Przejdź do głównej zawartości

Mruk cz. VII

 

 

VII

Pan Eugeniusz wrócił do domu nieco wcześniej. Zbierało się na burzę. Poza tym ziemia była wyschnięta od słońca i nie dało się nawet wbić do niej motyki. Tego dnia posiedział na ławce, ale było chłodno, zerwał się wiatr, a on nie zabrał ze sobą swetra, ani kurtki. Był zły sam na siebie, bo przecież jeszcze kilka dni temu sam zabrał z altanki ciepłą kufajkę, która zawsze przydawała się w takich sytuacjach. Była już jednak trochę przybrudzona i postanowił dać ją żonie do prania. Pani Wiesława zrobiła to od razu, jednak on nie zabrał jej z powrotem. Teraz są tego skutki - zziębnięty i niezadowolony musiał wrócić na swoje szare, pełne spalin osiedle.

Po drodze, jak zwykle domknął drzwi do piwnicy. Zupełnie nie rozumiał ludzi, którzy uparcie tego nie robili – jakby mieszkali w namiotach. W końcu drzwi są chyba po to, żeby je zamykać! A potem są skargi do administracji osiedla, że do piwnic wchodzą jakieś postronne osoby. Zdarzało się nawet, że spali tam bezdomni, a przecież tak łatwo temu zapobiec.

Na schodach spotkał sąsiada z trzeciego pietra, któremu nie omieszkał tego powiedzieć. Ten jednak wzruszył tylko ramionami i stwierdził beztrosko, że są jeszcze domofony przy drzwiach wejściowych. Taka nieodpowiedzialność jeszcze bardziej zbulwersowała pana Eugeniusza, przez co jego humor jeszcze bardziej się pogorszył.

Kiedy zapukał do drzwi mieszkania, przez dłuższą chwilę nikt mu nie otwierał, przez co utwierdził się w przekonaniu, że w środku jest  sąsiadka Sabina i dwie kobiety są tak zajęte oczernianiem innych, że nawet nie usłyszały pukania. Nie było innego wyjścia, jak tylko pogrzebać w kieszeni w poszukiwaniu własnego klucza. Na szczęście miał zawsze przygotowane wszystko pod ręką, szybko więc uporał się z zamkiem.

W środku,  ku swojemu zdumieniu nie zastał żony, za to w kuchni na piecu stał przygotowany obiad - o wiele za wcześnie. Ze zgrozą stwierdził, że wszystko wystygło. A więc, jego żona ugotowała obiad rano po to, by móc gdzieś wyjść, nie informując go o tym. Wiadomym było, że pan Eugeniusz nie lubił odgrzewanych dań, dlatego wymagał, żeby wszystko było świeże -  jego zdaniem nie były to jakieś wygórowane wymagania, skoro kobieta nie miała nic innego do roboty poza gotowaniem. Takie niedbalstwo zbulwersowało go, poza tym, zupełnie nie rozumiał, dlaczego pani Wiesława nie poinformowała go o zamiarze wyjścia , skoro był rano w domu. A może tym razem to ona poszła plotkować do sąsiadki?

Oburzony tą myślą, od razu ruszył na korytarz i po chwili z impetem naciskał dzwonek u drzwi pani Sabiny. Zaskoczyło go, że otworzyła je tak szybko – pewnie podglądała przez judasza co dzieje się na korytarzu.

- Szukam żony, nie ma jej w domu. – palnął od razu, zapominając o przywitaniu.

- Tu jej nie było. – mruknęła kobieta mierząc go nieprzyjemnym wzrokiem.

- Nie wiesz, gdzie poszła? – próbował jeszcze pociągnąć ją za język, gdyż pomyślał, że ta wścibska kobieta może coś wiedzieć na ten temat.

- Pewnie poszła do sklepu. – przyszło jej do głowy.

Odwrócił się i bez słowa wrócił do swojego mieszkania.

Oczywiście, że jego żona nie poszła do sklepu, ponieważ wczoraj osobiście kupił jej wszystkie potrzebne produkty. Sąsiadka coś kręci, ponieważ zapewne jest wtajemniczona w niecne czyny, które teraz własne popełnia pani Wiesława. Wszedł do kuchni i przez chwilę zastanawiał się, czy zabrać się za odgrzewanie obiadu. Był głodny i zmęczony, poza tym był zły, zaciekawiony całą tą sytuacją, a także oburzony do granic wytrzymałości. W końcu poszedł do pokoju, by włączyć swą ulubioną grę. Nie mógł jednak skupić się ani przez chwilę, wyłączył więc komputer i położył się na kanapie. Był bardzo ciekaw, o której wróci jego żona i w jaki sposób zacznie się tłumaczyć ze swego postepowania.

Tak, jak przypuszczał, przyszła pół godziny przed czasem, wiedząc, że w samo południe mąż zjawi się na obiad. Już w progu naskoczył na nią.

- Gdzie byłaś?! Chyba nie w sklepie, bo nie widzę żadnych siatek.

Zaczerwieniła się, jak dziewczynka przyłapana na gorącym uczynku. Nie odpowiedziała. Zamknęła po prostu drzwi i zaczęła wolno ściągać buty.

- Słucham?! – pan Eugeniusz był za to coraz bardziej niecierpliwy.

To oburzające, że żona ma przed nim jakieś tajemnice. Z pewnością konszachtowały z sąsiadką w jaki sposób go oszukać, a teraz wszystko się wydało.

- Byłam z Mariolą. – odpowiedziała w końcu i nareszcie spojrzała mu w oczy.

- To niemożliwe! – stwierdził z naciskiem – Nasza córka jest o tej porze w pracy.

- Wzięła dzień urlopu.

- W jakim celu? – ciągnął ją za język.

- Trzeba mieć od razu cel, by wziąć urlop? – pani Wiesława zaczęła gubić się w swoich kłamstwach. Najwyraźniej nie potrafiła się wytłumaczyć.

- Oczywiście! – jej mąż nie dawał jednak za wygraną – Urlop zawsze bierze się w jakimś celu, bo chyba nie marnowałaby go po to, by z tobą plotkować.

- Nie. – odepchnęła go i ruszyła do kuchni.

- Dlaczego obiad jest zimny? Wiesz, że nie lubię odgrzewanych dań. – nie mógł przy tej okazji nie zwrócić jej uwagi na rzecz oczywistą.

- Bo musiałam…chciałam wyjść.

- Nie mówiąc mi o tym?! – jego nerwy były na skraju wyczerpania.

Mariola nie chciała, żebyś wiedział. –nadal jej tłumaczenia nie miały żadnego sensu.

-  Żebym, co wiedział? – stanął nad nią gotów na wszystko, byle tylko dowiedzieć się prawdy.

- Ona i Fryderyk chcą adoptować dziecko.

- Co?! – to już nie mieściło się w głowie.

Czy ten Fryderyk zupełnie oszalał? Nie dość, że sam nie jest mężczyzną, skoro nie potrafi nawet zrobić dziecka, to jeszcze chce brać obce?! To było dla pana Eugeniusza zupełnie  nie do przyjęcia. Nie wiadomo przecież, jakie to dziecko będzie miało geny, może wyrosnąć na złodzieja, albo nawet na mordercę.

- A, do czego, ty im byłaś potrzebna? – próbował zachować spokój, choć cały trząsł się ze zdenerwowania.

- Byłam z nimi w Domu Dziecka.

Tego już było za wiele. Nie dość, że obiad był odgrzewany, to jeszcze własna żona poczęstowała go wiadomością, która zwala z nóg. W ten sposób doprowadziła do tego, że wszystkiego mu się ode chciało, stracił też do reszty apetyt.

- Nie będę jadł. – stwierdził spoglądając z ukosa, jak żona nerwowo krząta się przy piecu – Daj moją kufajkę, jadę na działkę.

- Przecież dopiero stamtąd wróciłeś. – spojrzała na niego błagalnym wzrokiem.

- Pojadę tam znowu. Wolę tam siedzieć w samotności, niż wysłuchiwać twoich bzdur. – stwierdził odebrawszy z jej rak wierzchnie okrycie.

Nałożył je na siebie do razu, choć zazwyczaj bardzo dbał o swój wizerunek i nie chodził po osiedlu w takim stroju. Teraz jednak był zbytnio zbulwersowany, by o tym myśleć. Zawsze chciał mieć wnuka, ale nie w ten sposób.

Po chwili był już za miastem. Kiedy jednak znalazł się na drodze prowadzącej do działki, już z daleka zobaczył panią Lucynę wylegującą się na swoim leżaku. Było przecież chłodno, zupełnie nie rozumiał, jak ta kobieta mogła leżeć w taką  pogodę. Dopiero po chwili zwrócił uwagę, że deszczowe chmury rozeszły się gdzieś na drugą stronę nieba i znów pokazało się słonce. Ściągnął wiec swoje wierzchnie okrycie, głodny i zły ruszył od razu w stronę ławki, zdecydowany, że niczego nie będzie robił tego dnia. Sąsiadka zauważyła jego obecność i od razu ściszyła swoje radio, które znów grało swoje melodie dla wścibskich, głupich kobiet wyciągających swe tłuste uda na leżakach.

Pan Eugeniusz zbliżył się do swojej ławki, by na niej usiąść, żeby przynajmniej wyciszyć  się i odpocząć, kiedy usłyszał za plecami jakiś szelest. Pomyślał, że to znów ta wścibska sroka wróciła, by go na nowo zdenerwować, jednak choć rozglądał się na wszystkie strony, nie zauważył ptaka w pobliżu.

Gdy wreszcie rozsiadł się wygodnie, zobaczył po swojej prawej stronie siedzącego obok człowieka. Nie miał pojęcia, jakim cudem pojawił się tuż obok, niezauważony przez niego. W każdym razie, jego nagłe pojawienie się wywołało przerażenie w panu Eugeniuszu, tym bardziej, że miał on na sobie tą samą  jaskrawą, brudną koszulę, w jaką ubrany był tamten bezdomny rowerzysta podczas stłuczki, która wydarzyła się już dość dawno temu, w dodatku wyglądał identycznie jak on sam. Pan Eugeniusz w pierwszej chwili pomyślał, że kloszard przyszedł go zamordować, wstał więc gwałtownie ze swojego miejsca gotów natychmiast rzucić się do ucieczki. Spokojne zachowanie przybyłego i łagodny uśmiech, jakim  go obdarzył sprawiły jednak, że zatrzymał się w pół drogi.

- Czego chcesz?! – spytał wzburzony, roztrzęsiony i Bóg jeden wie, co jeszcze.

- Żebyś się tak nie denerwował. – odpowiedział spokojnie przybyły z niegasnącym uśmiechem na ustach.

Jednak pan Eugeniusz daleki był od wprawienia swojej osoby w pogodny nastrój.

Ten człowiek przychodził tu wielokrotnie. Ktoś wpuszczał go na teren ogródków działkowych, ktoś nie zwrócił mu uwagi, gdy wałęsał się po terenie, gdzie nieuprawione osoby nie mają wstępu. Teraz zaś wszedł bez pozwolenia na teren jego prywatnego ogródka i siedzi na wykonanej osobiście przez niego ławce uśmiechając się bezczelnie.

- Dzwonię po policję! – pan Eugeniusz zaczął grzebać w kieszeniach w poszukiwaniu telefonu.

- Proszę bardzo, jeśli tego chcesz. – przybyły podrapał się bezradnie po głowie.

Wtedy właśnie pan Eugeniusz przypomniał sobie, że za płotem na swoim leżaku nadal leży jego leniwa, tłusta sąsiadka. Pomyślał, że kobieta choć raz może się na coś przydać.

- Halo! Pani Lucyno, proszę tu spojrzeć! – zawołał

Kobieta podniosła z leżaka swoje otyłe ciało i podeszła do płotu.

- Nie widzi mnie. – siedzący tuż obok na ławce ziewnął, zupełnie, jakby ta sytuacja śmiertelnie go znudziła.

Pan Eugeniusz jednak nie zwracał na niego uwagi i ponownie zwrócił się do sąsiadki.

- Czy pani wie, skąd wziął się ten człowiek?

- Jaki znów człowiek? - kobieta była zdegustowana zachowaniem sąsiada. Nie lubiła go i nawet nie próbowała tego ukryć.

- Wszedł na teren ogródków, a teraz przebywa na mojej prywatnej posesji. Trzeba zadzwonić po policję. Nie sądzi pani?

- Proszę dzwonić. – machnęła ręką – Ja tu nikogo nie widzę, więc nie mam powodu by dzwonić. To nie moja sprawa.

- Jak to?...Ale… - pan Eugeniusz wskazał ręką na ławkę, która  teraz ku jego zdumieniu była pusta.

Człowiek, który jeszcze przed chwilą tam siedział zakpił sobie z niego i teraz wyszedł na durnia w oczach pani Lucyny.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.