Przejdź do głównej zawartości

Utopek Lojzik ze Źródlanki

Utopek Lojzik ze Źródlanki.

mapa

I Dobra rada Any.



Zielony utopiec Bert, który od niepamiętnych czasów mieszkał na dnie rzeki Źródlanki osiągnął właśnie wiek, w którym każdy porządny przedstawiciel jego gatunku pragnął zostać ojcem. Cóż, nie powinno to pragnienie nikogo dziwić. Od kilku już bowiem lat wraz z Bertem dno rzeki zamieszkiwała jego młoda małżonka Frida, delikatna i słodka istota, po poślubieniu której - jak powiadają okoliczni mieszkańcy Bert bardzo złagodniał. Już nie czatował w pobliskich zaroślach na zbłąkanych wędrowców, którzy nieopatrznie zapuścili się w las Hermaniok, aby pochwycić ich w swoje oślizłe dłonie i wrzucić do wody, nie naprzykrzał się zwierzętom przychodzącym do wodopoju, nie straszył ptaków, a nawet nie przeganiał rybek. Teraz Bert codziennie wcześnie rano wychodził z rzeki, gimnastykował się przez piętnaście minut, a potem, potem utopiec Bert, postrach Hermanioka i okolicznych wiosek zbierał kolorowe kwiaty dla swojej żonki, zaś po południu pomagał jej suszyć pierzyny na krzewach rosnących wzdłuż rzeki.

- Ach, Berciku – mawiała śliczna Frida o skórze koloru wiosennej, młodej trawki - chciałabym mieć maleńkiego dzidziusia.

I wtedy groźny Bert też zapragnął mieć potomka. W tym celu udali się do starej południcy Any zamieszkującej łąkę po południowej stronie Źródlanki. Ana była stara jak Hermaniok, łąka, a może nawet tak stara jak rzeka Źródlanka, miała białe jak kwiaty przebiśniegu włosy, duże, błękitne i mądre oczy, jasna szata opływała niczym mgiełka jej smukłą, już nieco pochyloną postać, a mądra była jak mało kto.

- Wiem jak rodzą się ludzie, zwierzęta i rośliny – powiedziała południca, gdy małżonkowie oznajmili jej swą prośbę – nie wiem jednak jak to bywa z utopkami. Od wieków znałam tylko jednego utopca – ciebie Bercie, a teraz znam też Fridę, ale skąd się biorą małe utopki, tego nie wiem. Myślę jednak, że przynoszą je bociany. Powinniście udać się oboje w tej sprawie do bociana Klekotka, właśnie niedawno przyleciał z ciepłych krajów i naprawia swoje gniazdo na starej lipie przy Walancinowym polu.

Podziękowali małżonkowie starej Anie i udali się do Klekotka. Niełatwo było go jednak zastać. Uwijał się biedak przy naprawie gniazda, znosił patyczki i gałązki, mościł wygodne posłanie dla swojej pani - nie będzie przecież Klekotkowa w byle jakim domu znosiła jaj. Pani Klekotkowa siedziała właśnie na gałęzi lipowej i przełykała tłustą zieloną żabę, którą wyłowiła z błotnistej łąki przy lesie.

- My do męża w ważnej sprawie – zaczęła Frida.

- Mąż jest zajęty, dzisiaj nie przyjmuje – odpowiedziała z dumą bocianowa przełknąwszy koniec zielonej łapki.

- Ale to sprawa nie cierpiąca zwłoki – ciągnęła łagodnie utopkowa.

- Powiedziałam już…- chciała odprawić z kwitkiem małżonków bocianowa, ale Bert napuszył się ze złości, napęczniał jak wielka, zielona piłka plażowa.

- Cichchoooo! – krzyknął – Teraz ja mówię, ja, utopiec Bert, postrach łąk, rzek, lasu i ludzi. Jeśli w tej chwili twój mąż nie zechce z nami rozmawiać przegonię stąd wszystkie żaby, ślimaki i pędraki! Rozumiesz bocianico!?

- O co chodzi? – Klekotek właśnie opuścił się na ziemię trzymając w dziobie sporą gałązkę leszczyny – Czym mogę państwu służyć? - spytał nieco przestraszony.

- Chodzi o nasze dziecko, – łagodnym głosem tłumaczyła Frida – a raczej o jego brak. Podobno bociany przynoszą dzieci utopców, dlatego chcieliśmy prosić o dostarczenie nam w najbliższym czasie potomka.

- Hmmm. – zastanowił się bocian – Szkoda, że nie przyszliście państwo w tej sprawie do mnie jesienią. Wróciliśmy już z żoną zza morza, więc nie możemy na razie spełnić waszej prośby, zresztą nigdzie po drodze nie spotkałem utopczych niemowląt. Pozwólcie jednak , że zatelegrafuję do małżeństwa jerzyków, one najpóźniej wracają z zamorskich wczasów, może przyniosą dla was dziecko. Oczywiście jeśli znajdą odpowiednie niemowlę.

- Świetnie! – ucieszyła się Frida – Będziemy czekać z niecierpliwością. Dziękujemy i życzymy państwu wspaniałych i dorodnych jaj.

To powiedziawszy małżonkowie pełni nadziei udali się w stronę Źródlanki.



II Oczekiwanie na potomka .



Setki kwiatów na łące przy Źródlane codziennie strzelało w górę do słońca tęczą kolorów. Unosiły się nad nimi roje owadów. W samo południe stara Ana sprawdzała każdy kwiat, czy jest aby dobrze zapylony, czy płatki mu się dobrze trzymają, czy na pewno jest równowaga w świecie roślinnym i zwierzęcym. Każdy owad musi przecież pożywić się, a każda roślina powinna zostać zapylona. Mądra Ana troszczyła się o każde źdźbło trawy, o każdego motyla, każdą pszczółkę przylatującą od starej lipy, na której mieszkał Klekotek. Jego żona zniosła trzy dorodne jaja i radością wysiadywała swoje potomstwo, zaś Klekotek dwoił się i troił, by niczego jej nie brakowało. Inne ptaki też wysiadywały swoje jaja, a zwierzęta leśne rodziły potomstwo i troszczyły się, by nie zabrakło im pożywienia. Młode trawy szumiały radośnie obficie czerpiąc ze słonecznych promieni zielone życie. A panna Wiosna w wieńcu na ślicznej główce i w rozpuszczonych włosach tańczyła całymi dniami nad łąką i lasem, bosymi stópkami muskała jasnych fal Źródlanki, pięknie pozdrawiała zwierzęta, rośliny i ludzi zajętych pracą w polu. Utopcowa Frida patrzyła codziennie na ptaki, zwierzęta i młode rybki przemykające wzdłuż jej domu i tęskniła do swego dzidziusia, który miał nadlecieć wraz z jerzykami z dalekich krajów.

- Och, Bercku – zamartwiała się – a czy taki smukły i maleńki jerzyk zdoła udźwignąć nasze dziecko? Spójrz na bociana, ten jest potężny i silny, a jerzyk, cóż taki mały jerzyk może unieść na swoich słabych, czarnych skrzydełkach.

Ale Bert uspokajał żonę, gładził ją po pyzatym, zielonym policzku i pocieszał, choć sam nie był pewien jak potoczy się sprawa z utopczątkiem. Klekotek był wciąż zajęty, trudno było z nim porozmawiać, owszem, zapewniał, że zatelegrafował do państwa jerzyków. Ale czy odnajdą oni niemowlę utopców, czy zdołają z nim przylecieć z tak daleka? Te i inne pytania nie pozwalały Bertowi, władcy rzeki spać spokojnie. A tu właśnie kończył się maj. Słońce wysoko na niebie oznajmiało, że niedługo nadejdzie upalne lato. Oj co to będzie? Co to będzie?

Aż jednego pięknego dnia sroka, która siedziała na wysokiej topoli zaskrzeczała;

- Nadlatują jerzyki!

Bert zadrżał na całym ciele, a Frida wyskoczyła z wody i pobiegła w stronę łąki, gdzie czarne ptaszki zatoczyły koło w powietrzu, mignęły maleńkimi, białymi plamkami i poleciały w stronę wsi.

- Ojej! – załamała ręce Frida – A co z naszym dzieckiem?

- Nie martw się – pocieszał ją Bert – może to nie ta para, która miała przynieść nam utopczątko, nasze jerzyki z pewnością jeszcze nie nadleciały.

I znów mijały dni i noce pełne niepokoju. Nadszedł ciepły czerwiec. Zniknęły z łąki wczesnowiosenne kwiaty, a brzegi Źródlanki pokryły się białymi i żółtymi jaskrami, złocistymi kuklikami, pełzającą, różową cieciorką i pachnącymi fiołkami, filetowymi jak oczy Wiosenki, która szykowała się już do dalekiej podróży na drugi koniec świata. Biedna Frida zaczęła już tracić nadzieję, że czarny jerzyk przyniesie jej jeszcze tego roku zielone utopczątko. Ale pewnego razu, kiedy akurat rozciągała grubą, różową pierzynę na krzewie nadleciał Klekotek krzycząc na całe gardło.

- Przyleciał jerzyk z małym utopkiem!

- Gdzie jest? Gdzie jest moje dziecko?- pytała Frida, której łzy szczęścia napłynęły do oczu.

- Jerzyk był już blisko, już nadlatywał… – klekotał bocian bez ładu i składu – i wtedy stało się nad polem kapusty.

- Co się stało? – struchlała utopcowa – Co z dzieckiem?

- Mów! – wybuchnął Bert, który właśnie wyskoczył z wody jak oparzony, gdyż usłyszał fragment rozmowy Fridy z bocianem.

- Jerzyk jest małym ptakiem. – tłumaczył wciąż bezładnie Klekotek – Nie miał już siły. Kiedy przelatywał nad kapuścianym polem mały utopek wypadł z dzioba.

- Och, to straszne – załamała ręce Frida

- Gdzie on jest ? – dopytywał roztrzęsiony Bert.

- Nie wiem, mały utopek utknął gdzieś w kapuście.



III Lojzik w kapuście.





Szary zajączek pod lasem wspiął się na przednie łapy i patrzył zdziwiony, powstrzymały swój lot owady, chytry lis zatrzymał się w biegu, a nawet panienka Wiosna zaprzestała swojego tańca pożegnalnego. Bo oto groźny utopiec Bert wraz z małżonką opuścili Źródlankę, minęli zieloną łąkę i weszli w cienisty las Hermaniok. Leśne zwierzęta, ptaki i owady powtarzały sobie z ust do ust:

- Bert opuścił Źródlankę! Bert wyprowadził się z rzeki!

W pewnej odległości za małżonkiem ze spuszczoną głową, pełna najgorszych obaw dreptała Frida. Przebyli las i znaleźli się na Walancinowym polu. Rolnik Ledwoń wracający właśnie polną dróżką ze swojego pola, na którym skończył przed chwilą pielić ziemniaki zobaczył niezwykłe zjawisko, pobiegł ile sił w nogach opowiedzieć ludziom we wsi, że utopiec Bert z utopcową Fridą przemierzyli cały las i zmierzają w kierunku ludzkich siedzib.

- Oj, biada nam , biada! – rozpaczały kobiety.

- Utopiec che zalać wieś, albo zamieszkać w któreś ze studni!

- Pewnie Źrodlanka wyschła! - przekazywano sobie z ust do ust.

Ludzie zebrali się gromadnie gotowi bronić swych zabudowań, lecz Bert minął Walancinowe pole i zatrzymał się na kapuścianym zagonie Zeflika.

- Utopiec zatrzymał się na polu Zeflika - mówili przestraszeni ludzie, a matki powstrzymywały ciekawskie dzieci przed zbytnim zbliżaniem się do zielonych zagonów.

Tymczasem Bert i Frida pochyleni zaczęli przemierzać wszerz i wzdłuż kapuściane pole w poszukiwaniu utopczątka. Zieleń liści, które nie zdążyły się jeszcze zawinąć w główki kapusty zlewała im się przed oczami, a przecież ich niemowlę też prawdopodobnie powinno być zielonego koloru. Jak je odszukać w tej masie liści, jak rozpoznać? Małe gąsienice spacerujące spokojnie po listkach przerywały posiłek i wznosiły maleńkie główki ku górze

- Nie widziałyście naszego dziecka? – dopytywała Frida, lecz miękkie istotki nie widziały niczego poza zasięgiem swojego liścia, który był dla nich domem i całodziennym pożywieniem.

Wiejskie psy uwiązane przy budach widziały z daleka zielone postacie wielokrotnie przemierzające kapuściane pole, ujadały z wielką siłą, targały za łańcuchy, chętnie przegoniłyby nieznane im stworzenia, ale nie miały dość sił, by porozrywać swe dożywotnie więzy. Taki już ich niewolniczy los. Ludzie niecierpliwili się, praca w polu czekała na rolników, praca w domu czekała na gospodynie, z niejednej kuchni czuć było zapach przypalonych ziemniaków, ale nikt nie ruszył się miejsca, nikt nie wrócił do domu.

Aż tu nagle od pola rozległ się radosny krzyk Fridy:

- Jeeesttt! Jest moje utopczątko, mój najśliczniejszy, najcudowniejszy syneczek, zielony jak listek, maleńki jak żabka, mój rozkoszny dzidziuś!

Zdyszany Bert podbiegł do rozpromienionej żony, porwał na łapy wymachujące wesoło zielonymi nóżkami utopczątko.

- To syn! – zawołał donośnym głosem – Mam syna! Nazwiemy go Lojzik.

- Tak. – wyszeptała wzruszona Frida – To piękne imię. Patrz kochanie jaki maleńki, to szczęście, że przyniosły go jerzyki. Klekotek mógłby go wziąć za żabkę, nie opanować się niosąc go w dziobie i … - przerwała z trwogą w głosie, gdyż nie śmiała nawet wymówić tego co mogłoby się stać.

Tak, Lojzik przypominał nieco pyzatą, dorodną żabkę, tylko oczka miał inne – wielkie, czarne, jak kawałki węgla i takie wesołe.

Bert z Frida zabrali swego małego synka i ruszyli z powrotem przez las Hermaniok do domu w Źródlance. Wszyscy ludzie we wsi odetchnęli z ulgą, psy uspokoiły się, leśne zwierzęta i owady wróciły do swoich zajęć, a stara Ana jak zwykle chodziła po łące i badała wszystkowidzącym okiem każdą roślinę.



IV W podwodnym domu.



Na mięciutkim posłaniu z rzęsy wodnej leżał sobie Lojzik, rozglądał się ciekawie po swoim podwodnym domu, spoglądał na rodziców, którzy dwoili się troili, by niczego mu nie zabrakło i na małe rybki przemykające cichutko koło jego łóżeczka. Rybki żyły sobie swoim życiem, czasem połykały tłustego robaczka, który wpadłszy do wody zanurzał się głębiej i głębiej podskakując śmiesznie w górę i w dół, czasem przystawały na chwilę przyglądając się małemu utopkowi. A ten wyciągał swoje zielone łapki chcąc pochwycić choćby na chwilkę szybkiego karasia, albo młodego leszcza - ale zwinne, śliskie rybki wymykały się między błoniastymi paluszkami, by po kilku sekundach zniknąć mu z oczu. Niekiedy na tłustym pędzie rukwi porastającej dno Źródlanki przysiadała wielka, zielona żaba. Małemu utopkowi wydała się jakąś bliską krewną, gdyż jej śliskie, zielone ciało przypominało mu jego rodziców, ale tajemnicza sąsiadka nigdy nie odzywała się do Lojzika, patrzyła, by po chwili wypłynąć na powierzchnię składając i rozkładając śmiesznie swoje tylne łapki. Frida bardzo dbała o swego pierworodnego synka. Dwa razy dziennie czyściła jego skórę kwiatami rumianku, które w samo południe przynosiła jej Ana z łąki, zawsze rano wynosiła pierzynkę z rzęsy i suszyła ją na słońcu pamiętając, aby przed wieczorem znieść ją z powrotem do rzeki. Krzewy służące do rozwieszania wodnej pościeli rosły przecież w niewielkiej odległości od lasu Hermaniok, który jak wszystkim wiadomo zamieszkiwała złośliwa czarownica Murchla czekająca tylko, by wieczorem, kiedy jej zła moc mogła wyrządzić najwięcej krzywdy rzucić jakiś czar na osobistą rzecz należącą do ludzi, zwierząt, lub istot żyjących w okolicznych krzewach, trawach, kamieniach, norach, czy też w ziemi. Tak, Murchla była bardzo niebezpieczna i łagodna utopcowa Frida dobrze o tym wiedziała a przecież jej mały synek rósł zdrowo jak jędrna rzepka, pęczniał i pęczniał z dnia na dzień, aż po kilku tygodniach mała pierzynka stała się zbyt krótka i Bert, troskliwy tata musiał utkać nowe nakrycie dla synka.

Jak nakazuje tradycja po sześciu tygodniach od szczęśliwych narodzin utopka w kapuście zaczęli odwiedzać utopcową i jej dziecko goście z rożkami. Jako pierwsza przybyła stara Ana - choć nie tak zupełnie jako pierwsza , bo przecież Lojzika odwiedzały już nie raz małe rybki i stara zielona sąsiadka żaba. Anna przyniosła utopczątku czerwoną czapeczkę

- To wspaniały prezent- ucieszyła się Frida- każdy szanujący się utopiec ma kilka rodzajów takich czapek. To twoja pierwsza synku, noś ją z dumą - dodała wzruszona i nałożyła czapeczkę na pękatą, zieloną główkę.

Pasowała idealnie. Po Anie z rożkami przyszło jeszcze wielu okolicznych mieszkańców utopkowej krainy, a stos prezentów wokół łóżeczka Lojzika rósł i rósł podobnie jak ciało utopczątka.

- Mój synek będzie okazały i groźny jak jego ojciec- chwalił się gościom Bert.

-Mój śliczny synek będzie delikatny i miły jak mamusia - cieszyła się Frida.

Tylko zielona żaba, która przychodziła codziennie przyglądała się utopczątku, by po chwili bez słowa wznieść się ku górze gdzie przez fale rzeki przenikały jasno-blade promyki słońca.

-Powiedz synku :”ma-ma, ma-ma”- zachęcała Frida.

-Powtarzaj synku: ”ta-ta, ta-ta”- pochylał się nad łóżeczkiem Bert.

Aż pewnego dnia nieźle już wyrośnięty Lojzik usiadł na swojej piątej z kolei pierzynce z rzęsy wodnej i krzyknął na całe gardło:

- Ża-ba, ża-ba, pa-pa! Lojzik chce pa pa!



V W górę za żabą .



Woda w rzece leciutko falowała muskając ciepłą pierzynkę z rzęsy wodnej. Blade promyczki przenikające z góry głaskały głowę Lojzika, nic więc dziwnego, że spał kołysany melodią fal.

- Ach, jak słodko śpi mój maleńki. – wzruszała się Frida – Pójdę teraz w odwiedziny do starej zajęczycy Trudy, mówiła mi wczoraj, że źle się czuje. Chorych należy odwiedzać. – zdecydowała i wypłynęła na powierzchnię zostawiając utopczątko z ojcem. Bert nie miał jednak dziś czasu zajmować się małym. Rano sum Zefel zaprosił go na partyjkę skata, nie mógł więc odmówić – Zefel był w karcianej grze niepokonany.

I tak Lojzik został zupełnie sam w chwili gdy jeden ze słonecznych promyczków prześlizgujących się przez fale liznął go po krągłym policzku i obudził ze snu. Jak się po chwili okazało nie był jednak zupełnie sam, gdyż na skraju miękkiej kołderki przysiadła sąsiadka żaba i przyglądała się utopczątku.

- Dlaczego tak wpatrujesz się we mnie? – zagadnął.

- Oho! – parsknęła śmiesznie – Widzę, że nasz mały nauczył się mówić.

- No, od ciebie na pewno niczego bym się nie nauczył, nigdy się nie odzywasz.

- Jesteś jedynym dzieckiem utopców jakie znam, nie dziw się więc, że chciałam ci się przyjrzeć Lojziku. Ha! – zaśmiała się – Śmieszne masz imię.

- Tak? – obraził się – A ty jak się nazywasz, nawet się nie przedstawiłaś, a naśmiewasz się z mojego imienia.

- Przepraszam. – zawstydziła się – Jestem Ludwina, żaba Ludwina - jak pewnie już zauważyłeś jesteśmy sąsiadami. Wiele nas łączy i to nie tylko wygląd. Oboje równie dobrze czujemy się w wodzie, jak i na lądzie.

- A gdzie jest ląd? – zdziwił się.

- Nie wiesz? Przecież przyniosły cię jerzyki z dalekich krajów. Zazdroszczę ci, mogłeś podziwiać wspaniałe widoki z góry, kiedy podróżowałeś.

- Niczego nie widziałem, siedziałem tylko w jakimś ciasnym zawiniątku i pamiętam, że okropnie huśtało na wszystkie strony. To wcale nie było miłe.

-Naprawdę ? – Ludwina pokiwała z politowaniem głową – Więc nie poznałeś jeszcze świata?

- Świata? A jaki on jest?

- Ogromny – zaskrzeczała żaba – Ciągnie się od rzeczki przez łąkę, bagna, przez cały las Hermaniok, przez pola i wioski, a nawet jeszcze dalej. Świat jest piękny.

- Więc muszę go zobaczyć, zabierz mnie do niego.

- Dobrze, – zgodziła się – wypłyniemy na powierzchnię. Patrz na mnie i ucz się.

I zaczęła w przedziwny sposób poruszać łapkami w górę i w dół i raz i dwa. Łapki Lojzika też układały się w podobny sposób, kiedy spoglądał na Ludwinę i o dziwo wznosił się wraz z falami coraz wyżej i wyżej, aż nagle jego głowa wynurzyła się z wody i zobaczył przecudny widok.

- Co to jest? Czy to jest świat?

- Tak. – z dumą w głosie oświadczyła żaba – Słuchaj uważnie, gdyż nie będę dwa razy powtarzać. Tu po prawej stronie wzdłuż rzeki, widzisz te wysokie rośliny z wiechami? To trzcina. A dalej łąka pełna kwiatów, a zapyla je mnóstwo owadów. Nad łąką unoszą się podłużne ważki i kolorowe motyle. Patrz teraz przed siebie, gdzie rzeka tworzy lekkie zakole. Te białe baldachimy nad wodą to marek, który broni dostępu do rzeki, a dalej wysokie drzewa, nieprzebrany gąszcz traw i mnóstwo ptaków w górze. To las Hermaniok. Odwróć teraz głowę. Po lewej stronie Źródlanki rośnie szalej. Widzisz ile kręci się wokół niego much i trzmieli? One uwielbiają jego zapach, choć dla innych stworzeń może być on nieprzyjemny i trujący. A z tyłu są bagna, żyją tam złośliwe jaroszki. Wierz mi, że lepiej nie zapuszczać się w to miejsce, nawet ja, choć lubię wilgoć nie chcę wchodzić im w drogę. A tam daleko, po lewej stronie rośnie tatarak, a za nim znów las. Źrodlanka płynie jego środkiem. Podobno za lasem biegnie polna droga i rozciąga się Walnacinowe pole, a obok pole Zeflikowe, gdzie jerzyki upuściły ciebie do kapusty. Dalej jest wioska, ale nigdy tam nie byłam.

-A dalej? – Lojzik wynurzył całe ciało z wody i rozglądał się ciekawie.

- Dalej, to nie wiem – ziewnęła żaba – dla mnie ten kawałek świata, który widzisz jest zupełnie wystarczający.

- Zejdę na ląd i rozejrzę się – zdecydował Lojzik i nie zwracając uwagi na okrzyki żaby, która przestrzegała go o niebezpieczeństwach czyhających na małych utopków wyskoczył jednym susem i znalazł się na łące.



VI Ratunek dla trzmiela.



- Jakie miękkie – podskakiwał zabawnie Lojzik.

- To trawa, wszędzie jej pełno – informowała Ludwina.

- Jaka wysoka! A ile tu różnych stworzeń! Nie są podobne do tych z wody.

- Oczywiście, że nie – śmiała się żaba – przecież w wodzie żyją ryby, a te latające to owady. O, jest mój przyjaciel Bruno – wskazała na podłużny kształt poruszający się w gąszczu trawy – To traszka. Ale co on robi o tej porze na słońcu? To dziwne, w południowej porze Bruno nie wychodzi ze swej przyciemnionej norki. Witaj. Czemu polujesz o tej porze? - zagadnęła

- To wszystko przez mysz, która w zeszłym roku zbudowała moją norkę. Podobno na wiosnę wyszła za mąż i wyprowadziła się do męża, bliżej lasu. Ostatnio jednak pokłóciła się z małżonkiem, zabrała dobytek i dziś rano wróciła. Co miałem robić? Zażądała, żebym opuścił dom. Teraz szukam innego lokum, a szkoda, wielka szkoda, bo tamta norka była zaciszna, blisko do rzeki i na łąkę, zawsze dużo owadów i ślimaków w pobliżu. Gdzie znajdę tak wygodny dom w środku sezonu, kiedy wszystkie lokale zajęte?

- Nie martw się, mysz na pewno niedługo pogodzi się z mężem i znów będziesz mógł wrócić do norki. Poznaj mojego znajomego – to mały utopek.

- Utopek? – przeląkł się Bruno – a nie zrobi mmi krzywdy?

- Nie masz się czego obawiać, Lojzik jest miły. A ty, mały utopku – wskazała na nie mniej przestraszonego Lojzika – musisz przywyknąć do tego, że niektórzy będą obawiać się twojej osoby, ale martw się tym, okazując innym zrozumienie i przyjaźń szybko zmienisz swój obraz w ich oczach. Pokażemy ci z Brunem łąkę. Widzisz ile tu kwiatów? Zapylają je owady – te podłużne, lekkie z wielkimi skrzydłami, to ważki, a te kolorowe to motyle, tu trzmiele, muchówki, osy i pszczoły – wyliczała – a po roślinach spacerują biedronki, żuki, pasikoniki i wiele innych.

- Lojzik! Co robisz na łące? - usłyszeli nagle skrzekliwy głos.

To stara Ana, która właśnie otrzepywała do dużego słoika pyłek kwiatowy zobaczyła zielone plecy utopka między wysokimi źdźbłami trawy.

- Twoja mama będzie się martwić – pogroziła zakrzywionym palcem.

- Ja tylko na chwilę, chciałem obejrzeć łąkę – zaczął się tłumaczyć, kiedy nagle wszyscy usłyszeli wielki płacz. To ogromny szerszeń, który nadleciał przed chwilą od strony starych drzew porwał w swoje mięsiste odnóża małego trzmiela baraszkującego sobie miedzy płatkami białej stokrotki.

- No tak – westchnęła Ludwina – już po trzmielu.

- Jak to?! – oburzył się Lojzik – Musimy mu pomóc!

- Stój! – Ana powstrzymała go ruchem kosmatej reki – to prawo natury. Silniejszy pożera słabszego, żeby utrzymać równowagę w przyrodzie. Tak musi być. Nie wtrącaj się do tego mały utopku.

Jednak Lojzik zdecydowanym, ruchem odsunął południcę swoją zieloną łapką i ruszył w kępkę traw, gdzie ukrył się szerszeń ze swoją zdobyczą.

- Zostaw trzmiela! – krzyknął.

Szerszeń szykujący się właśnie do pierwszego kęsa oniemiał. Rozłożył bezradnie macki upuszczając zdobycz, po czym wielce przelękniony wzniósł się do lotu, by po chwili zniknąć wszystkim z oczu. Biedny trzmiel prostował wymiętoszone skrzydełka nie będąc jeszcze pewien swojego szczęścia. Przez chwilę podskakiwał zabawnie oglądając czy wszystkie odnóża ma na swoim miejscu, po czym podleciał do trzęsącego się jeszcze ze zdenerwowania utopka i dziękował mu stokrotnie zapewniając tysiąckrotnie o swej wielkiej wdzięczności i o długu, który na pewno kiedyś uda mu się spłacić.

Tymczasem Ana pogroziła Lodzikowi palcem, podrapała się po siwych włosach i zabrała się do swojej pracy nakazując wpierw utopkowi udać się z powrotem do domu.

- Ana ma rację – oświadczyła Ludwina, ale zielony stworek machnął tylko łapką i pobiegł przed siebie omijając wysokie łodygi polnych maków.



VII Małżeńska kłótnia.



- Zaczekaj! - Bruno choć zwinny z trudem dogonił biegnącego wśród traw utopka – Proszę zwolnij! Jesteś odważny, przegoniłeś wielkiego szerszenia! A może mógłbyś tez przegonić tę szarą mysz z mojego domku? Zobaczysz z myszą pójdzie ci jeszcze lepiej niż z tym owadem – Jak tylko ciebie zobaczy na pewno ucieknie, nie będziesz musiał jej nawet straszyć.

- Nie chcę nikogo straszyć.

- Nie? Ale jesteś przecież postrachem lasu!

- Nie będę nikogo straszyć! Wracam do domu – wykrzyknął zdenerwowany Lojzik

- Zaczekaj! - próbował dalej Bruno – Proszę chodź ze mną do mojej norki, to blisko rzeki, masz po drodze. Jeśli nie chcesz nie musisz straszyć tej myszy. Może… jakoś po dobroci ją przekonasz, żeby wróciła do męża.

- Dobrze. – dał się w końcu przekonać – Więc choćmy.

Mysia nora z góry w ogóle nie była widoczna i Lojzik musiał mocno pochylić się, żeby zobaczyć wejście pod częściowo spróchniałym korzeniem starej, samotnej wierzby, która dawno temu rażona piorunem upadła w trawę wyrywając z wielką siłą pokaźną grudę ziemi. Nora była miejscem zaciemnionym i ukrytym przed złym wzrokiem ciekawskich, ochładzanym wilgotnym powiewem Źródlanki – jednym słowem wymarzonym miejscem na dom dla jaszczurki. W zagłębieniu, tuż przy wejściu Lojzik z Brunem zobaczyli małą, szarą postać poruszającą smutnie długim, chudym ogonem.

- Czy to ta mysz?

- To Achim , jej mąż! – prawie wykrzyknął Bruno

Achim usłyszawszy swoje imię drgnął, a jego małe wyłupiaste oczki przez chwilę zetknęły się z czarnymi oczami utopka.

Trwało to dosłownie przez ułamek sekundy i już czworonożne stworzonko zniknęło w gąszczu trawy.

- Zaczekaj! ! Nie zrobimy ci krzywdy, chcemy tylko porozmawiać! – nawoływał Bruno.

Po długiej chwili źdźbła trawy w pobliżu korzenia poruszyły się, a rozbiegane, małe oczka lękliwie zaczęły obserwować przybyszów.

- Czego chcecie? – usłyszeli piskliwy głosik.

- Chcemy żebyś pogodził się z żoną i zabrał ja z powrotem do swojej norki pod lasem – jak najłagodniej próbowała przemawiać jaszczurka. – Widzisz… bo ja bardzo polubiłem to miejsce, nie chce się wyprowadzać.

- Po to tu przybyłem – zapiszczała mysz – Chcę zabrać Felcię, ale ona upiera się, że nie wróci do mojego mieszkania. – zawodził, aż jego głosik stał się płaczliwy – U nas w rodzinie nigdy nie było rozwodów.

- Dlaczego Felcia nie chce do ciebie wrócić? Czy zrobiłeś jej jakąś krzywdę? – zaczął wypytywać utopek.

- Nie! Nigdy! – zapiszczał Achim – Ale ona przestawia moje rzeczy, ciągle sprząta, przemeblowuje mieszkanie, znosi do środka jakieś nowe, niepotrzebne sprzęty, nie mogę tego znieść.

- Ty nie możesz znieść, to co ja mam powiedzieć! – mała, szpiczasta główka Felci ukazała się w otworze norki – Wyrzuciłeś mój bukiet z polnych kwiatów, które nazbierałam, żeby pięknie pachniało w naszym domu, podarłeś nowe firanki, poplamiłeś obrus, stłukłeś talerz, który własnoręcznie przyozdobiłam płatkiem polnego maku. Mam wyliczać dalej?! – krzyczała.

- Ty wyliczasz! – rozgniewał się Achim – Więc posłuchajcie co ta mysz zrobiła z moim zabytkowym ziarenkiem pszenicy, które było w naszej rodzinie od pokoleń. Wyrzuciła je! Powiedziała, że jest zbutwiałe i brzydko pachnie, a pól łupiny orzecha, która od dawna stała w rogu pokoju wystawiła przed dom.

- Była zakurzona, chciałam żeby obmył ją deszcz – wymachiwała drobnymi łapkami oburzona Felcia.

- Uspokójcie się! – przerwał małżeńską kłótnię Lojzik – Jestem jeszcze mały, niewiele wiem o życiu rodzinnym, ale powiem wam jedno. Tylko kompromis może was uratować.

- Tak? A co to takiego? – zaciekawili się wszyscy .

- Kiedy leżałem sobie jako małe niemowlę w podwodnym łóżeczku – tłumaczył Utopek – przyglądałem się rybom. Widziałem jak ciernik budował swoje gniazdo na dnie. Oj, napracował się biedak, żeby swoje potomstwo umieścić w jak najwygodniejszym miejscu pod wielkim, krzywym kamieniem. Wiele razy sprawdzał czy aby ikra stąd nie wypłynie. A kiedy wszystko było gotowe przypłynęła pani ciernikowa, obejrzała gniazdo i stwierdziła, że jest zbyt blisko mieszkania utopców, ktoś może niechcący nadepnąć na jej potomstwo, albo zahaczyć o ścianki gniazda i wtedy coś mogłoby się uszkodzić. Pan ciernik, choć bardzo się napracował bez słowa skargi zaczął robić nowe gniazdo w innym miejscu. Pamiętam też, że pan karaś był okropnym łakomczuchem, uwielbiał tłuste robaki spadające czasem z góry, zawsze jednak zjadał tylko jednego robaka, a drugi przeznaczony był dla pani karasiowej. Moja mama zaś bardzo lubiła spać pod pierzyną ze świeżych kwiatów rumianku, ale że ojciec nie cierpi ich zapachu przykrywała się zieloną, sztywną pierzyną z tataraku. Jestem jeszcze mały i nie znam się na małżeństwie, ale myślę, że to jest kompromis. Jeśli chcecie być małżeństwem musicie ustępować sobie wzajemnie.



VIII Ognisty nadchodzi .



Jasnowłose Lato w kwiecistej, długiej sukni przechadzało się po łące Any, zaglądało w korony drzew, śpiewało z ptakami, wysoko, wysoko nad lasem tańczyło między maleńkimi , puchowymi chmurkami, odpychało je białą, delikatną dłonią i zapraszało łaskawym gestem słońce na niebo. Żółte, roześmiane słoneczko ogrzewało świat, ślizgało się po krzewach, pozłacało kwiaty. Było gorąco i sucho. Bruno nie wychodził ze swojego mieszkania pod korzeniem, a Ludwina nie chciała opuszczać okolic Źródlanki. Kwiaty i trawy łaknęły wody, zwierzęta leśne przychodziły na brzeg rzeczki by ugasić pragnienie, a Lato, suche Lato trzeszczało w zaroślach.

Lojzik spacerował po łące Any w czerwonej czapce, która ochraniała jego wilgotną głowę przed ostrymi promieniami słońca. Matka zawsze powtarzała mu, że utopce jako stworzenia wodne muszą szczególnie chronić głowę przed zbytnim wysuszeniem. Na czubku czapki Lojzika siedział mały trzmiel Leon. Odkąd utopek uratował go z paszczy wielkiego szerszenia był on dla niego nieodłącznym towarzyszem pełnym wdzięczności . Trzmiel nie przejmował się zbytnio upałem wszechogarniającym łąkę Any. Zresztą ze wszystkich stron rozlegały się pobrzękiwania innych owadów, cykanie świerszczy, burczenie ważek, cichutkie szemranie skrzydeł motylich i ptasich.

Dzień jak co dzień, a jednak w tej zwyczajnej letniej pogodzie dało się wyczuć jakiś niepokój. Nie wiedzieć czemu sarna udająca się od Hermanioka ku Źródlance spoglądała trwożnie ku zachodniej stronie lasu, za która rozpościerała się wioska, ptaki zataczały koła nad drzewami, by po chwili wrócić w cieniste korony drzew i znów wzbijać się jakby w oczekiwaniu tego, co ma się wydarzyć, owady niby pogrążone w pracy wyczuwały jakieś niebezpieczeństwo. Ana doglądała łąki, otrzepywała pyłek kwiatowy do słoiczka, oglądała motyle skrzydła i czułki gąsienic, kiwała głową i szeptała:

- Wyczuwam strach, wyczuwam lęk idący od wioski przez las, aż ku łące.

Słuchał tego szeptu Lojzik i sam przestraszył się, choć nie bardzo wiedział czego. Przestraszony siedział też trzmiel na jego czapce.

- Czego boisz się trzmielu? – pytał utopek

- Nie wiem czego, – brzęczał mały owad – ale wyczuwam niepokój.

- Pobawmy się, ja będę uciekał, a ty mnie goń – zachęcał Lojzik, ale Leon poruszył tylko skrzydełkami, nie miał ochoty na zabawę, nie dziś.

Południowe słońce piekło, paliło trawy. Jeszcze świerszcz grał na swoich maleńkich skrzypeczkach, jeszcze ptaki zaśpiewały wysoko dla jasnego Lata, kiedy od strony lasu wszystko ucichło, zamarło, a wysoko, wysoko, daleko, od strony wsi zobaczył Lojzik czarny, tłusty dym. Dym wił się po niebie długą smugą niczym zakola Źródlanki, odgonił z nieba jasnozłote Lato, przyćmił białe baranki chmur, przyćmił żółte słońce.

- Nadchodzi – szepnęła Ana.

- Nadchodzi – zabrzęczał przerażony trzmiel.

A ciemny dym zniżył swój złowrogi lot, wgryzł się w nos utopka, owionął ostrym, zgryźliwym zapachem łąkę. Przestraszone ptaki uniosły się w powietrze z wielkim łopotem skrzydeł, poleciały nad Źrodlanką na mokre bagna jaroszków. Od strony Hermanioka biegły zwierzęta leśne, tratowały kwiaty i trawy Any, biegły w kierunku rzeczki popychając się, sycząc, rżąc, i rzężąc ze strachu.

- Las płonie! Hermaniok płonie! Nadchodzi Ognisty! – wołały zwierzęta – Jest wielki i silny, pożera drzewa i krzewy, niszczy las. Ratuj Lojziku!

Stara Ana stała na środku swej łąki bezradnie rozkładając dłonie.

- Ognisty zniszczy las i łąkę, zginą drzewa i trawy, spłoną owady i zwierzęta.

- Musimy go powstrzymać! – krzyknął utopek i podskoczył gniewnie z takim impetem, że biedny, przerażony trzmiel spadł z jego czerwonej czapki.

- Sam nie powstrzymasz Ognistego – szeptała Ana – To ludzie ze wsi go sprowadzili, pożarł już ich domy, teraz pożre las, a na końcu łąkę.

- Pobiegnijmy więc w jego stronę.

- Nie chodź tam ! - zawołała skrzekliwym głosem Ana – On jest silniejszy od ciebie. Potrafi przesuwać się po drzewach.

Na nic jednak zdały się ostrzeżenia. Lojzik ile sił w nogach pobiegł w las, zniknął w gąszczu drzew za zieloną ścianą Hermanioka.

- Stój! – wołała południca – Co robisz? Co ja mam robić? Wiem, zawołam Berta, on obroni synka.

Odwróciła się kierunku rzeczki, poczłapała tak szybko jak tylko potrafiła, zawołała tak głośno ile miała sił:

- Bert! Wyjdź z wody natychmiast!.



IX Walka ognia i wody.



Lojzik przebiegł łąkę i zanurzył się cienisty las. Nigdy jeszcze nie oddalił sie tak bardzo od Źródlanki, nigdy jeszcze nie był w lesie. Tu upał nie dawał się tak we znaki, gdyż nad głową wielkie parasole drzew przykrywały błękitne niebo, z przodu ściana drzew, dookoła krzewy, niewiele trawy, ale za to wszechobecny mech i paprocie. Jakże różnił się Hermaniok od łąki Any. Zrobił kilka kroków do przodu i znów napotkał wylęknione zwierzęta zmierzające w odwrotnym kierunku.

- Uciekaj utopku, uciekaj! Ognisty nadchodzi! – przestrzegł go szary zajączek, dalej oszalała ze strachu żmija pełzła w stronę łąki i jeszcze kilka szybkich saren. A potem już tylko cisza, żaden ptak nie zakwilił w gałęziach, żaden owad nie zabrzęczał, wszystko umilkło, umknęło przed wielka siłą, która zbliżała się i tylko mały Lojzik z na wpół oszalałym ze strachu trzmielem na głowie podążał w kierunku ognia. Czym bardziej zbliżali się do miejsca, gdzie za lasem rozciągała się wioska tym trudniej było oddychać, gorący podmuch owiewał twarz utopka. Po chwili usłyszał przejmujący trzask gałęzi i syk liści znikających pod wpływem oddechu płonącego potwora. Lojzik przystanął – wielki, czerwony płomień zbliżał się. Spojrzał w górę – już syczące języki ognia pochłonęły korony drzew nad jego głową, czarny, dym wgryzał się w nozdrza, wchodził w krtań i dusił małego utopka.

W wielkiej wrzącej fali ognia zobaczył go. Był ogromny, wypluwał czerwone języki pożerające las, płonące włosy wiły się niczym ogniste węże, a oczy świeciły białym, okrutnym światłem. Lojzik chciał krzyknąć z całych sił, by powstrzymać jego napór, kiedy nagle stanęła przed nim czarownica Murchla. Od razu ją poznał, była dokładnie taka jak opisywała ją matka – stara, brzydka, pomarszczona, twarz upstrzona tysiącem czarnych brodawek, ciemne, kudłate włosy, pochylone, wysuszone, chuderlawe ciało, długie ręce zakończone koślawymi palcami z długimi, szponiastymi paznokciami. To mogła być tylko stara Murchla z lasu, przed która drżeli ludzie ze wsi, zwierzęta z lasu, a nawet sama utopcowa Frida. Stanęła odważnie Murchla przed Ognistym, wyciągnęła chuderlawą rękę, w której trzymała drewniana miotłę i warknęła swoim ochrypłym głosem:

- Stój!

- Ha, ha! – zaśmiał się okrutnie potwór – czego chcesz stara małpo? Zejdź mi z drogi!

- Nie doczekanie twoje, paskudo! – ryknęła ostro – Nie zniszczysz mojego lasu, fora ze dwora! – zaskrzeczała przeraźliwie i machnęła drewnianą miotłą

W tej samej chwili między Ognistym, a lasem utworzył się wysoki mur.

- Ha, ha! – zaśmiał się znowu – Myślisz, że powstrzymasz mnie takimi sztuczkami?

Nadął swoje wielkie, obwisłe policzki, dmuchnął z całych sil i wysoki mur rozleciał się niczym domek z kart. Murchla jednak nie dała za wygraną, obróciła dwa razy swoją miotłą, podniosła kościsty palec w górę i zaskrzeczała:

- Chmuro, chmuro przybądź zaraz,

niech przygaśnie ta poczwara!

W tej samej chwili nad wielką płonącą głowa Ognistego pojawiła się spora, szara chmura, która z wielką werwą lunęła na płomienie solidną strugą wody. Deszcz padał i padał , a chmura z sekundy na sekundę malała. Przez chwilę zdawało się, że i Ognisty nieco zmalał, ale po chwili urósł jeszcze większy i ze złością dmuchnął gorącym językiem w Murchlę. Miotła, którą trzymała w dłoni spłonęła niczym źdźbło trawy. Zaryczała czarownica ze wściekłości obróciła się na pięcie i zniknęła bez śladu. Teraz Lojzik został sam, mały i bezradny przeciwko wielkiemu potworowi. Biedny trzmiel wcisnął się ze strachu pod czapkę i czekał gotów zginąć w płomieniach wraz z przyjacielem. A las płonął i zmieniał się z zgliszcza.

- Kim jesteś? - Ognisty zauważył małego utopka – jak śmiesz wchodzić mi w drogę!

- Ja, – jęknął Lojzik – ja przyszedłem ciebie prosić, żebyś zostawił w spokoju las i zwierzęta, które tu żyją. Hermaniok jest ich domem, proszę nie zabieraj im go.

- Ha, ha! – zaśmiał się znów potwór – Nie interesuje mnie ani las, ani zwierzęta. Zniszczyłem już pięć chałup w tej nędznej wiosce, zniszczyłem Janulkowi łąkę, Berikowe pole pełne suchej fasoli, zniszczę Hermaniok, łąkę Any, aż po Źródlankę, a jeśli uda mi się przejść na drugą stronę rzeki zniszczę też drzewa po przeciwnej stronie.

- Czemu to robisz? Zostaw las. – błagał Lojzik

- Zejdź mi z drogi, bo zaraz cię spalę!

- Nie zejdę! – utopek przycisnął się do pnia wielkiego dębu.

- Więc spłoniesz jak wszystko! – zawyrokował Ognisty i nadął swoje policzki, by sypnąć językami ognia prosto na zielonego malca, ale w tej samej chwili jakby spod ziemi wyrósł przed nim utopiec Bert.

- Tato! – zawołał ucieszony Lojzik.

.- Odsuń się synu! – Bert rozsunął zielone stopy, napiął obłe ciało jak tylko to było możliwe i ku zdziwieniu Lojzika zaczął pęcznieć i pęcznieć, aż wreszcie przerósł Ognistego.

- Teraz zobaczysz kto tu jest najsilniejszy! – zaryczał jak wicher zachodni.

Podniósł wielką, zieloną dłoń i walnął nią z całej siły potwora. Ten rozwścieczył się nie na żarty. Nadął policzki by dmuchnąć ogniem w natręta, ale Bert był szybszy. Nacisnął obiema rękami na napęczniały brzuch i buchnął w Ognistego wielką strugą wody. Ten choć zmniejszył się bardzo napiął znów policzki, otworzył paszczę, ale Bert lunął wodą prosto w rozwartą gębę. Tak kilkakrotnie raz za razem. Ognisty kurczył się, wił, skakał na wszystkie strony, by uniknąć wody, ale nic mu to nie pomogło. Jeszcze jedna struga i po gniewnym Ognistym pozostała tylko wielka kałuża.

Lojzik doskoczył do ojca, który znów zmniejszył się do swoich naturalnych rozmiarów.

- Uratowałeś las tato! – wykrzyknął z dumą.

- Ratowałem ciebie, no… Hermaniok też, w końcu jestem królem tego lasu – uśmiechnął się.



X Spotkanie z człowiekiem



Smutny był powrót zwierząt do Hermanioka. Prawie połowa lasu spłonęła, niedawno jeszcze zielone, tętniące ptasim śpiewem drzewa przemieniły się w martwe, czarne kikuty, dziuple, wystające z ziemi korzenie, wszelkie norki służące leśnym mieszkańcom za domy zostały zniszczone, poszycie leśne zmieniło się w grząską, lepką maź, wszędzie czuć było swąd spalenizny. Lojzik przez kilka dni pomagał przeprowadzać się zwierzętom ze zniszczonej części lasu w miejsca bliżej łąki Any, niektóre ze zwierząt postanowiły osiedlić się w zachodniej części Hermanioka po drugiej stronie Źródlanki, dlatego trzeba było przeprawić je przez rzekę. Zielony Utopek uwijał się jak mógł zadziwiając swoją pracowitością rodziców, a dzięki nieustającej chęci pomocy każdemu mieszkańcowi lasu zyskał sobie ich ogromną wdzięczność i szacunek.

Przeprowadzkę leśnej zwierzyny z niepokojem obserwowały bagienne jaroszki zamieszkujące niedostępne bagna na południowym zachodzie utopkowej krainy. Złośliwe, rogate diabełki wynurzały z bagna szare, kosmate łby, potrząsały gniewnie posklejanymi od błota kudłami i groziły brązowymi palcami Lojzikowi. Oj, nie podobało się tym stworom zagęszczenie zwierząt na zachodniej stronie – diabełki lubią spokój i wszyscy mieszkańcy lasu o tym wiedzą, dlatego nikt nie zbliża się zbytnio do granicy bagien w obawie przed wciągnięciem przez stworki do ciemnego błota. Oj, wiedzą o tym i ludzie z wioski, dlatego nikt nie zapuszcza się na zachodni brzeg Źródlanki. Czasem tylko dzieci szukają po lesie grzybów, lub jagód, ale na skraju lasu zawracają.

Bardzo więc zdziwiły się sarenki obgryzające zielony krzew leszczyny i bardzo zdziwił się zając Jorguś, siedzący miedzy kępkami traw i ptaki spoglądające z góry na las też były bardzo zaskoczone pojawieniem się na zachodnim brzegu rzeczki chłopca.

Ludzka istota przemierzyła polną drogę za wsią, przeszła przez Zeflikowe kapuściane pole i na przełaj przez las pogwizdując sobie wesoło zbliżyła się do Źródlanki w pobliżu bagien. Brązowe jaroszki wystawiły z błota rogate łebki, wytrzeszczały czarne oczy i przyglądały się ciekawie małemu przybyszowi, który z rekami ukrytymi w kieszeniach spodni i w płóciennej koszulinie rozchełstanej na chudej piersi pochylił się nad wodą i spokojnie jak gdyby nigdy nic zaczął zrywać wysokie łodygi tataraku. Nie zauważył chłopiec wyglądających z bagien rogatych jaroszków, nie zauważył tez zielonkawych oczu Berta mierzących go spod przenikliwych fal rzeczki. Już pan Źródlanki chciał wyciągnąć błoniastą dłoń, aby pociągnąć odważnego człowieka za szeroki rękaw koszuli, już cieszył się na myśl o zanurzeniu jego ciała w chłodnym nurcie kiedy mała, zielona dłoń pociągnęła go za szeroką stopę.

- Zostaw ojcze tego chłopca w spokoju. - poprosił Lojzik.

Niewinna prośba zdenerwowała Berta, nie był przyzwyczajony, aby ktoś bezkarnie zrywał tatarak z jego rzeczki.

Jednak Lojzik tak prosił, tak obiecywał, że już nigdy nie opuści rzeczki bez zgody Fridy i że nie będzie więcej chodził do spalonej części lasu i że z żabą Ludwiną nie będą spędzać całych dni na łące Any i że zawsze, ale to zawsze będzie posłuszny, aż w końcu okrutny utopiec Bert dał się namówić małemu synkowi, dla którego zrobiłby wszystko do pozostawienia chłopca w spokoju.

- Oj, niedobrze – narzekała Ludwina – Jeśli Bert nie ukaże tego chłopca niedługo przyjdą inni ludzie. A nie ma gorszych wrogów przyrody niż ludzie. Źle robisz mały utopku, ale nie ma się tym co zbytnio martwić, bo chociaż twój ojciec pozwoli odejść temu chłopcu bezkarnie z tatarakiem, to nigdy na to nie pozwolą złośliwe jaroszki. Oj, stoi blisko bagien, oj, za blisko…

Jeszcze nie skończyły rozbrzmiewać słowa Ludwiny, kiedy jeden z diabełków wyciągnął z błota brązową łapę i pociągnął z całych sił chłopca w głęboką maź. Zachwiał się mały na nogach, upuścił świeżo zebrany tatarak i jak szary, ciężki kamień wpadł prosto w chlupiące bagna. Nie zdążył nawet krzyknąć, a już jego czarna czupryna zanurzyła się ciągnąć za sobą resztę wiotkiego ciała. Wyskoczył Lojzik z wody, stanął nad brzegiem bagien i krzyknął ze złością:

- Oddajcie tego chłopca głupie jaroszki!

W odpowiedzi usłyszał tylko piskliwy śmiech. Zanurzył więc błoniastą dłoń w otchłań bagien próbując namacać nogi malca. Diabełki wynurzyły ciekawskie łebki obserwując utopka. Choć nie podobało im się, że Lojzik grzebie w bagnie żaden nie miał odwagi pociągnąć go w głębinę. Z pod powierzchni Źródlanki patrzyły przecież na syna przenikliwe oczy Berta, a z nim żaden diablik za nic na świecie nie chciałby mieć do czynienia.

Tymczasem Lojzik macał i macał, aż wreszcie po kilku próbach dotknął miękkiej stopy chłopca. Pociągnął z całych sił i odebrał zabłocone ciało bagnom. Groziły brązowymi paluchami utopkowi jaroszki, ciskały w jego stronę najgorsze obelgi i przekleństwa, brakło im jednak odwagi, aby upomnieć się o zdobycz, która leżała na trawie bez życia.



XI Dziwna przyjaźń.



- Znowu idziesz do tego człowieka! – denerwowała się mama Frida – Tyle razy mówiłam ci, że my nie zadajemy się z ludźmi.

- To mój przyjaciel – szeptał Lojzik.

Codziennie powtarzał mamie to samo, codziennie prosił, przekonywał, ale ona wciąż swoje, że ludzie niszczą przyrodę, krzywdzą zwierzęta, ludzie zabijają nasz piękny, pełen harmonii świat.

- Ale Michaj jest inny – był pewien tych słów, jak tego, że właśnie kończy się lato, przekwita szczaw, macierzanka, i różowo - purpurowa wierzbówka a w ich miejscu pojawiają się filetowe plamy wrzosów i różowe kieliszki łyszczców polnych.

Tak, lato szykowało się do dalekiej podróży za morza wraz z ptakami, które wkrótce do niego dołączą, żegnało się więc z każdym motylem, z każdą biedronką, z kwiatami, krzewami, żegnało złociste słońce – nieodłącznego swego towarzysza i lekki wietrzyk znad lasu, pożegnało też trzmiela Leona, z czego ten był niezmiernie dumny.

- Michaj nie jest taki jak inni ludzie. – przekonywała Fridę żaba Ludwina, która też zdążyła polubić chłopca

Machnęła więc ręką Frida bez przekonania i wróciła do swoich zajęć. Ucieszony tą niemą rezygnacją Lojzik popłynął w górę za żabą, by spotkać się jak co dnia ze swym przyjacielem. Ach, jakie wspaniałe zabawy wymyślali przez całe lato, Ludwina i trzmiel towarzyszyli im. Czasem brązowe jaroszki wychylały swoje rogate łebki z bagien i spoglądały zazdrośnie na wydartą im przez utopka niedoszłą ofiarę. Chłopiec przychodził codziennie nad Źródlankę, mieszkał w pobliskiej wiosce za Hermaniokiem i kapuścianym polem, gdzie kiedyś jerzyki upuściły małego Lojzika. Właściwie to kiedyś mieszkał w innej wsi po drugiej stronie rzeczki za Janulkowym polem i Bercikową łąka, ale jego dom został pożarty przez Ognistego, którego potem ugasił Bert. Ognisty wraz z domem, który właściwie do niego nie należał, zabrał Michajowi rodzinę z która mieszkał. A składała się ona z dwojga starych, ubogich rodziców i ich dwojga umorusanych dzieci, z którymi łączyły go wspólne zabawy.

Właściwie to z Michajem było tak.

Pewnego razu przez wioskę leżącą nieopodal Bercikowej łąki przejeżdżali cyganie. Na widok ich kolorowego taboru zbiegli się wszyscy mieszkańcy, bo też było na co popatrzeć. Czarne, białe i łaciate koniki ciągnęły płócienne i cyrkowe wozy zdobione w kolorowe kwiaty, wąsiste, szare koty, ogoniaste smoki i rude lisy. Przez prostokątne okienka wyglądały ciemnoskóre, wesołe cyganięta, z przodu ich dostojni, kudłaci ojcowie poganiali zaprzęg, a obok wozów tanecznym krokiem przechadzały się kruczowłose cyganki w długich, zwiewnych spódnicach brzęcząc srebrnymi naszyjnikami, okrągłymi, zdobionymi kolczykami i monetami wplecionymi w długie warkocze częściowo okryte czerwonymi i kwiecistymi chustami.

Dostojni gospodarze w płóciennych koszulach i takich samych, ale wytartych na tyłkach portkach, ich otyłe żony i ciekawskie, umorusane dzieci wyszli tłumnie na drogę by przyjrzeć się egzotycznym gościom. Gdzieś z tyłu za taborem przez krótką chwilę dał się słyszeć wrzask duszonej kury, którą zwinna cyganka schowała jednym, szybkim ruchem pod fartuchem, by potem wieczorem w cieniu Hermanioka upiec ja dokładnie oklejoną gliną na ognisku i nakarmić zmęczoną po całodziennej wędrówce rodzinę. Jeden z gospodarzy nabył sobie od przyjezdnych pięknego, łaciatego konika, kobiety wyciągały dłonie prosząc cyganki o wróżby, dzieci zaś tylko stały i przyglądały się wozom i wyglądającym z nich małym cyganiętom.

Niezwykły i pełen wrażeń był to dzień dla wioski, gdzie ludzie zajęci całodzienną pracą w polu niewiele mieli rozrywek w życiu. Ale cygański tabor szybko odjechał w kierunku lasu, by tam w jego cichym gąszczu przenocować i odjechać hen, daleko w szeroki świat. Jeszcze tylko ciekawska dziewczyna ze wsi pobiegła pod wieczór na skraj lasu, by poszukać wzrokiem ciemnowłosego, pięknego młodzieńca, jeszcze gospodyni rozpłakała się rzewnymi łzami zauważywszy w swoim kurniku brak najlepszej nioski, jeszcze dzieci powspominały ciekawe rysunki ze ścian wozów i już ślad zaginął po wiecznych podróżnikach, już leśna czarownica Murchla odzyskała utracony na jedną noc spokój, a zwierzęta leśne jak co dnia wyszły ze swych legowisk by cieszyć się pełnią lata. Ale jedna rzecz zmieniła oblicze wioski po odjeździe cyganów.

Otóż, kiedy następnego dnia gospodyni Klepkowa wyszła przed dom żeby wydoić krowy usłyszała pod płotem dziwne odgłosy. Czym bardziej zbliżała się do płotu, tym bardziej upewniała się w przekonaniu, że tym cienkim, dźwięcznym głosikiem jest płacz małego dziecka. Przestąpiwszy jeszcze kilka kroków zobaczyła Klepkowa ku swojemu zdumieniu małą, drewnianą kolebkę, w środku której kwiliło smagłe niemowlę zupełnie nagie i umorusane, a jedyną rzeczą jaka posiadało w kolebce była mała karteczka z wypisanym na środku imieniem Michaj. Co miała zrobić biedna Klepkowa. Zabrała kolebkę z kwilącym chłopcem do domu, napoiła go białym mlekiem, poinformowała swego męża, gospodarza Klepka i dwoje dzieci, że cyganie podrzucili im dziecko i jako dobra i poczciwa kobieta zaopiekowała się biednym sierotą.

Przez kilka następnych lat krętowłosy Michaj wychowywał się w domu Klepków, pokochał swoją przybrana rodzinę do tego stopnia, że dobrą gospodynię nazywał mamą, starego Klepka tatą, a ich córkę i syna siostrzyczką i braciszkiem.

Jednak pewnego lata w spokojnej wsi przydarzyło się nieszczęście. W samo południe kiedy ludzie spożywali właśnie niedzielny obiad pojawił się w chacie kowala Szczypki Ognisty. Potwór pochłonął drewnianą chatę wraz z oborą i kuźnią. Biedny Szczypka postradał wszystko prócz swego marnego życia. Potem Ognisty zajął chatę gospodarza Szarego, a zaraz po nim pożarł dom ubogiej wdowy Weroniki. Za jej chatką na drodze do lasu gdzie zmierzał Ognisty stała już tylko chata Klepków. Choć cała wieś z wiadrami, bosakami i grabiami zabrała się do gaszenia pożaru Ognisty z wielką łatwością pożarł dom Klepków i ruszył do Hermanioka, gdzie zatrzymał go dopiero Bert.

I tak rodzona Klepków została bez dachu nad głową. Stary Klepek postanowił więc przeprowadzić się do swego kuzyna mieszkającego w dalekim mieście, gdzie miał nadzieję znaleźć pracę w dużym , białym domu z ogrodem u bogatego kupca. Zabrał Klepek do miasta żonę i dwoje dzieci, a sierotę Michaja oddał na służbę do gospodarza z wioski po drugiej stronie Źródlanki. Tak to Ognisty zabrał chłopcu rodzinę, a jego los rzucił do gospodarza Szymika, gdzie odtąd pasł gęsi i pracował w polu. Każdą zaś wolna chwilę spędzał ze swojim przyjacielem utopkiem Lojzikiem.



XII Poszukiwanie gąski.



Jesienną porą przyjaciele spotykali się najczęściej rankiem, kiedy mały Michaj wyprowadzał na pastwisko siodłate gąski gospodarza Szymika. Przez resztę dnia musiał chłopiec pracować w polu, gdyż jesienią dla rolników nadchodzi najgorętszy okres – trzeba przecież zebrać wszystko z pola. Dni były o wiele krótsze niż latem, wieczory wydłużały się. Jeszcze tylko czasem udało się Michajowi późnym popołudniem pobiec nad Źródlankę, jeszcze parę chwil spędzili z Lojzikiem na wspólnej zabawie, ale już pani gospodyni niecierpliwiła się w domu, gdyż czekała z obieraniem fasoli, przebieraniem ziemniaków, albo z układaniem jabłek w piwnicznych skrzyniach. Oj, miał teraz Michaj sporo pracy a cygańska natura rwała go w las i w przygodę.

Mały trzmiel wraz z innymi owadami szykował się do zimowej drzemki, rude i czarne wiewiórki zbierały zapasy, a żaba Ludwina przygotowywała się powoli do zimowego snu na dnie rzeki. Do przyjęcia pani Zimy szykował się cały las. Drzewa i krzewy zrzucały kolorowe liście, mchy czerniały, a brązowe łebki grzybów przepychały się między pierzynką z liści, pięły się w górę, ale zbieraczy grzybów było niewielu. Ludzie z wioski woleli zbierać je w dębowym lesie po południowej stronie. Czasem tylko ktoś z wioski po północnej stronie zapuszczał się na skraj Hermanioka, gdzie wysoka trawa dawała schronienie ciemnobrązowym maślakom, wyniosłym koźlarzom na jasnych nóżkach, a czasem i żółtawym kurkom. Dalej nikt się nie zapuszczał w obawie przed czarownicom Murchlom, przed bagiennymi jaroszkami, a już najbardziej w obawie przed utopcem Bertem i jego rodzinom. Jedynie ciemnoskóremu Michajowi nie straszne było utopkowe królestwo. Co rano polną dróżką, między Zeflikowym , a Walancinowym polem przez las Hermaniok na skróty w bezpiecznej odległości od bagien gnał gąski, które znały już tę drogę na pamięć.

Ale jednego razu wczesno-listopadową porą, gdy zjawił się Michaj nad Źrodlanką zawołał Lojzika, a potem jak zwykle policzył gąski zauważył , że jednej brakuje. Policzył je więc po raz drugi i trzeci , policzył je Lojzik – nie ulegało wątpliwości, że brakowało tej najmniejszej, siodłatej, białej gąski. Czyżby lis porwał ja kiedy przemierzali Hermaniok? Czy oddaliła się niepostrzeżenie? Co mogło się stać?

- Nie ma innej rady – stwierdził Michaj – jak tylko wrócić do lasu i poszukać gąski.

Wyruszyli więc z utopkiem tą samą drogą, która przed chwilą szedł Michaj pozostałe gąski powierzając opiece Fridy. Ani za krzakami, ani miedzy kolorowymi liśćmi nie zabieliła się gęsia główka, przemierzali więc las w jedną i w drugą stronę, niestety ciągle bez skutku. Biedny Michaj był już bliski płaczu kiedy nagle miedzy drzewami zamajaczyła przed nim ciemna postać.

- Ojej – szepnął Lojzik – to Murchla! Skąd wzięła się po tej stronie lasu?

- Lepiej zejść jej z drogi – równie cicho odezwał się chłopiec, ale Murchla z krzywym nosem już zobaczyła wędrowców ,przystanęła i przyglądała się swym przenikliwym wzrokiem dziwnej parze przyjaciół.

- Czego szukasz cygański królu? – zapytała skrzekliwym głosem odsłaniając jednocześnie spod swego ciemnego płaszcza białą, siodłatą gąskę.



XIII Skąd przyszedł Michaj.



Kilka dni minęło od dnia, w którym czarownica Murchla oddała zagubioną gąskę Michajowi. Nie zrobiła krzywdy chłopcu, ani utopkowi, zagubiona gąska też cała i zdrowa wróciła z innymi do zagrody. Mieli dużo szczęścia przyjaciele, że wyszli bez szwanku z przygody ze złośliwa Murchlą, przed która drżały wszystkie leśne stworzenia, a jednak nie potrafili zapomnieć słów czarownicy skierowanych do Michaja.

- Dlaczego nazwała mnie cygańskim królem? - po stokroć zadawał sobie to pytanie i po stokroć nie uzyskiwał na nie odpowiedzi – Czyżby Murchla wiedziała skąd pochodzę i kim byli moi rodzice? Muszę ją o to spytać. – to postanowienie narastało w nim.

Z dnia na dzień coraz później przychodził z wizytą do Lojzika. Coraz mniej czasu przyjaciele spędzali razem.

- Niedługo będę musiał zejść pod wodę wraz z moimi rodzicami. – powiedział kiedyś do Michaja Lojzik – My, utopce zimę spędzamy pod lodem, podobnie jak niektóre zwierzęta wodne zapadamy w sen zimowy. Kiedy nadejdą pierwsze mrozy opuszczę na całe zimowe miesiące świat poza Źródlanką, spotkamy się dopiero wiosną. Tym bardziej smuci mnie fakt, że coraz mniej czasu spędzamy razem, czasu, który powinien być dla nas drogocenny, bo to ostatnie nasze wspólne zabawy przed nadejściem zimy.

- Nie gniewaj się. – odpowiedział smutno Michaj i zwierzył się przyjacielowi ze swego postanowienia odszukania czarownicy Murchli.

- Skoro tak – stwierdził utopek – pomogę ci. Tylko ja zdołam przywołać czarownicę. My stworzenia leśne i wodne wyczuwamy na odległość swoją obecność, mój głos czarownica na pewno usłyszy i przybędzie na wołanie.

Murchla zamieszkiwała południową stronę lasu, tam więc udali się przyjaciele. O tej porze roku niewiele zwierząt kręciło się po lesie, tym bardziej, że większość z nich przeprowadziła się na północną stron ę po pożarze lasu. Cicho więc było w koronach drzew, cicho pod krzewami i w ciemnych mchach, tylko tysiące kolorowych liści szurało pod ich stopami. Czym bardziej zbliżali się do spalonej części lasu, tym bardziej potęgowało się wrażenie wszechobecnej ciszy, pustki i smutku.

- Murchlo! Murchlo! – wołał raz po raz mały utopek – Przyjdź do nas czarownico! Wzywamy cię!

Czarna wrona poderwała się z nadpalonej gałęzi, coś poruszyło się między drzewami i pośrodku niemej ciszy usłyszeli nagle skowyt jesiennego wiatru.

- Czego chcecie? – czarownica pojawiła się jak z podziemi wymachując swa nową, drewnianą miotłą, zamierzyła się nią w Michaja jakby chciała zakląć go w drewniany, opalony pień jakich pełno widniało dokoła.

- Pewnie chcesz wiedzieć cygański królu kim są twoi rodzice? – zaśmiała się skrzekliwie.

Jaka ona mądra” – pomyślał Lojzik, ale czarownica nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.

- Koło życia toczy się wciąż do przodu. – ciągnęła – Nikt nie zmieni tego co mu pisane. Twój los sam do ciebie przyjedzie na cygańskim wozie, patrz uważnie królu i szukaj kobiety ze znamieniem na stopie, takim samym jak u ciebie. – zaskrzeczała, zaśmiała się upiornie i zniknęła bez śladu.

Wracali przyjaciele w wielkim skupieniu, myśleli o tym, co powiedziała Murchla. Na łące Any tańczyła Jesień w rudych warkoczach. Stara południca przed kilkoma dniami zapadła się pod ziemię pod starym, zmurszałym pniem blisko legowiska Bruna. Świat stał się dla niej zbyt zimny i pusty. Wczesną wiosną powróci stara Ana do swych roślin, które jak ona powstaną z ziemi do nowego życia.

- Szkoda, że Ana zasnęła, spytałbym ją o radę.

- Kiedy i ty zaśniesz zostanę zupełnie sam na tym świecie – zasmucił się Michaj.

- Nie martw się – pocieszał chłopca Lojzik – może już niedługo spełnią się słowa starej Murchli, może koło twego życia nabierze blasku i świat się dla ciebie odmieni.



XIV Jedzie, jedzie cygański król.



- Dokąd biegniesz Trudo? – pytał zaciekawiony Lojzik starą zajęczycę, która zwykle niechętnie opuszczała las, a teraz gnała ile sił zatrwożona w stronę Źródlanki.

- Nie ma dziś spokoju w lesie! – lamentowała – Nie dość, że zaraz po obiedzie musiałam uciekać przed lisem Ryszawką, to chwilę później miedzy drzewa zajechały dziwne kolorowe wozy pełne rozkrzyczanych dzieci, kobiet w zwiewnych sukniach i nawołujących, ciemnowłosych mężczyzn. Schowam się blisko rzeki, już lepsze dla mnie towarzystwo bagiennych jaroszków niż tej rozkrzyczanej dziczy w lesie.

- To pewnie Cyganie. – pomyślał Lojzik – Może wróżba starej Murchli spełnia się właśnie.

Mamo! – zawołał do Fridy – Jeśli pod wieczór przyjdzie tu chłopiec Michaj każ mu zaczekać, ja idę do lasu.

- Ale tam są ludzie! – krzyknęła zajęczyca – Zresztą rób co chcesz, ale pamiętaj, że cię ostrzegałam.

Cichutko jak tylko utopce potrafią skradał się Lojzik lasem. Z daleka usłyszał nawoływania ludzi i parskanie koni.. Tabor składał się z wielu wozów. Z pojedynczych zdań, które udało się mu wyłowić z całego rozgardiaszu dowiedział się, że Cyganie udają się przez Czechy na Węgry, by tam w nieco cieplejszym klimacie spędzić zimę. Hermaniok był ich ostatnim postojem na Śląsku.

Kolorowe wozy ustawiły się wielkim kołem pośrodku którego kobiety rozpaliły ognisko. Stary Cygan w czerwonej koszuli z narzuconym na nią niedbale kożuchem grał na akordeonie. Młode kobiety w długich spódnicach pląsały w takt melodii, którą wygrywał. Starsze zaś cyganki piekły w ogniu oblepione w glinie kury. Dzieci biegały dokoła. Musiał się nieźle Lojzik natrudzić by pozostać niezauważonym i zbliżyć się nieco do taboru. Przy największym wozie malowanym w zielone smoki zobaczył barczystego, bogato ubranego mężczyznę, obok którego krzątała się gruba kobieta.

- To pewnie jakiś przywódca grupy. – pomyślał – A może cygański król?

Jedna z kobiet siedziała z boku nie przyłączając się do zabawy, ani do szykowania posiłku. Utopek miał wrażenie jakby życie cygańskie jej nie obchodziło. Zasłuchana w muzykę płynącą z akordeonu spoglądała w niebo, a może dostrzegła między chmurami rudowłosą Jesień, która ciekawie przyglądała się cygańskim podróżnikom. Kobieta miała ciemne, przenikliwe oczy, te oczy bardzo podobne do innym, znanych Lojzikowi tak go zafascynowały, że postanowił zbliżyć się jeszcze bardziej od drugiej strony do taboru. Czołgał się więc pomiędzy kolorowymi liśćmi, teraz jesienią mimo zielonkawego koloru skóry trudno było mu się wtopić w różnobarwny las. Jeszcze kilka ruchów i już dzieliło go tylko kilka metrów od cyganki, kiedy nagle podniósł się wielki wrzask pośród dzieci. Poczuł silne uderzenie w głowę, czerwona czapeczka upadła w jesienne liście. Wydawało się utopkowi, że na niebie pojawiły się gwiazdy i zrobiło mu się słabo.



XV Szczęśliwe rozstanie.



Cygańskie dzieci ze wszystkich stron otoczyły Lojzika, szarpały go, oglądały z wielką ciekawością jego zielone ciało i czerwoną czapeczkę.

Zyga, cygański krol kazał go związać.

- Patrzcie jaki dziwny stwór.

- To utopiec, mieszkaniec tutejszych wód – stwierdził stary cygan, który przebył już pół świata z niejednym taborem , z niejednej miski jadał i niejedno w życiu widział.

- Zamknijcie go w moim wozie. – rozkazał Zyga – Sprzedam go do cyrku i zrobię na nim majątek – cieszył się.

- Zostawcie go! – krzyknął mały, ciemnoskóry chłopiec, który pojawił się nagle nie wiadomo skąd – To mój przyjaciel, nie pozwolę wam go skrzywdzić!

- Kto to? Kim jest ten chłopiec? – zaniepokoił się gruby Zyga, a piękna ciemnowłosa cyganka, przez urodę której dał się złapać ludziom Lojzik podeszła i przyglądała się chłopcu swym przenikliwym wzrokiem.

- Jestem Michaj, król cyganów – odparł odważnie chłopiec

Cyganka jęknęła i zemdlała z wrażenia. Kiedy leżała tak bez życia na ziemi Michaj zauważył na wewnętrznej części jej stopy ciemnoczerwone znamię w kształcie serca, takie samo jakie sam posiadał dokładnie w identycznym miejscu.

- Związać chłopca i kobietę!– rozkazywał Zyga - Wszystkich wraz z utopcem zamknąć w wozie. Ruszamy na Węgry, jak najdalej stąd, potem zdecyduję co zrobić z więźniami.

Biedny Michaj, choć próbował uskoczyć w bok już silne cygańskie dłonie oplątywały go liną, już podnoszono związanego i oniemiałego ze strachu. utopka, już motano leżąca cygankę, kiedy nagle ludzi otoczyły zwierzęta z lasu.

Skąd wzięły się tu lisy, szary wilk, skąd tyle zajęcy, wiewiórek, sarna i dzik? Skąd taka odwaga u zwierząt, które zaczęły napierać na ludzi, aż cofali się ze strachu nie wiedząc co myśleć o tak dziwnym, zjawisku. Miedzy zwierzętami pojawiła się czarownica Murchla.

- Krąg życia ludzkiego toczy się i toczy, co komu sądzone, to mu przeznaczone – skrzeczała niczym stara ropucha wymachując drewniana miotłą.

- Ładować więźniów na wóz! Odjeżdżamy! – rozkazywał przestraszony Zyga, ale przerażeni ludzie rozpierzchli się po lesie, ciemnowłose matki brały na ręce krzyczące ze strachu dzieci i pobrzękując złotymi i srebrnymi kolczykami chowały się za drzewa, mężczyźni cofali się przed zwierzętami, starcy pokryli się w wozach, a cygan akordeonista stał przy ognisku oniemiały ze strachu i zakrywał twarz dłońmi , nie patrząc na starą Murchlę, która skrzeczała swym żabim głosem;

- Jeden krol odchodzi, a drugi nadchodzi, sprawiedliwości stanie się zadość, czeka cyganów po strachu radość.

Cofnęły się zwierzęta leśne, cofnęła się Murchla, a do cygańskich wozów zbliżyły się jeszcze dwie niezwykłe postacie.

- Mamo! Tato! – zawołał uradowany Lojzik.

- Nikt nie będzie bezkarnie więzić mojego syna! – zahuczał niczym północny wicher Bert – Wszyscy zginiecie!

Ludzie poczęli jęczeć, dzieci piszczały, matki płakały, mężczyźni zasłaniali oczy myśląc, że nadeszła ich ostatnia godzina. Więzy oplątujące Lojzika opadły, uwolniony Michaj podbiegł do pięknej cyganki o zielonych jak rzeka Źródlanka oczach i dotknął jej znamienia na stopie.

- Synu, myślałam że zginąłeś jako małe dziecko. – zapłakała – Myślałam, że nie żyjesz.

- Zły Zyga oddał małego Michaja cyganom z innego taboru, – skrzeczała czarownica – zapłacił im , by porzucili go w lesie na pewną śmierć. Ale żona starego cygana nie miała sumienia zostawiać dziecka na zatracenie, podłożyła go więc pod chlewik gospodarzom Klepokom.

- Dlaczego Zyga chciał mojej śmierci? – spytał odważnie chłopiec.

- Twój ojciec Michaju był cygańskim królem, kiedy zmarł zaraz po twoim urodzeniu twój wuj chciał objąć po nim tron, ale ty byłeś następcą, tobie należy się tytuł króla. Zerfi, twoja matka miała rządzić taborem dopóki nie osiągniesz słusznego wieku, by kierować cygańskim ludem.

- Nic mnie nie obchodzą wasze ludzkie sprawy i królestwa! – ryknął zniecierpliwiony Bert, który miał już dość przemowy Murchli – Na co wam wiedzieć kto będzie cygańskim królem skoro wszyscy zaraz zginiecie w odmętach Źródlanki.

- Ojcze! – uspakajał Berta Lojzik – Proszę daruj życie tym ludziom - to cyganie, oni jutro rano odjadą, nie będą nas niepokoić.

Do próśb syna dołączyła także łagodna Frida, która uprosiła męża, by wraz z rodziną udał się na zimowy spoczynek do rzeki.

- Wszystkim nam należy się sen, zwierzętom, roślinom, stworzeniom z naszego świata. Wróćmy do domu, a cyganom dajmy odjechać w dalekie kraje.

- A co zrobimy ze złym Zygom? Decyzja należy do ciebie Michaj i do Zerfi, twojej matki.

- Niech odejdzie z naszego taboru i nigdy nie wraca. Darujemy mu życie, ale musi obiecać, że nigdy nie wróci w pobliże Źródlanki, ani nie będzie niepokoić nas, cyganów.

- Obiecuję! Obiecuję! – zalewał się łzami przerażony gruby wuj - Już odchodzę i nigdy tu nie wrócę. – biadolił i jak stał w jednym kożuchu na grzbiecie tak pognał przez las Hermaniok, przez wioskę za lasem i inne wsie jak najdalej, byle tylko uciec przed zemstą cyganów, utopców, zwierząt i czarownicy.

- Niech żyje nasz król! – wiwatowali cyganie – Niech żyje królowa Zerfi!

Michaj objął dłonią zieloną łapkę utopka Lojzika.

- Wracaj przyjacielu z rodziną do wody. Mój los wypełnił się, jak przepowiedziała to Murchla. Jestem szczęśliwy, odnalazłem matkę i przyjaciół.

- Jeśli będziesz kiedyś w pobliżu ze swoim taborem odwiedź mnie koniecznie, – szeptał wzruszony Lojzik – ale nie rozpowiadaj innym ludziom, że w rzeczce Źródlane żyją utopce.

Tabor szykował się do snu, zwierzęta leśne wróciły do swych zacisznych siedzib w środku lasu, utopce wracały do rzeki, by pod ciepłą pierzynką z wysuszonej rzęsy wodnej zapaść w sen na długie zimowe miesiące. Panna Jesień w rudych warkoczach chodziła po lesie i po łące i doglądała jak przebiegają przygotowania do zimy. – wkrótce przecież będzie musiała opuścić utopkową krainę, by zrobić miejsce swej siostrze Zimie w śnieżnobiałej szacie.
Ewelina Kuśka







Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.