Przejdź do głównej zawartości

Niezwykły przyjaciel

Niezwykły przyjaciel

 

1 Pracowity Bartek

 

Wyszedł stary Skarbnik z podziemi rozprostować kości i nacieszyć nadchodzącą wiosną zmęczone ciemnością oczy. A las ciągnący się od wylotu jego podziemnego królestwa był tego dnia piękny. Wysokie drzewa pokryte cudnymi, drobnymi pąkami szumiały hymn ku czci żółtego słonka, ku jego życiodajnym promieniom głaszczącym czule ich zziębnięte przez zimowe miesiące korony, liżącym niskie krzewy, białe, maleńkie stokrotki, drobne kieliszki miękkich przebiśniegów i żółte, roześmiane kaczeńce. Jasnozielona, młoda trawa przebijała się spomiędzy  suchych, zeszłorocznych badyli, potarganych przez zimowe wichry. Wszędzie, ale to wszędzie rozbrzmiewał śpiew ptaków -  tych, które przetrwały trudne zimowe chwile i tych powracających z dalekich, zamorskich wojaży. Dla nich nastał czas wyszukiwania sobie partnerów i budowy gniazd, jednym słowem - czas najwyższy na zakładanie ptasich rodzin. Wsłuchiwał się w leśne odgłosy Skarbnik, wchłaniał pełną piersią świeży zapach budzącej się do życia przyrody, a że stare nogi odmawiały już posłuszeństwa staruszkowi podpierał się górniczą laską. Wreszcie, aby zapobiec potykaniu się o wystające z ziemi korzenie  i wysepki mchów zawołał starego, burego niedźwiedzia do pomocy.

- Weź mnie na swój grzbiet przyjacielu i oprowadź po lesie.

Niedźwiedź zniżył się, by Skarbnik mógł usiąść na jego owłosionym ciele i posłusznie ruszył przez leśne odstępy. Tak doszli do skraju polany, za którą rozpościerało się niewielkie poletko. Pracował na nim chłop w zgrzebnej, niegdyś białej, ale teraz poszarzałej już i podartej  koszulinie. Wyświechtane portki ledwo trzymały się kościstych bioder. Twarz jego jeszcze młoda, ale ogorzała od wiatrów, a ciało choć jędrne i gibkie, to chude jak ta gałązka u boku młodego dębu, który rósł nieopodal jego ugoru. Uwijał się chłop biedaczyna, aż gorący pot kapał mu z ciemnej czupryny i zalewał szare oczy.

- Dobrze mu z nich patrzy - pomyślał Skarbnik.

Zmęczony już srodze chłop wyjął z niewielkiego tobołka garnuszek z kwaśnym żurem i zjadł z wielką ochotą zagryzając pajdą czarnego chleba. Wreszcie posilony tym skromnym posiłkiem rozprostował obolałe kości w cieniu białej brzózki i zdrzemnął się, bowiem zmęczenie wielkie dało już znać o sobie około południa.

- A śpij sobie nieboraku - pomyślał znów Skarbnik - śpij.

I już chciał odjechać  na burym niedźwiedziu tam, gdzie rozpościerało się jego ciemne królestwo, gdy nagle zobaczył małego, czarnego diablika biegającego po polu, na którym jeszcze przed chwilą pracował chłop.

- A cóż to za licho! - zdumiał się.

Diablik nie dostrzegł dostojnego starca ukrytego za gęstymi zaroślami. Podwinął swój krótki, kudłaty ogonek, rozprostował kosmate łapy i zaczął roznosić po całym polu dopiero co oczyszczonym przez chłopa wielkie, szare kamienie. Ogromną miał widać radość z tej niegodziwej pracy, bo uwijał się bardzo, a śmiał się przy tym i zacierał co chwila grube łapki zakończone ostrymi pazurami. Wyszedł Skarbnik zza krzaków i stanął przed nim.

- A cóż ty czynisz kudłaczu?! - huknął jak pierwszy wiosenny grzmot.

Diablik przeraził się nie na żarty, gdyż od razu rozpoznał groźnego ducha podziemi.

- Sam Skarbnik we własnej osobie? - zapiszczał - A cóż wasza łaskawość robi na tym marnym świecie w samo południe?

- Jak to co?! - zagrzmiał znów starzec niczym wystrzał armatni - stoję tu i patrzę jak czynisz szkody temu biednemu człowiekowi.

- Aaaa…no tak - kudłacz zrobił dziwną minę - roznoszę te wielkie kamienie czekając, aż ten oto Bartek z sąsiedniej wsi zobaczywszy je zaklnie siarczyście, albo choć zapłacze nad swoim niewdzięcznym żywotem, albo porzuci ziemię i pójdzie zbójować. Wielce ucieszyłoby to całe piekło, bo… z niego takie porządne chłopisko - splunął na ziemię ze złością - Pięć lat już minęło jak przeszkadzam mu w pracy, a ani razu jeszcze nie przeklął swego życia.

Zaśmiał się starzec widząc nieszczęśliwą minę kudłacza, ale zaraz powstrzymał się i powiada:

- Zróbmy zakład. Jeśli człowiek ten obudziwszy się i zobaczywszy te kamienie na polu choć raz zaklnie siarczyście pomogę ci skusić go do grzechu, ale jeśli tego nie uczyni przez okrągły rok pójdziesz do niego na służbę. Cóż ty na to?

Pokiwał diabeł rogatym łbem, pomyślał, w końcu zgodził się na takie warunki. Teraz pozostało tylko czekać aż Bartek obudzi się.

Po chwili chłop przeciągnął się raz i drugi, ziewnął, otworzył oczy, a spojrzawszy na swoje pole zobaczył dziesiątki kamieni rozsianych po skibach. Nie powiedziawszy nawet jednego słowa, nie uskarżywszy się na los smutny wstał, zagiął rękawy i od nowa zabrał się do pracy.

- No, - zaśmiał się uradowany Skarbnik - teraz twoja kolej diable.

Zaklął szpetnie rogacz, obrócił się ze złością dwa razy dookoła, potem zrobił fikołka i poturlał się po wilgotnej trawie, a kiedy wstał wreszcie całe jego ciało zaczęło wydłużać się, rosnąć, zniknęły rogi, futro i ostre pazury. Stał teraz przed duchem podziemi chłop barczysty, wysoki, o dłoniach szerokich jak dwie łopaty.

Wezwał Skarbnik swego niedźwiedzia, pożegnał diablika obiecując mu, że dokładnie za rok powróci sprawdzić jak sprawował się w roli parobka i udał się na zasłużony spoczynek w wilgotne otchłanie podziemnego królestwa.

 

II Diabelski parobek

 

- Chłopie, a nie chciałbyś mnie na parobka?

Wyprostował Bartek obolałe plecy i spojrzał w ciemne oczy otoczone krzaczastymi, czarnymi jak smoła brwiami, zmarszczył czoło, wzruszył kościstymi ramionami.

- A na co mi parobek skoro sam jestem goły, jak ten , nie przymierzając święty turecki ? Przecie widzisz, że koszulę mam podartą, a stopy bose.

- Widzę - odparł przekornie barczysty przybysz - ale nie potrzeba mi zapłaty. Nie mam dokąd pójść, nieżonaty jestem, matkę moją od dawna czarna ziemia kryje, dachu nad głową tylko szukam.

- Dach u mnie dziurawy, a i ciepła strawa też rzadkością bywa.

Nie przejął się jednak dziwny człowiek tymi wymówkami i tak usilnie prosił, tak zachwalał swoją siłę, tak zapewniał, że zapłata i jedzenie nic dla niego nie znaczą, że zgodził się w końcu Bartek przyjąć go pod swój dach, by razem żyć i pracować. Przybysz, który przedstawił się jako Stach z odległej galicyjskiej wsi od razu zabrał się do pracy. Biednemu Bartkowi aż oczy wyszły ze zdziwienia kiedy zobaczył jak szybko i sprawnie szło mu zbieranie wielkich kamieni. Jakby maślane bułeczki, a nie ciężkie głazy podnosił je z niezwykłą lekkością i ciskał pod las. Równie szybko uwinął się z przekopaniem pola metalową motyką. Jeszcze tego samego dnia wspólnie z Bartkiem zasiali pszenicę.

- Przydał by się tu koń - myślał diablik.

Okazja nie dała na siebie długo czekać.

Kilka dni po wprowadzeniu się do chłopskiej chałupy wyszedł Stach wcześnie rano zajrzeć czy tam czasem już pierwsze ziarenka nie kiełkują na polu, kiedy nagle usłyszał stukot końskich kopyt. To bogaty hrabia z niedalekiego zamku wybrał się w podróż do dalekiego miasta. Piękna, bogato zdobiona karoca podskakiwała na kamiennej, polnej dróżce ciągniona przez sześć karych, silnych koni. Podrapał się diabeł po czuprynie i niewiele myśląc pobiegł w las, gdzie rozciągały się wielkie gęste, cuchnące bagna. Usiadł na ich brzegu i zaczął piszczeć, skowyczeć, parskać tak, jak to tylko diabły potrafią. Usłyszały dziwne odgłosy pańskie konie, zastrzygły uszami i prowadzone jakąś dziwną, tajemniczą siłą poczęły biec jak oszalałe mimo nawoływań stangreta w kierunku bagien. Kareta w szalonym pędzie obijała się o drzewa, stangret i lokaje pospadali z kozłów, a przerażony pan krzyczał wniebogłosy i błagał o pomoc. Nagle konie z wielką mocą wpadły w bagno, kareta zaczęła tonąć w ciemnej, cuchnącej mazi.

- Ratunku! Ratunku! - krzyczał bogacz - Nie chcę umierać!

Odczekał diablik jeszcze krótką chwilę, aż bagno sięgnęło brzuchów końskich, a potem wlazł w nie, złapał pierwsze dwa zwierzęta za uzdy i z wielką siłą pociągnął wraz z resztą koni i całą karetą ku brzegu. Po chwili ociekający błotem bogacz wygramolił się z pojazdu kłaniając się w pas swojemu wybawcy.

- Jak mogę cię nagrodzić dzielny człecze? - dopytywał sięgając ciężkiej sakiewki.

- Daj mi panie dwa pierwsze konie ze swojego zaprzęgu niczego więcej nie pragnę - odparł kłaniając się nisko diabeł.

Z chęcią oddał mu bogacz dwa najsilniejsze i najdorodniejsze konie dokładając jeszcze do nich kilka dukatów z sakiewki.

Ucieszony Stach pobiegł pokazać konie Bartkowi, który dopiero co wstał i własnym oczom nie mógł uwierzyć zobaczywszy jakie szczęście go spotkało.

Tak minęło sporo czasu. Bartek wraz ze Stachem wyhodowali piękną, złocistą pszenicę na polu, które razem obsiali, naprawili chałupę, zbudowali stajnię dla koni, wykopali studnię w pobliżu domu, a za dukaty, które Stach dostał od bogatego pana dziedzica dokupili piękny kawałek pola, na którym posadzili kartofle. Dobrze im się działo, głód im w oczy nie zaglądał, bieda nie kołatała do drzwi. Dwa  koniki pracowały też na polach innych gospodarzy, za co dwaj przyjaciele dostawali zapłatę najczęściej w naturze, gdyż chłopom w tej okolicy nie przelewało się, ale i z tego byli radzi wielce. Zbliżała się wiosna, kiedy Stach zaczął doradzać Bartkowi aby ten poszukał sobie pracowitej żony, bo przecież tak piękne gospodarstwo potrzebowało gospodyni. Zżymał się wpierw na te słowa Bartek, ale Stach dobrze wiedział, że od dawna podobała mu się córka młynarza Goryczki z sąsiedniej wioski. Nie ma się co dziwić temu, że oczy uciekały chłopu za młynarzówną, gdyż śliczne było z niej dziewczę - oczy jak chabry błękitne, jasne jak mleko warkocze, biodra szerokie, piersi strzeliste, a głosik niczym u małego słowika, który serca chłopów pracujących w polu od stuleci przepełniał ciepłem. I takim ciepłem, taką niezmierzoną tkliwością przepełniał Bartkowe serce widok  ślicznej Karolinki. Poszedł więc w końcu Stach w swaty do młynarza prosić o rękę jego córki dla swego zakochanego przyjaciela. Mógł teraz Bartek dopraszać się zaszczytu poślubienia młynarzówny, gdyż gospodarstwo miał piękne, a ziemia lepiej rodziła niż u innych gospodarzy. Zgodził się stary Goryczka oddać swoją córkę sąsiadowi, którego znał od lat i cenił za jego poczciwość i dobroć.

 

III Zasłużona nagroda

 

Ach, nie masz piękniejszej pory roku niż wiosenka, nie masz większej wesołości w sercu niż ta rozpoczynająca życie tysięcy roślin i zwierząt. Las wita przyjaznym szumem powracające z dalekich wędrówek ptaki i budzących się z zimowego snu dzikich mieszkańców. Opuścił jak co roku na jeden, jedyny wiosenny dzień w roku swoje ciemne królestwo Skarbnik, jak co roku chciał sprawdzić jakie zmiany zaszły na świecie przepełnionym słonecznym światłem w ciągu zimy. A w tym roku był szczególnie ciekaw jak też poradził sobie mały, leśny diabeł na służbie u gospodarza Bartka. Czekał już na niego przy wejściu do podziemnej groty wielki, ziewający jeszcze po zimowym śnie niedźwiedź.

- Witaj bracie - pozdrowił starzec kudłacza siadając  na jego szeroki grzbiet.

Ruszyli wolnym krokiem mijając po drodze białe, delikatne przebiśniegi, śliczne fioletowe sasanki, drzewa i krzewy przyoblekające się w zielone szaty. Tak doszli do znajomej leśnej polany, na której czekał już mały, brązowy diablik i wpatrywał się tęsknym wzrokiem w piękne pola ciągnące się wzdłuż lasu.

- A czyje to pola? - spytał zadziwiony Skarbnik

- To pola Bartka - z dumą dopowiedział mały rogacz.

Uśmiechnął się starzec, z lubością pogłaskał się po siwej brodzie, podał zgrzybiałą dłoń niskiemu kudłaczowi.

- Widzę żeś się spisał diable! I jakże ci było w domu gospodarza?

- Dobrze mi było - odparł ten ze wzruszeniem wielkim, ale pora już opuścić przyjaciela, choć smutno, bardzo smutno.

Spojrzał starzec na zielną miedzę po której przechadzali się objęci gospodarz z młodą, śliczną gospodynią.

- Prosili mie bym został z nimi - wyszeptał diablik - ale na minie już czas, niech sobie gospodarzą w szczęściu i miłości.

- Niech gospodarzą w szczęściu i miłości - powtórzył Skarbnik.

 

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Bajka o śwince po śląsku

Bajka o śwince                                     Babuć Kulo sie po placu babuć we marasie, rod w gnojoku ryje, po pije w kalfasie, kaj je reszta wopna i stare pająki, co się przipryczyły zza płota łod łąki. Gryzie babuć   wongel jak słodki bombony, po pije go wodom, kaj gebiz łod omy leżoł zmoczony. Woda zzielyniała, skuli tego bardzij mu tyż szmakowała. Zeżro wieprzek mucha,   ślywki ze swaczyny, po ym se po prawi resztom pajynczyny. Godali nom   oma, że nikierzi ludzie som gynau zmazani, choćby te babucie. Dejmy na to ujec, jak przidzie naprany, tyż jak wieprzek śmierdzi i je okulany. Śmiejymy sie z wieprzkow, ale wszyscy wiedzom- kożdego   babucia kiedyś ludzie zjedzą.