Przejdź do głównej zawartości

Rodzice chrzestni

IV Rodzice chrzestni



I Dziwni przybysze



Niełatwo być trzynastym w rodzinie dzieckiem, oj, niełatwo. Jeśli ktoś nie wierzy niech zapyta Artusia, trzynastego z dzieci Gustlika Kokota. Samego Gustlika zapytać już nie sposób, gdyż jego spracowane ciało od prawie trzech miesięcy spoczywa w chłodnej, wilgotnej ziemi na pawłowickim cmentarzu tuż obok żony Ludwiny. Sierotą więc został Atruś podobnie jak jego dwanaścioro rodzeństwa. Tak, ale oni wszyscy założyli już swoje rodziny i uprawiają swoje gospodarstwa, a Artusiowi została ojcowizna Kokotów. Żadne to jednak bogactwo, ziemi kawałeczek tak lichy, że wyżyć z niego nie sposób i dom do remontu, na który  przecież biednego chłopca nie stać.

Rozmyślał więc sierota nad swoją dolą i wspominał ukochanych rodziców wracając z procesji Bożego Ciała czerwcową porą. Wielkie, zielone drzewa rosnące wzdłuż polnej drogi szumiały łagodnie popychane kołyską wiatru, wtórowały im trawy. Niezwykły był to dzień dla chłopca i to nie tylko dlatego, że podążał  jeszcze przed chwilą z procesją wzdłuż tych pawłowickich pól  i gospodarstw w wielkim skupieniu idąc za najświętszym , boskim majestatem ukrytym w monstrancji, ale i dlatego, że dziś właśnie przypadła data jego dwudziestych urodzin. I choć nikt prócz niego samego o tym nie pamiętał, to dumny był i szczęśliwy,  z faktu, że właśnie wchodzi w dorosłe życie. Przypominał więc sobie dzieciństwo spędzone wśród licznego, starszego rodzeństwa u boku biednych, ale jakże zacnych rodziców i żałował dwóch tylko rzeczy - po pierwsze, tego, że nie ma rodzicieli na tym świecie w tak ważnej dla niego chwili, po drugie, zaś tego, że nie dane mu było poznać rodziców chrzestnych. Oj, cóż za niesprawiedliwość! Jakby mało tego, że własnych rodziców już nie stało. Pamiętał dobrze, jak  wypytywał o nich ojca. Gustlik wtedy zamyślał się i odpowiadał, że rodzicami chrzestnymi Artusia nie jest żaden z sąsiadów, ani zacnych krewnych, gdyż wszyscy oni wymawiali się brakiem czasu, albo tym, że przecież trzymali już do chrztu któreś ze starszych dzieci Kokotowych. Cóż mieli biedni rodzice zrobić? Dziecko nowonarodzone trzeba przecież ochrzcić, ktoś musi zrobić na jego czółku znak krzyża świętego, ktoś musi białą szatką okryć nowego chrześcijanina po skropieniu święconą wodą.

Aż jednego pięknego dnia zatroskany ojciec ujrzał dwóch wędrowców zmierzających ku jego chałupie. Prosili o talerz strawy i kubek zimnej wody, bo dzień był skwarny bardzo. Kobieta była chuda, koścista o żółtobladawej cerze podobnej do słomy pokrywającej gumno w stodole. Białe, płócienne ubranie pogłębiało jeszcze wrażenie bladości jej rąk i policzków. Gdy usiadła przed domem zdawało się Kokotom, że jeszcze chwila a złamałaby się wpół, gdyby nie podtrzymywał ją wysoki, szary i smutny towarzysz, którego najpierw Gustlik wziął za mnicha, gdyż nosił długą szatę z kapturem podobną do franciszkańskiej. Gdy jednak przyjrzał mu się bliżej stwierdził, że szara szata nie jest mnisią, a raczej za jej pomocą dziwny przybysz chciał ukryć chorobliwy kolor skóry pokrytej czerwonymi pęcherzami.

„Biedni to widać ludzie, na dodatek ten szary mężczyzna jest jakiś chory” - pomyślał Kokot, jednak bez słowa nakarmił przybyszów resztą strawy jaka mu w chałupie została, napoił kozim mlekiem, pokazał nowonarodzonego syna i opowiedział o swej trosce związanej z ochrzczeniem potomka. Przybysze wysłuchali gospodarza, pokręcili głowami nad nieuprzejmością ludzką, chuda niewiasta podrapała się po kościstej brodzie, spojrzała pytająco na towarzysza, a gdy ten znacząco kiwnął głową zaproponowali, że oni chętnie zostaną rodzicami chrzestnymi. Od razu jednak zaznaczyli, że nic dać w prezencie chrześniakowi nie mogą, gdyż sami niczego nie posiadają. Ucieszył się gospodarz, ucieszyła się jego zacna małżonka, bo przecież nie o prezenty im chodziło, a o to żeby ich trzynasta pociecha mogła zaliczać się do owczarni pańskiej. Ochrzcili więc syna, a rodzice chrzestni zaraz po zakończeniu sakramentu pobłogosławili chłopca i odeszli w swoją drogę.

Opuściły nagle Artusia wspomnienia, odleciały jak ta para bocianów, która właśnie opróżniła spore gniazdo na starej lipie. Minął ostatni zakręt, za którym ukazała się jego poczciwa chałupina. Na progu siedziały dwie postacie. Któż mógł zawitać dziś w Artusiowie progi? Dziwni goście nie przypominali dalekich krewnych pragnących złożyć chłopcu urodzinowe życzenia, raczej wyglądali na parę żebraków przybywających z prośbą o wsparcie. Widać, że z daleka zauważyli gospodarza zmierzającego w ich stronę, choć ani nie drgnęli na jego widok, ale siedzieli nieruchomo przyglądając mu się badawczo. Kiedy był już zupełnie blisko pierwsza odezwała się chuda,  blada, odziana w białą, długą szatę kobieta.

- Witaj nam chrześniaku.

Stanął Artuś jak wryty w ziemię nie tylko dlatego, że tak niespodziewanie poznał swoich rodziców chrzestnych, ale też dlatego, że od razu rozpoznał dziwną kobietę. Widział ją przecież nie dalej jak godzinę temu, kiedy to pawłowicki proboszcz podnosił w górę hostię w procesji, a on, Artuś zajrzał przez biały opłatek. Tak, to była ona, ta sama twarz, te wyblakłe oczy. Mimo zaskoczenia ruszył się Artuś z miejsca, rozpostarł szerokie ramiona, zamknął w nich chudą postać, jak korona wielkiego dębu tuli małą sylwetkę ptaka, przyjaciela i członka rodziny. Miękło serce chłopca niczym delikatne płatki letniego kwiatu, bo oto spełniło się jego najskrytsze marzenie, najczęściej powtarzana prośba podczas codziennej modlitwy. Nareszcie odnaleźli się ci, o których opowiadał mu ojciec nieboszczyk.

- Potkowie kochani witajcie w moich progach - wyszeptał, po czym uścisnął równie gorąco szarą, pokryta krostami dłoń chrzestnego ojca.

Po chwili wszyscy troje siedzieli już przy flaszeczce ojcowskiej gorzałki i kawałku krupnioka, który podarował chłopcu po świniobiciu starszy brat Fryderyk. Czas szybko mijał, bo goście ciekawi byli jak też wiodło się ich chrześniakowi przez te wszystkie lata. Szczerze boleli nad jego sieroctwem i dotychczasową biedą, ale pocieszali go, że odtąd wszystko zmieni się na lepsze, gdyż przynieśli mu wspaniałe prezenty urodzinowe.

- A jakież to prezenty? - dopytywał młodzieniec

- A wszystko czego sobie zażyczysz chrześniaku odpowiedziała matka chrzestna, lecz chłopiec nie bardzo wiedział o co prosić. Przecie nie o bogactwa, bo chrzestni sami ich nie posiadają, nie o ziemię, bo gdyby ją mieli nie chodzili by po świecie.

- Nie wiem o co prosić drodzy potkowie - powiedział w końcu - Największą radością dla mnie jest to, żeście odwiedzili biednego chłopca w tym dniu świątecznym. A czegóż mógłbym chcieć? Chyba tylko tego, by móc pomagać ludziom w potrzebie, w chorobach i cierpieniach. A ja…chciałbym żyć, żyć i nie umierać, bo nie masz nic piękniejszego od życia.

Podparła chudą dłonią matka chrzestna podbródek, który zdawało się, że zaraz odpadnie na ziemię, spojrzała uważnie w oczy chłopca.

- Miłe mojemu sercu są twoje życzenia Artusiu, myślę, że możemy je spełnić. Bo widzisz synku, jam jest Śmierć co chodzi po świecie i ludzi do grobów zmiata, zaś towarzysz mój, a twój chrzestny, to zwiastun choroby i wszelkiego moru. Dla mnie prostą rzeczą jest darować ci długie życie, a twój potek podaruje ci zioła, dzięki którym będziesz mógł wyleczyć każdą chorobę. Pamiętaj jednak, gdy przyjdziesz do domu chorego stań zawsze naprzeciwko jego nóg. Wtedy zobaczysz mnie u boku cierpiącego. Jeśli będę stała u jego stóp, oznaczać to będzie, że możesz go wyleczyć z  choroby, jeśli jednak zobaczysz mnie u  wezgłowia - nic już choremu nie pomoże. Podobnie będzie ze zwierzętami, których też będziesz miał moc uzdrawiać. I jeszcze jedno. Nie wolno ci nikomu opowiedzieć od kogo posiadłeś owe niezwykłe dary, gdyż wtedy sam zapadniesz w ciężką chorobę, twoje ciało pokryje się czarnymi strupami, odpadać będzie od kości, ale choćbyś nie wiem jak błagał śmierci - nie przyjdę, gdyż obiecałam ci życie wieczne. - tu spojrzała Śmierć w przerażone oczy chłopca - Więc jak , przyjmujesz dary? - zapiszczała cienkim głosem.

- Przyjmujesz? - zawtórował jej markotny przyjaciel.

- Przyjmuję wasze dary potkowie i wdzięczny wam jestem - odpowiedział w końcu Artuś - bo cóż może być cenniejszego na tym bożym świecie niż moc przywracania zdrowia, jakież większe bogactwo od ludzkiej wdzięczności.



II Artuś uzdrowicielem



Jakże zmieniło się Artusowie życie od dnia, w którym potkowie zawitali do jego domu. Ludzie nie postrzegali go już jako trzynastego Kokotowego syna, a jako wielkiego uzdrowiciela, zielarza, albo wręcz cudotwórcę. Nie było dnia żeby przed Kokotowym domem nie stała długa kolejka chorych w nadziei, że wielki zielarz posmaruje ich bolączki cudowną maścią. Nie mniej przychodziło gospodarzy ze swymi zwierzętami, z dalekich pól i lasów schodzili się pasterze prosząc o lek dla baranów, krów i koni, a także dla ich strażników - psów pasterskich. Czasem pod dom podjechała pięknie zdobiona kolasa należąca do jakiegoś bogacza, który dowiedziawszy się o wielkim uzdrowicielu też prosił o lek w nadziei odzyskania zdrowia i sił życiowych. Wzywano też chłopca i do tych, którzy już zupełnie zaniemogli, a nie mając nadziei na odzyskanie zdrowia oczekiwali nadchodzącej śmierci. Stawał wtedy młodzieniec u nóg chorego i obserwował gdzie też ustawiła się jego potka. Widział ją zawsze jak kiwała do niego przyjaźnie ręką, a gdy stała u nóg chorego wyjmował Artuś swoje cudowne zioła i smarował nimi czoło leżącego, ale kiedy stanęła u wezgłowia od razu informował rodzinę oczekującą w przedpokoju żeby przygotowała się do pogrzebu, bo umierającemu już nawet cud nie pomoże.

I tak to rosła ludzka życzliwość i wdzięczność dla Kokotowego syna z dnia na dzień z miesiąca na miesiąc, a choć niczego nie żądał wzamian za swoje uzdrowienia, to ludzie ze zwykłej wdzięczności przynosili rozliczne dary dla swego dobroczyńcy i tym sposobem majątek jego ciągle się pomnażał. Dawniej skromne gospodarstwo chłopca stało się w niedługim czasie najbogatszą zagrodą we wsi i niczego w nim nie brakowało prócz kobiecej ręki dbającej o dom i o samego gospodarza. Tak więc Artuś zapragnął się ożenić, tym bardziej, że miał już upatrzoną kandydatkę, którą była córka ubogiej wdowy, Andzia. Nie była bogata, ale za to piękniejszej nie znalazłby Artuś na całym świecie. Dwa czarne jak smoła warkocze oplatały jej smukłą, zwiewną postać, usta niczym najsłodsze czereśnie, a z błękitnych oczu bił taki blask, że bledły przy nim gwiazdy na letnim nieboskłonie. Co prawda, to prawda - nie było od niej piękniejszej.

Posłał więc Artuś swatów do wdowy, bo życie bez ślicznej Andzi nieznośnym dla niego się stało. Zgodziła się stara matką z wdzięcznością - jakżeż mogłoby być inaczej, przecież nie było we wsi bardziej szanowanego i bogatszego kawalera, którego zarówno ubodzy jak i  najmądrzejsi i najbogatsi dawali za przykład wszelkich cnót i mądrości. Ożenił się Artuś ze śliczną Adzią, rozbudował dom, a sława jego rosła i rosła. Andzia była miłą i gospodarną żonką, jednak jak każda młoda kobieta lubiła piękne stroje i chciała żeby jej nowozaślubiony małżonek spełniał jej wszystkie zachcianki. Artuś, człowiek dobrego serca czynił to chętnie, kupował coraz to nowsze i bogatsze suknie i pantofelki, sprawił nawet młodej żonie kolasę, by mogła sama robić zakupy w mieście, gdyż sam oblegany wciąż przez potrzebujących nie miał zbyt wiele czasu. Nie wystarczało to jednak zaborczej Andzi, gdyż zapragnęła dowiedzieć się skąd wziął się u jej męża tak wspaniały dar uzdrawiania chorych. Wypytywała go więc o to po całych dniach. Pamiętał Artuś słowa swej potki przestrzegające go przed opowiedzeniem komukolwiek o Śmierci i Zwiastunie Chorób, milczał więc i nie chciał odpowiadać na żadne pytania, choć żona wciąż ponawiała swe prośby. Przyzwyczajona do spełniania wszystkich jej zachcianek przez męża kobieta nie chciała dać za wygraną. W końcu zagroziła Artusiowi, że jeśli natychmiast nie wyjawi jej tajemnicy przywracania zdrowia jeszcze tego samego dnia opuści go i powróci do domu swej matki. Biedny człowiek zaklinał, przekonywał, prosił upartą kobietę, ale wszystko na nic.

- Skoro nie chcesz wyjawić mi swej tajemnicy, to znaczy, że nie dość mocno mnie kochasz, nie mogę więc zostać z tobą.

Biedny Artuś nie wyobrażał sobie życia bez Andzi, postanowił więc o wszystkim jej opowiedzieć.

- Lepsza już ciężka choroba niż życie bez mojej słodkiej Andzi - wyszeptał.

Położył się do łóżka gotując się na ową chorobę, przed którą przestrzegała go Śmierć. Jeszcze tylko pozostało wezwać do siebie żonę, o wszystkim jej opowiedzieć, a potem…. Tylko ból i obrzydliwe ropiejące pęcherze. Jednak kiedy miał już otworzyć usta by zawołać Andzię do pokoju wpadł jak błyskawica stary Antoszek, ten sam, który do lat hoduje kury.

- Ratuj Atrusiu! Wszystkie moje kury zdychają - krzyczał od progu.

Cóż było robić, wstał Artuś z łóżka, zarzucił na plecy palto i bez słowa ruszył za hodowcą kur, a przybywszy na miejsce smarował kolejno każą kurę swymi cudownymi ziołami. Jeszcze przed chwilą osłabione chorobą zwierzęta pobiegły w poszukiwaniu larw tłustych robaków, a dorodny , kolorowy kogut zapiał z całych sił.

- Jesteś dziś smutny. Czy coś ci dolega? - zagadnął Antoszek po skończonej robocie.

- Rzeczywiście nie jest mi dzisiaj do śmiechu… a wszystko z powodu Andzi - przyznał uzdrowiciel.

- Czy jaka chora? - dopytywał znów Antoszek.

- Nie, zdrowa dzięki Bogu, ale… i tu opowiedział hodowcy kur całą historię o ciekawskiej żonie i o tajemnicy, której nigdy, przenigdy nie wolno mu wyjawić.

- Nie powinieneś przejmować się zbytnio żoną - doradził mu Antoszek - spójrz na koguta, którego uleczyłeś, część jego żon zdechła zanim przyszedłeś z lekarstwem, ale sporo mu ich jeszcze zostało. On na pewno nie naraziłby siebie z powodu jednej z nich.

- Masz rację - ucieszył się Artuś - jeśli moja żona naprawdę mnie kocha zrozumie, że nie mogę zdradzić mej tajemnicy, lecz jeśli zależy jej tylko na zaspokojeniu swojej ciekawości - niech odejdzie, choć bardzo ją kocham.

Jak postanowił, tak zrobił. Nie kładł się już więcej do łóżka w oczekiwaniu na chorobę, lecz stanowczo odmówił żonie wyjaśnienia tajemnicy. Zrozumiała w końcu Andzia swój błąd i odtąd już nigdy nie wypytywała męża o jego dar uzdrawiania ludzi.



III  Samo życie



Żyli sobie w zgodzie Artuś z żoną, żyli przykładnie otoczeni szacunkiem i podziwem ludzi zarówno biednych jak i bogatych. Jednego tylko do szczęścia im brakowało, o jednym wciąż marzyli - o upragnionym potomku. Niestety, tak to czasem w życiu bywa, że nie wszystkie marzenia spełniają się, a przynajmniej nie od razu. Chodziła Andzia codziennie rano na rozstajne drogi, gdzie od wieków stała drewniana kapliczka z małą figurką Maryji Matki Zbawiciela, prosiła młoda kobieta o dar macierzyństwa, pochylała głowę w błagalnych modłach. Drewniana twarz Dziewicy pozostała jednak niewzruszona, nieruchome oczy nie drgnęły, co Andzia odczytywała jako znak , że musi ciągle jeszcze czekać na spełnienie marzeń. W końcu jednak zamiast szczęśliwego czasu macierzyństwa nadszedł okres trudny i bolesny dla całej pawłowickiej społeczności. Niejeden we wsi zaklinał się, że widział na własne oczy przechadzającego się po osadzie chudego, sinego jegomościa w długiej szacie, którego ciało poryte było ropiejącymi strupami i bliznami, a oczy zapadłe i wyblakłe. Jegomość zatrzymywał się przed wieloma domami, a na który dom spojrzał, tam ludzie zapadali na  ciężką, groźną chorobę. Ciała ich zaczęły pokrywać się ciemnymi strupami, targała nimi wysoka gorączka. Zaczęli wieć ludzie posyłać po uzdrowiciela Artusia, ale wszystko nadaremnie. Do którego wszedł domu widział już tam swoją potkę stojącą u wezgłowia chorego, nie było więc dla niego ratunku. Po raz pierwszy w życiu poczuł się zupełnie bezradny, przygnieciony ogromem tego nagłego nieszczęścia.

- Przejdź potko do nóg chorego, bym mógł posmarować jego ciało balsamem - prosił, zaklinał, a wszystko na nic, bo gdziekolwiek przybywał z ciała chorego uchodziło życie. Wracał więc każdego dnia do domu smutny i przybity. Nie koniec jednak na tym było jego nieszczęść, gdyż jednego dnia, kiedy wszedł w odrzwia swojego domu zobaczył ukochaną Andzię leżącą na podłodze. Jej ciało, podobnie jak u innych chorych pokryte było strupami, a nad głową stała potka Śmierć.

- Nie pozwolę ci zabrać mojej Andzi! - krzyknął - Odejdź od niej natychmiast.

Jednak Śmierć stała niewzruszenie

- Dzisiaj pisany jej koniec, a ty musisz się z tym pogodzić odrzekła spokojnie.

- Nie pozwolę ci jej zabrać! - nie dawał za wygraną. Sięgnął do pudełeczka, gdzie przechowywał cudowną maść.

- Nie wolno ci jej leczyć, ostrzegam cię synku!- pokiwała groźnie kościstym palcem.

Jednak Artuś posmarował ciało żony , a ropiejące wrzody poznikały jeden po drugim.

- Źle zrobiłeś! - złościła się Śmierć - Złamałeś naszą umowę! Za karę nigdy nie będziesz miał upragnionego potomka, twoja Andzia zestarzeje się, umęczona chorobami sama będzie prosić cię o śmierć, a kiedy już przyjdę po nią zostaniesz na świecie sam, bez rodziny, bez przyjaciół błąkać się będziesz od wsi do wsi nie mogąc żyć, ani nie mogąc umrzeć.

Nie zwracał jednak uwagi na te słowa Artuś bo już jego ukochana otworzyła swoje błyszczące oczy, już objęła go drobnymi dłońmi i przytuliła do strzelistych piersi, w których niby struchlały ptak łomotało kochające serce.

Uratował żonę od śmierci, ale ludzie ze wsi nigdy nie wybaczyli mu, że w trudnej godzinie, kiedy każda prawie pawłowicka rodzina straciła kogoś z domowników Artuś uratował tylko swoją Andzię. Nie przychodzili już do niego po pomoc, ani po cudowne zioła, znaleźli sobie nowych znachorów, nowych lekarzy i uzdrowicieli. A  Artuś żył sobie w spokoju ze swoją Andzią.  Jednak, jak przepowiedziała to  Śmierć, nigdy nie zaznali radości bycia ojcem i matką. Kiedy Andzia była już bardzo stara i schorowana jej mąż pozostał nadal silnym i młodym mężczyzną. Przyszedł wreszcie taki czas, ze sama błagała go, by nie przeszkadzał Śmierci, kiedy po nią przyjdzie po raz drugi. Po śmierci żony sprzedał Artuś dom i gospodarstwo, pieniądze rozdał ubogim, a sam ruszył w daleki świat. Jeszcze dziś możecie go spotkać gdzieś w drodze, a może nawet zawita do waszego domu prosząc o miskę strawy i dach nad głową, a wynagrodzić was może sowicie, nadal bowiem posiada podarowane mu przez potków dary.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.