, to i owszem, lubił czasem wsiąść do łódki, powędkować, albo, ot tak, oprzeć głowę o tylną ławeczkę i wpatrywać się w niebo unosząc na falach. Ale teraz przestało już go to bawić, zresztą zdrowie nie dopisywało już jak dawniej, kości były coraz sztywniejsze, a i serce nie to, co kiedyś. Raz kołatało ni stąd, ni zowąd jak oszalałe, a raz za wolno jakoś tłukło się w piersi. W każdym razie czy to za szybko, czy za wolno uderzało, sprawiało ból staremu Staszewskiemu. Pozostali ludzie ze wsi uważali go za dziwaka. No...bo czy to nie dziwne, że ktoś mieszka sam jak palec i jeszcze - jeśli kiedy znajdzie się jakaś okazja do porozmawiania z innymi ludźmi stroni od towarzystwa.
- Zawsze sam, taki dziwak, samotnik - mawiali o nim.
Jedynym przyjacielem Staszewskiego był koń. Był tak samo stary i samotny, jak jego pan, zawsze sam stał w zbyt dużej jak dla niego oborze, sam, bez towarzystwa innych zwierząt pasał się na łące.
Kiedy Staszewski był jeszcze młody, pracował w dalekiej ,śląskiej kopalni. W tamtych to właśnie czasach kupił sobie dom nad mazurskim jeziorem. Obok domu było niewielkie poletko. Dawniej przyjeżdżał do tego swojego domku tylko latem na urlopy, odkąd jednak odszedł na emeryturę, pożegnał kopalnię, a wraz z nią zapylony, zadymiony Śląsk z setkami kominów, z ruchliwym gwarem na ulicach, z szumem przejeżdżających samochodów. Osiadł na stałe w swoim domku, wraz z koniem, którego kupił w ubojni, uratowawszy przez to jego stare, końskie życie. Zwierzę czuło przez to wielką wdzięczność do swojego pana, którą okazywało mu jak mogło, podążając wszędzie za swoim dwunożnym przyjacielem. Wycieczki, które sobie czasem urządzali, były niedalekie, prócz tej jednej, którą odbywali wspólnie raz w miesiącu do pobliskiego miasteczka po emeryturę i większe sprawunki.
Była późna jesień. Staszewski siedział na drewnianej ławeczce naprzeciw jeziora i wpatrywał się w fale, na których śmigał wiatr. Fale uginały się pod uderzeniami figlarza, który jednak i tak je dopędzał i rzucał nimi raz po raz o brzegi. Niebo pokryte było gęstymi chmurami i roztaczało swój szary cień na całą okolicę i szumiące fale jeziora. I tylko kolorowe liście i żółtobrązowe trawy dodawały kolorytu tej wszechobecnej szarości. Mżył lekki deszczyk. Staruszka ogarnął chłód. Ciepła kufajka, która pozostała mu jeszcze z czasów kopalni była wilgotna.
-Dosyć tego-głośno pomyślał-Trzeba wrócić do domu, napalić w piecu, bo jakiś ziąb wchodzi mi w kości.
Koń też chyba miał dosyć biegania po mokrej trawie na wietrznej pogodzie, bo sam wrócił do obory. Pan rzucił mu wiązkę siana i zamknął drzwi na metalowy haczyk. W domu jednak też było mu zimno, nawet siedząc przy piecu nie mógł rozgrzać zziębniętych nóg. Przechodziły go dreszcze, wyjął więc z szafy grubą pierzynę i położył się na staroświeckim łóżku ze skaczącymi pod materacem fedrami, choć pora nie była jeszcze zbyt późna.
Zbudził się w środku nocy. Po całym ciele przechodziły mu dreszcze, raz w dół, raz w górę, podobnie jak fale jeziora przesuwały się tam i z powrotem. Czuł że cały klei się od potu. Chciał wstać z łóżka, żeby się czegoś napić, brakło mu jednak na to sił, więc jeszcze bardziej nakrył się pierzyną. Znowu zasnął. Śniła mu się kopalnia. Pokrzykiwania sztygara i nawoływania współpracowników zagłuszane przez huk maszyn i groźny szmer węgla przesuwającego się na taśmie. Wielkie kawały... mniejsze... miał i kamienie zsypywały się z olbrzymich sit, by natychmiast wspinać się w górę za pomocą warczących podnośników kubełkowych. Huk wystrzału i szczęk łopat uderzających o węgiel. Znowu przebudził się i spojrzał w stronę okna. Było już jasno na dworze i promienie słoneczne różowo-bladymi pasami przenikały przez szybę rozświetlając pokój. Chciało mu się pić. Gorączka rozpalała jego ciało, by po chwili znów zmrozić wszystkie jego członki zimnym dreszczem.
Od lat nie czuł takiej słabości. W dodatku słabe serce zaczęło ciążyć mu w piersiach i wydawało się, że zaraz wyskoczy przez suche gardło. Powoli spróbował wstać. Droga do kuchni wydała się drogą krzyżową. Wreszcie udało mu się dotrzeć do dzbanka z wodą. Pił łapczywie, aż woda dwiema strugami ściekała po twarzy mieszając się ze słoną wilgocią potu. Ugasiwszy pragnienie musiał znów jakoś doczołgać się do łóżka. Potwornie bolały go wszystkie kości. Po długim marszu przez przedpokój znów wylądował w pościeli. Przed oczami latały mu kolorowe plamy, więc zamknął je, a wtedy plamy zmieniły się w różnobarwne motyle i kwiaty. Biegał po łące mieniącej się od cudnych, kolorowych roślin, wsłuchiwał się w cykanie polnych koników i owadów, nasłuchiwał kumkania nieprzebranej czeredy polnych żabek. Słońce ogrzewało mu twarz i plecy. Obok biegał koń, na jego brązowym grzbiecie migały słoneczne promienie. Potem łąka zrobiła się jakaś szara i zmieniła się w jezioro. Usłyszał szum fal uderzających o brzegi, zaczął padać deszcz i zrobiło się zimno, bardzo zimno. Deszcz zmienił się w śnieg, który otulał całe jego ciało, był lepki i zimny. Otworzył oczy. Całe jego ciało było lodowate, jakby przed chwilą rzeczywiście pokrywał je śnieg. Była znowu noc. Co to za choroba, która ogarnęła wszystkie jego członki? Co za słabość, która nie pozwala wstać z łóżka? A koń? Od jak dawna nie dał mu niczego do jedzenia? Może to już jego ostatnie godziny? Jego i konia? Umrą razem, jak dwaj przyjaciele. Uratował mu życie w ubojni, a teraz pozwoli umrzeć głodową śmiercią tylko dlatego że siły nie pozwalają nakarmić przyjaciela, jedynego, jakiego miał, jedynego, jaki go nie zawiódł. Głowa bolała biednego Staszewskiego... Oj, jak bolała, tak, jakby jakiś straszny ciężar tkwił tam w środku i rozsadzał czaszkę na boki. A oczy... Wydawało się, że jeszcze chwila i wypłyną na pomarańczową poduszkę. Zacisnął powieki. Chyba poczuł nad sobą oddech, taki ciepły. Podobnie czuł się, kiedy był mały i leżał wraz z matką w łóżku, a ona opowiadała mu bajki, a potem razem zasypiali. Głowa matki pochylona była nad jego dziecięcą główką i czuł wtedy ten oddech ciepły i miarowy, który ogrzewał jego twarz. Kiedy dorósł, nigdy już nie czuł na twarzy takiego oddechu. Nigdy nie był żonaty, więc nie doświadczył w życiu innego kobiecego ciepła niż to matczyne i innego kobiecego kochania niż miłość matki. I teraz, kiedy był stary i chory, poczuł znów to ciepło, takie samo. Pomyślał że umiera. Bo przecież mówią ludzie, że przed śmiercią każdy człowiek przypomina sobie dzieciństwo i to, co było piękne w życiu. W ostatnich godzinach przychodzą wspomnienia-by odchodzenie nie było tak bolesne i trudne. Potem nagle twarz matki, którą czuł nad sobą przemieniła się w łeb koński pochylający się nad towarzyszem.
-Żegnaj przyjacielu – wyszeptał - Szkoda, szkoda, że tak stroniłem od ludzi. Kiedy umrę, to nie wiadomo, jak długo będę leżał tu martwy i nikt nie przyjdzie, nie sprawdzi czemu stary Staszewski nie spaceruje nad jeziorem. Kiedy już mnie znajdą, pewnie moje ciało będzie czarne, napuchnięte i butwiejące. Potem przestał zupełnie myśleć. Chciał odejść nic nie czując i o niczym nie myśląc.
Nagle coś oparło mu się na czubku nosa, przesunęło w kierunku oczu i świeciło niemiłosiernie. Jakaś strużka światła rozbudzała staruszka. Zatrzepotał powiekami i powoli otworzył oczy. To promień słoneczny oparł się o jego twarz i łaskotał policzki. Staszewski podniósł głowę, nie czuł już potwornego bólu, który nie pozwalał mu podnieść się z poduszki. Paliło go gardło, ale ręce i nogi nie odmawiały już posłuszeństwa. Usiadł na łóżku. Czuł pragnienie i głód, wielki głód. Nie było mu gorąco, ani zbyt zimno, było w sam raz. Ogarnęła go radość, wielka radość. Wstał i ruszył do kuchni. Zegar w kształcie imbryka do herbaty wiszący nad kuchenną półką wskazywał właśnie 4,30,alenie mogła to być 4,30 rano. Przecież rano o tej porze jesienią jest jeszcze ciemno. A było widno, widno, słonecznie, ciepło, środek dnia. Więc było popołudnie. Jak długo więc leżał? Położył się wczesnym popołudniem, dwa razy obudził się nocą i dwa razy w ciągu dnia. " O Boże! – pomyślał - Więc leżałem ściśnięty tą niemocą dwa dni i dwie noce. Jak to możliwe? " Wychylił resztę wody z dzbanka i wypił łapczywie. Wolnym krokiem wyszedł na podwórko. Pogoda była piękna. Lekki wiatr przerzucał sterty kolorowych liści, z dala dał się słyszeć przyjazny szum jeziora. Wciągnął powietrze pełną piersią. " Dobrze, że jeszcze nie odszedłem" - pomyślał. Ruszył w stronę obory. Metalowy haczyk był zaciągnięty tak, jak zostawił go dwa dni temu. W środku panowała cisza, ani jednego chrapnięcia, ani szmeru końskich kroków. Odsunął haczyk i zajrzał do środka. Koń zarżał radośnie. Stał na środku zdrowy i wyraźnie szczęśliwy. Zjadł cały obornik, jaki miał pod nogami, zupełnie cały, aż do betonowej podłogi. Ale przeżył, podobnie jak jego dwunożny przyjaciel. Obaj przetrwali ciężkie chwile.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.