Przejdź do głównej zawartości

Smocza góra cz. I

SMOCZA GÓRA

Nie założę tej sukienki! Jest stara! – Martynka podświadomie czuła, że rodzice prędzej czy później ulegną jej naciskom.
Aby dosadniej pokazać, że nie zamieni zdania w tej kwestii tupnęła nogą. Mama z pewnością już dawno zaczęłaby namawiać tatę na zakup nowej części garderoby dla jedynaczki, gdyby nie babcia. To ona była tą najbardziej twardą osobą z całej rodziny i jako jedyna nie ulegała kaprysom jedynaczki. Jej opowieści o tym, jak to w dalekich krajach dzieci nie mają co włożyć do ust, nie mówiąc już o porządnym ubiorze tylko pogłębiały jej bunt.
- Ale tu nie ma biednych dzieci! – tupała nogą na uwagi starszej pani i nieugięcie kaprysiła przy jedzeniu.
- Inne dzieci nie maja takich pięknych tornistrów jak ty ! - babcia uparcie prawiła morały.
- Ale ja uczę się najlepiej z całej klasy. – odparła patrząc z ukosa na mamę, która wpatrywała się w nią z uwielbieniem jak w najdrogocenniejszy skarb.
- Już dobrze, – klepała babcię po ramieniu – stać nas przecież na to, by dawać naszej Martynce wszystko to, co najlepsze.
- No, tak... – wzdychała babcia, po czym rozkładała bezradnie ręce i zazwyczaj poddawała się błagalnemu spojrzeniu mamy.
Dziewczynka spodziewała się, że tym razem będzie podobnie, lecz ku jej zdumieniu mama niespodziewanie wzięła stronę babci.
- Sukienka wcale nie jest stara, byłaś w niej tylko raz na urodzinach kuzynki.
- I dlatego jest znoszona! – podniosła głos – Nie pokażę się w niej na szkolnej akademii, wszyscy wezmą mnie na języki!
- Już i tak wzięli cię na języki! – mama niespodziewanie też podniosła głos choć nigdy dotychczas tego nie robiła – Rozmawiałam dziś z twoją nauczycielką, Martynko.
- I, co? – zdumiała się.
Po rozmowie wychowawczynią mama powinna być jeszcze bardziej dumna niż zazwyczaj. Nie ulega wątpliwości, że to właśnie ona jest najlepszą uczennicą w klasie. Jednak mama nie była wcale rozpromieniona, wręcz przeciwnie.
- Pani powiedziała, że dokuczałaś koleżance.
- Jakiej koleżance? – zaczerwieniła się.
Od razu domyśliła się, że chodzi o Agatę. Wielkie mi rzeczy! Powiedziała jej tylko kilka słów do rozumu. Agata została wybrana do recytacji wiersza na akademii. Nie, żeby Martynka była w gorszej sytuacji, pani również i ją wybrała do występu i jeszcze Anię, która siedzi z nią w jednej ławce. Wybór Ani wcale jej nie zdziwił, jest równie dobrą uczennicą jak ona i też ma rodziców, którzy kupują jej najładniejsze stroje. Ale ta Agata! Ma chyba z pięcioro rodzeństwa i chodzi wciąż w połatanych portkach. Na akademii też pewnie zamierza wystąpić w jakieś połatanej, szarej, spranej bluzce. Nie mogła przecież milczeć kiedy szykowała się, by przynieść wstyd porządnym uczennicom, takim jak ona i Ania.
- Podobno zwróciłaś uwagę koleżance przy całej klasie , że ubiera się jak żebraczka i że ty nie staniesz obok niej na scenie. Czy to prawda, Martynko?! – grzmiała mama.
- No, ładnie. – pokiwała głową babcia.
Brakowało tylko nieśmiertelnego: „A nie mówiłam!”
- Jak mogłaś, córeczko! – mama patrzyła na nią jak na jakiegoś złoczyńcę, babcia też nie pozostawiła na niej suchej nitki przeszywając ją groźnym spojrzeniem.
Poczuła się okropnie. O nowej sukience nie chciała już nawet wspominać. Mama nigdy jeszcze nie była dla niej taka surowa. To okropne! Okropne! Rzuciła się na ziemie w akcie rozpaczy głośno płacząc i wierzgając nogami jak człowiek głęboko nieszczęśliwy, który utracił właśnie sens życia.
- Ja nie chciałam! Przepraszam! Przepraszam! – wprost wyła dając się ponieść bezgranicznej rozpaczy.
- Już, dobrze. – mama nigdy nie potrafiła długo się gniewać – Ale o nowej sukience zapomnij. A teraz przestań już płakać, umyj się i zjedz z nami kolację.
- Dziękuję, ale dziś niczego nie mogłabym przełknąć. – jęknęła – Chcę zostać sama.
- Chodź, mamo. – mama ze łzami w oczach pociągnęła babcię za rękaw.
Martynka usłyszała jak cichutko zamknęły za sobą drzwi. Podniosła się z podłogi i bez rozbierania się upadła teraz ciężko na łóżko. Była zdruzgotana tym, że mama tak przejęła się Agatą, która i tak była bardziej od niej lubiana w klasie, choć każdy dobrze wiedział, że to Martynka jest zdolniejsza, ładniejsza i ma najpiękniejsze , kolorowe przybory szkolne, których pozazdrościć jej mógł niejeden uczeń w tej szkole. Życie jest niesprawiedliwe, pomyślała. W dodatku Agata mieszka ze swym licznym rodzeństwem w małym mieszkaniu, gdzie nie ma babci, która ciągle prawi morały i każdego wieczora każe jej modlić się do Anioła Stróża, by czuwał nad jej bezpieczeństwem.
- Wcale nie muszę prosić tego Stróża o bezpieczną drogę do szkoły, – zbuntowała się kiedyś – przecież i tak mama zawozi mnie zawsze naszym pięknym, nowiutkim samochodem, który ma sprawne hamulce bezpieczeństwa i poduszki powietrzne, aż pod samą bramę szkoły. Co może mi się stać?
- Nie mów tak! – babcia zatkała jej usta rozglądając się strachliwie wokół – Anioł Stróż jest zawsze przy tobie, dziecino, zawsze. Możesz zwracać się do niego w każdej sprawie, a on będzie cie strzegł w każdym miejscu i w każdej sytuacji.
W każdym miejscu i w każdej sytuacji. Czy to znaczy, że teraz też przyglądał się scenie, która odbyła się przed chwilą w tym pokoju? Ciekawe czy zgadza się z babcia i z mamą kwestii zakupu nowej sukienki i czy też uważa, że skrzywdziła Agatę zwracając jej słuszną uwagę na jej byle jaki strój. Skoro zawsze może zwrócić się do Anioła Stróża, to czemu on teraz nie przybędzie machając wielkimi, białymi skrzydłami i nie spełni jej życzenia? Wtuliła się mocniej w poduszkę zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że ciężko będzie jej zasnąć tego wieczora. Czy Anioł Stróż, podobnie jak ona, nie zje dziś kolacji? Skoro zawsze nad nią czuwa też pewnie nie miał okazji, by pobiec do kuchni i coś przekąsić.
- Proszę cię o spełnienie mojego życzenia. – zaczęła krótką modlitwę wpatrując się uparcie w ciemny punkt na suficie, który mógł być kiedyś muchą rozpłaszczoną przez babcię za pomocą kapcia, albo jakimś zwykłym paprochem , który zawisł na środku białego tynku – Nigdy o nic ciebie nie prosiłam, choć jak mówi babcia uparcie stoisz nade mną i czekasz na to, by spełniać moje prośby. Tym razem proszę, by mama kupiła mi nowa sukienkę, sam wiesz jakie to dla mnie ważne. Tak! – puknęła się nagle w czoło – Być może pomógłbyś mi , gdybyś tu był, ale ty fruwasz sobie gdzieś w chmurach myśląc o niebieskich migdałach zamiast spełnić swój obowiązek.
- Spełnianie twoich niedorzecznych życzeń wcale nie jest moim obowiązkiem, – usłyszała - a może tylko zdawało jej się, że słyszała, bo może słyszała tylko dziwny furkot, jakby łopot delikatnych skrzydeł.
- Jak to? – zdumiała się przestając już zupełnie płakać.
- Skoro tak bardzo zależy ci na spełnieniu twojego życzenia odeślę cię w miejsce, gdzie niewinne istoty mogą liczyć na to, że zostanie spełniona ich prośba. Pamiętaj jednak, tylko jedna prośba w ciągu jednego życia, tylko dla tych, którzy na nią zasługują, bo w miejscu, gdzie za chwilę się znajdziesz można być tylko raz w życiu i to w zwierzęcym życiu.
Jak to?
Coraz mniej rozumiała z tego o czym mówił Anioł Stróż. – Dlaczego w zwierzęcym życiu?
- Bo w ludzkiej rzeczywistości nie ma takiego miejsca. Ludzie po to mają rozum, by sami mogli zaspakajać swoje potrzeby, dla nich nie ma spełniania życzeń.
- Ale…Co z moją sukienką? –znów zaczynała tracić nadzieję, że jej życzenie będzie spełnione.
- Możesz o nią poprosić smoka.
- Smoka?! One nie istnieją!
- Nie w świecie ludzi i nie w świecie, gdzie wszystko można zważyć i zmierzyć. Poza światem widzialnym istnieją jeszcze inne rzeczywistości, a jednym z nich jest miejsce zwane fantazją.
- Nigdy nie fantazjowałam na temat smoków. Jestem mądrą, inteligentną dziewczynką! – oburzyła się.
- Więc zacznij. – zaszeleścił skrzydłami – Wyobraź sobie wysoką Smoczą Górę, a na jej szczycie wielkiego jaszczura, który spełnia życzenia tych, którzy sami nie mogą poradzić sobie ze swymi problemami, zawsze są zależni od innych, silniejszych. Jednak tam u stóp Smoczej Góry wszyscy mają równe szanse na to, by ich życzenie zostało spełnione.
- Tak jest ze mną! – zapaliła się – Zawsze jestem zależna od mamy i babci, one chcą kierować moim życiem, a mnie potrzeba tak niewiele.
- Myślałem raczej o zwierzętach, – zaszeleścił Anioł Stróż – ale i ty możesz spróbować szczęścia. Tymczasem, ja będę mógł udać się po raz pierwszy od chwili twojego urodzenia na zasłużone wakacje.
- Jak to?! – obruszyła się – Miałeś mnie strzec w każdej chwili!
- Nawet Aniołowie potrzebują czasem wytchnienia. – westchnął – Zresztą w tamtym miejscu i tak nie mógłbym ci pomagać. No, to powodzenia – usłyszała jego oddalający się wesoły głosik – Idę pakować walizki. Skup się na tym, by wyobrazić sobie wielką, zieloną łąkę, na środku której wznosi się Smocza Góra sięgająca chmur.
- Też coś! – zawołała za nim drwiącym głosem, ale zaraz potem pomyślała, że taka pusta, zielona łąka byłaby okropnie nudna, lepiej byłoby, gdyby rosły na niej piękne, kolorowe kwiaty o niespotykanych barwach i kształtach, a tuż za łąką powinien rozciągać się zielony, pachnący świeżością las przepełniony wesołym, ptasim śpiewem. Smocza Góra też nie powinna być jakimś szarym, kamiennym wzniesieniem, a przypominającym drapacze chmur, wysokim na kilkadziesiąt pięter pięknym budynkiem z czerwonej cegły o nieskończonej ilości kryształowych, niewielkich okienek, w których odbijałyby się żółte promienie uśmiechniętego, złotego słonka zajmującego niewielką połać turkusowego, bezchmurnego nieba. No, pomyślała, do takiej bajkowej krainy zawsze warto wstąpić, by poprosić o jedno życzenie.
II

Przez chwilę zastanawiała się nad tym czy udało jej się zasnąć myśląc o Smoczej Górze i odjeżdżającym właśnie na wymarzone wakacje Aniele Stróżu, zamierzała nawet uszczypnąć się w ucho w celu przekonania się o tym, ale kiedy podniosła w gorę dłoń, by to uczynić usłyszała kroki, cichutkie, a jednak wyraźne, równomierne, zupełnie jakby ktoś za jej plecami obok łóżka w jej własnym pokoju nadjeżdżał na koniu.
- I co? Jednak wróciłeś? – zwróciła się do Anioła Stróża myśląc, że to on zmienił zdanie w sprawie wakacji.
- Do mnie mówisz? – usłyszała miły, choć nieco chrapliwy głos.
I w tej samej samej chwili zrozumiała, że już nie leży w swoim własnym łóżku na miękkiej, puchowej poduszce, a zamiast prześcieradła pod nią, podobnie jak wszędzie dokoła rozciąga się zielona, miękka,pachnąca trawa. Jest ciepło jak pod kołdrą, ale to dlatego, że złociste słońce, dokładnie tak wielkie i okrągłe jak sobie je wyobrażała śmieje się do niej rozsiewając swe promienie dokoła. W tej złocistej poświacie skąpane było wszystko w zasięgu jej wzroku, kolorowe, niesamowicie piękne kwiaty, jasna zieleń trawy, nakrapiane motyle fruwające dokoła, niedaleki las, ponad którym unosiły się ptaki wszelkich gatunków i maści o ciekawym, niezwykłym upierzeniu, wysoki do samego nieba budynek z krwistoczerwonej cegły i brązowy koń stojący tuż obok, nachylający się nad nią i przyglądający się z ciekawością jej czerwonej spódniczce.
- Dobrze się czujesz? – spytał z troską w głosie - Leżysz na trawie jakbyś była chora.
- Nie jestem chora. –podniosła się rozglądając się wokół z ciekawością.
Wolała wstać od razu na równe nogi w obawie, by czworonożny, sporej wielkości zwierz nie nadepnął na nią swymi twardymi kopytami.
- Jak to się dzieje, że przemawiasz do mnie ludzkim głosem? – spojrzała w w wielkie, ciemne oczy zwierzęcia przyozdobione niesamowicie długimi rzęsami.
- Nie mówię ludzkim głosem, –potrząsnął grzywą koń – ale przypuszczam, że to ty rozumiesz mowę zwierząt. Jak to się stało, że dotarłaś do tego miejsca? Myślałam, że tu przebywać mogą tylko zwierzęta.
- Sama nie wiem – wzruszyła ramionami – Mój Anioł Stróż powiedział, że tu będę mogła poprosić o życzenie jednego jaszczura.
- Tak, to prawda. – wielki zwierz kiwnął łagodnie swoim łbem – Zawsze myślałam, że to miejsce tylko dla zwierząt, ale skoro tu jesteś twój problem musi być bardzo trudny, albo bardzo niespotykany. Też przybyłam tu, by prosić o łaskę, albo jak wolisz o spełnienie jednego życzenia. Na imię mam Ambrozja – przedstawiła się grzecznie.
– A więc jesteś dziewczynką? To dobrze, chłopcy tylko mnie denerwują. – ucieszyła się Martynka.
- A jak ty masz na imię, dziewczynko? – dopytywała klacz.
- Jestem Martynka.
- Skoro mamy podobny problem, to może pójdziemy razem do windy.
- Do jakiej windy? – zdziwiła się – To na górę tego…tej , Smoczej Góry można dojechać windą?
- Jak w każdym drapaczu chmur. – poinformowała klacz.
- A więc to prostsze niż myślałam – ucieszyła się – W takim razie nie ma na co czekać. A gdzie jest wejście?- spojrzała na budynek z wieloma maleńkimi okienkami.
- Po drugiej stronie, tak przypuszczam – odpowiedziała Ambrozja i od razu ruszyła przed siebie chcąc obejść sporej wielkości budynek.
Miała rację, wielki, czerwony drapacz chmur miał tylko jedno wejście, jednak jak się o tym wkrótce przekonały, było ono tak zatłoczone wielką rzeszą zwierząt najrozmaitszych gatunków żyjących chyba we wszystkich stronach świata, że stanie w tak długiej kolejce zajęłoby im chyba kilka godzin. Porządku pilnował tu wielki, wąsaty kocur, który ustawiał, segregował i pouczał zwierzęta jak maja stać w ogonku, w którą stronę przesuwać się i wciąż ganił niestosujących się do jego poleceń.
- Kto będzie utrudniał mi pracę zostanie wydalony bez szans powrotu! – przestrzegał jednostajnie tych, którzy próbowali mu się przeciwstawiać, kiedy nakazywał im powrót na koniec długiej kolejki.
- W którym miejscu możemy się ustawić? – spytała grzecznie Ambrozja podszedłszy do porządkowego.
- Klacz niech stanie z tyłu za zebrą, w ten sposób unikniemy sytuacji, by ktoś nieopatrznie nie został stratowany, albo przygnieciony. – wskazał tę część kolejki, gdzie stały większe zwierzęta.
- A ta dziewczynka? – spytała klacz.
- A do jakiego gatunku się zalicza? – zmierzył ją od stóp do głów z wielka ciekawością.
- Jestem dziewczynką! – wykrzyknęła gniewnie Martynka zła, że pomylił ją ze zwierzęciem.
- To znaczy…człowiekiem? – zdumiał się.
- Oczywiście! – zawołała jeszcze bardziej wzburzona.
- Ludzie nie maja wstępu do Smoczej Góry – machnął łapą jakby chciał opędzić się od nachalnej myszy – Wracaj skąd przyszłaś, tu nie miejsce dla takich jak ty!
- Jak to?! – nie posiadała się z oburzenia – Jak śmiesz, ty, niegrzeczny kocie!
- Nic mnie nie obchodzą twoje kłopoty, ani nawet to, że mi dokuczasz. – podwinął swojego długiego wąsa – Wynocha ze Smoczej Góry, człowieku!
- Mam prawo tu być. – stanęła dumnie naprzeciw niego.
- Masz prawo?! – machnął łapą – A czy ludzie traktują zwierzęta jak równych sobie?! Tu my ustalamy zasady, wiec ruszaj, pókim dobry! – prychnął na nią.
- Przykro mi, dziewczynko. – Ambrozja skłoniła nisko głowę, jednak niczego nie mogła zrobić dla Martynki.
Dotychczas nikt nie potraktował jej w ten sposób. Czuła się upokorzona i wściekła, w dodatku nie miała pojęcia jak wrócić z powrotem do swojego pokoju.

III
Gdyby ten bezczelny kocur pojawił się kiedyś na ulicy w pobliżu jej domu od razu przetrzepałaby mu skórę, myślała, tu jednak nie miała nic do powiedzenia.
W pewnej odległości od Smoczej Góry pomiędzy rogiem wielkiego budynku, a linią pachnącego lasu zaróżowiła się wielka , okrągła plama. Już po krótkiej chwili Martynka dostrzegła, że jest to górna część balonu, którego spód wykonany był z jasnobrązowych gałązek w kształcie kosza służącego jako miejsce do kierowania podniebnym pojazdem, który najwyraźniej przygotowywał się do wzniesienia ku pojedynczym barankom obłoków jakie przed chwilą pojawiły się na błękicie nieba. Ten, który kieruje owym balonem wcale nie potrzebuje windy bezczelnego kocura, by znaleźć się na szczycie Smoczej Góry, pomyślała dziewczynka. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej pobiegła w stronę brązowego kosza, który zdawało się, że lada chwila oderwie się od ziemi.
- Hej! – zawołała widząc dwie szare postacie uwijające się przy podniebnym pojeździe – Zaczekajcie!
Niewysocy pasażerowie balonu słysząc jej wołanie przerwali doglądanie wiklinowego kosza wyprostowując się i przyglądając się z ciekawością, kto to powstrzymuje ich lot i wtedy Martynka dostrzegła, że są to dwa grube, szare, odziane w cienkie portki i paskowane koszulki polne szczury z długimi, cienkimi, ruchliwymi ogonami. A, fe, pomyślała, nie lubię gryzoni. I już chciała zawrócić, albo udać, że to nie ona wołała z daleka, ale zaraz potem przypomniała sobie, że do kolejki zwierząt nie ma już po co wracać, a winda jest jedyną drogą na szczyt Smoczej Góry. Tylko ktoś posiadający latający pojazd jest w stanie dostać się na najwyższe piętro tego budynku. Nie mając innego wyjścia poczęła machać rękami i uśmiechać się przymilnie do przyglądającej jej się pary szczurów.
- Czego chcesz? – spytał chrapliwym, niemiłym głosem jeden z nich kiedy podeszła zupełnie blisko.
- Witam. – skłoniła się nisko chcąc pokazać się z jak najlepszej strony – Jestem Martynka.
- A my, Poldek i Titek – rzucił od niechcenia bacznie obserwujący ją szczur – I co z tego?
- Nic – wzruszyła ramionami – Chciałam powiedzieć, że macie piękny balon – dodała skwapliwie.
- I co z tego? – odburknął szczur – Przeszkadzasz nam.
I nie zwracając już na nią uwagi zaczął wsiadać do kosza najwyraźniej szykując się do uruchomienia pojazdu.
- Nic – powtórzyła znów, niby to obojętnym tonem dziewczynka.
Tak naprawdę jednak była zła i najchętniej powiedziałaby tym głupim szczurom do rozumu, gdyby nie to, że nie mogła wrócić do domu, a balon był jedyną nadzieją na przedostanie się do smoka szybko i co najważniejsze, bez kolejki.
- Widzę, że chcecie dostać się za pomocą balonu na górę.
- Tak – odpowiedział drugi szczur, którego tamten przedstawił jako Titek – Nie chcemy ryzykować z kotem, sama rozumiesz…koty nie cierpią szczurów. Nie chcemy skończyć jako obiad w czyimś żołądku.
- No, tak – kiwnęła ze zrozumieniem głową – Jesteście bardzo sprytni. Też nienawidzę tego kota, bardzo mnie obraził. Czy mogłabym zabrać się z wami na górę? – spytała w końcu.
Pomyślała, że teraz, kiedy uświadomiła tym szczurom fakt, że mają wspólnego wroga, zgodzą się bez problemu zabrać ją jako trzecią pasażerkę. Pochwaliła je, że są sprytne, powinny to docenić. Teraz jeszcze uśmiechnęła się pięknie i zrobiła jedną ze swoich min niewiniątka, które zawsze działały na rodziców, a nawet na babcię. Stała więc przymilnie uśmiechając się do dwóch ohydnych, polnych szczurów i czekała aż zaproszą ją do wiklinowego kosza.
- Nie ma miejsca – usłyszała niespodziewanie od Poldka, który od samego początku wydał jej się jeszcze bardziej odrażający niż ten drugi gadatliwy Titek, który ku jej najwyższemu oburzeniu poparł swojego kumpla.
- To prawda, zresztą to nasz balon i nikt poza nami nie poleci.
W pierwszej chwili pomyślała, że zaraz wpadnie w furię i rozszarpie ten wielki, różowy balon na małe kawałeczki, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że w takim przypadku nigdy nie dostanie się na szczyt Smoczej Góry.
- Bardzo was proszę. – poniżyła się do ostateczności.
- Nie! – tupnął krótką, zakrzywioną nogą mały, niezgrabny Poldek.
- Ale to moja jedyna nadzieja na spełnienie życzenia. – nalegała.
- Nic nas to nie obchodzi – prychnął na nią Poldek.
- Moi życzeniem było uratowanie małego, bezradnego szczura przed złym, okrutnym kotem – skłamała nie wiedząc już jak przekonać tych dwóch , by wpuścili ją do środka.
- Nic nas to nie obchodzi – Poldek był nieugięty.
- Jak to?! – teraz jej oburzenie nie miało granic – Więc nie obchodzi was przedstawiciel tego samego gatunku, któremu dzieje się krzywda?!Jak możecie!
- A czy ciebie obchodzą inni ludzie? Czy martwią cię ich kłopoty? Czy smucą cię ich smutki? – Poldek odpowiedział serią pytań, które zaskoczyły Martynkę, dały jej do myślenia.
Czy ona przejęłaby się tym, że komuś dzieje się krzywda? Od razu przypomniała sobie smutną minę Agaty, której nieraz dokuczała z powodu jej licznego rodzeństwa, albo strojów. Nigdy nie miała litości dla innych, a płaczliwe miny koleżanek, które skrzywdziła tylko ją śmieszyły.
- Odwdzięczę się – spróbowała z innej beczki widząc jak balon zaczyna odrywać się od ziemi.
- Ciekawe, jak? – zaśmiał się Poldek.
Zaczęła nerwowo szukać po kieszeniach, jednak jak na złość nie znalazła tam niczego wartościowego.
- Chwileczkę… - Titek zauważył coś, co bardzo mu się spodobało – Na twoim uchu… Co to takiego?
Pomacała dłonią po małżowinie, z której zwisał złoty kolczyk podarowany jej przez babcię na szóste urodziny.
- To kolczyk! – wykrzyknęła – Mogę ci go podarować w zamian za miejsce w waszym pojeździe.
- A dla mnie ten drugi – Poldkowi również spodobało się świecidełko.
- Zgoda.
Od razu zaczęła odpinać ozdoby i podbiegłszy do kosza podała je szczurom, które oglądały je ze wszystkich stron, ważyły w łapach, nadgryzały upewniając się, czy błyskotki wykonane są rzeczywiście z prawdziwego złota. Tymczasem Martynka już wskoczyła do kosza i usadowiła się w nim wygodnie.
- No to wzlatujemy! – wykrzyknął z radością w głosie Poldek i już dziewczynka czuła jak balon zaczął unosić się kiedy od strony lasu dał się słyszeć donośny głos.
-Stać! Stać! Nie odlatywać!
- Kto znów przeszkadza nam w starcie? – mocno podenerwowany Poldek znów zatrzymał balon, który wzniósł się już w górę na wysokość metra.
- To ja! – dał się słyszeć piskliwy głos.
- Jaki, ja?! – wrzasnął ze złością Poldek i w tej samej chwili zamarł z wrażenia widząc nadbiegającego chudego, starego, kościstego i wyjątkowo szkaradnego szczura ubranego w ciemny, elegancki frak. Wysoki cylinder, który przyozdabiał jego brzydki, nieforemny łebek upadł w trawę, kiedy niezgrabny jegomość o koślawych łapach biegł ile sił w kierunku wznoszącego się pojazdu gryzoni.
- Ależ to…sam minister Fredo Wielkowąsy! – wykrzyknął z najwyższym zdziwieniem Poldek, jednocześnie z powrotem wciągając na pokład kosza obciążenie w postaci kamienia uwiązanego na mocnych sznurkach, które wraz z towarzyszem pozbyli się przed chwilą z wielkim trudem.
- Drogi ministrze, to dla nas zaszczyt – zachwycał się Titek – Jak to się stało, że zacny minister znalazł się tu sam? To przecież bardzo niebezpieczne miejsce.
Poldek także dwoił się i troił, by nie być gorszym w nadskakiwaniu niespodziewanemu gościowi, wciąż obsypywał chudego pokrakę komplementami jakie mu tylko przyszły do głowy.
- Wygląda dziś drogi minister wyjątkowo dobrze – paplał bez sensu próbując prześcigać Titka w grzecznościach.
- Moi mili wyborcy. – minister przemówił do nich patetycznym głosem kiedy tylko złapał nieco tchu po wyczerpującym biegu. – Jestem tu z tego samego powodu co wy. Otóż, także jestem w potrzebie i muszę jak najszybciej dostać się na szczyt Smoczej Góry. – przemawiał jak to zwykli są czynić politycy – Ufam, że jako lojalni obywatele pomożecie mi się tam dostać – ciągnął – Równocześnie zapewniam, że za okazaną mi w ten sposób grzeczność otrzymacie ode mnie wszelkie zaszczyty o jakie poprosicie…oczywiście w miarę moich możliwości. – dodał zostawiając sobie małą lukę w obietnicach, tak na wszelki wypadek.
- Zrobimy co w naszej mocy, panie ministrze – zapewnił gorąco Poldek.
Martynka początkowo nie wtrącała się do rozmowy szczurów pomyślawszy, że dla niej jest obojętne co postanowią jej towarzysze, jednak rozejrzawszy się dokładnie po niewielkim koszu stwierdziła po chwili, że jeśli ów minister, mimo tego, że jest chudy jak tyczka wejdzie jeszcze do ich pojazdu nie będzie w nim już w ogóle miejsca i może to dodatkowo obciążyć balon, który nie wiadomo czy zdoła unieść taki ciężar. Postanowiła więc wtrącić swoje trzy grosze.
- Niestety nie mamy już miejsca – zwróciła się do ministra.
- I co teraz? – zmartwił się mąż stanu podpierając się bezradnie na pałąkowatych łapkach.
- Trzeba będzie coś z tym zrobić – Poldek uśmiechnął się szelmowsko – Jedno z nas musi opuścić balon i nie mogę to być ja, – podkręcił sztywnego wąsa – gdyż to ja zbudowałem go i znam na tyle jego konstrukcję, by poprowadzić nas na szczyt góry. Titek także nie może wysiąść, gdyż jest moim pomocnikiem i nie mogę się bez niego obejść. Nie godzi się także, by nie zabrać naszego znamienitego ministra. Pozostaje więc tylko jedno. – tu spojrzał przenikliwie na bliską płaczu dziewczynkę – Ty musisz wysiąść z kosza.
- Nigdy! – krzyknęła – Zapłaciłam, dałam wam moje kolczyki.
- Jakie kolczyki? – zaśmiał się jej prosto w twarz Poldek pokazując jej bezczelnie figę z makiem.
- Właśnie – poparł go równie fałszywy Titek – Nic nie wiemy o kolczykach.
- Wysiadać! – prychnął na nią minister – Ale już!
- Jak to?! – próbowała się opierać – Jesteście wstrętni, okropni!
Jednak nie bacząc na jej okrzyki Poldek i Titek wspólnymi siłami wypchnęli ją z kosza usadawiając na jej miejscu ministra. Kiedy nadal uparcie próbowała zbliżyć się balonu, strasząc ją ostrymi pazurami i szczerząc na nią zęby szczury skutecznie odgoniły ją od pojazdu po czym pozbyły się balastu, dzięki czemu balon uniósł się w powietrze i zrozpaczona dziewczynka nie mogła go już dogonić.

IV

Dwie białe, pierzaste chmurki niczym rozdarte pierzynki przesuwały się po cudownie błękitnym niebie, to próbując zakryć sobą wielkie, uśmiechnięte, podobne do żółtka w jajku sadzonym słoneczko, to znów przesuwając się niczym okręty daleko nad lasem aż do linii horyzontu. Z miejsca, w którym pośrodku zielonej upstrzonej tysiącem kolorowych kwiatów łąki siedziała Martynka z daleka widać było koniec przesuwającej się kolejki zwierząt próbujących dostać się do windy wiodącej na szczyt Smoczej Góry. Dziewczynka w ogóle nie spoglądała w tamtą stronę, nie nasłuchiwała też różnorakich odgłosów zwierzyny pchającej się do wejścia. A szkoda, że tego nie robiła, bo gdyby było inaczej już dawno zauważyłaby, że od strony jedynego wejścia do wysokiego budynku w jej kierunku podąża jasnobrązowa klacz Ambrozja i być może nawet usłyszałaby jej przyśpieszony oddech i cichy jednostajny tętent kopyt na miękkiej jak dywan, aksamitnej trawie. Klacz obserwowała dziewczynkę już w chwili, kiedy niedobre szczury wypchnęły ją z balonu i teraz patrzyła jak mała siedzi bezradnie na łące nie wiedząc co zrobić, ani jak poradzić sobie ze swymi problemami.
- Martynko! – zawołała kiedy zbliżyła się do niej na tyle, by dziewczynka zobaczyła ją z bliska.
- Ambrozja! – ucieszyła się na jej widok – Co tu robisz? Miałaś przecież być już w windzie na szczyt góry.
-Tak, – potrząsnęła łbem klacz – pomyślałam jednak, że bez mojej pomocy nie będziesz mogła wypowiedzieć swojego życzenia. Gdybym ja nie miała takiej szansy, – zastrzygła smutno uszami – nie miałabym po co żyć. Twoja prośba musi być bardzo ważna, inaczej nie ryzykowałabyś pobytu w miejscu przeznaczonym tylko dla zwierząt i nie pozwoliłabyś się poniżać przez tego kota.
- I przez polne szczury. – dodała Martynka.
Zaraz jednak potem pomyślała, że być może jej życzenie wcale nie jest aż tak ważne jak przypuszczała Ambrozja i jeszcze, że tak do końca, to nie ona zdecydowała się na przybycie do tego miejsca.
- A jakie jest twoje życzenie? – zaciekawiła się – Czy możesz mi o nim opowiedzieć?
- Chodzi o mojego syna, Maksa – cicho, ledwo słyszalnie odpowiedziała klacz, a dziewczynka przez chwilę zobaczyła w jej wielkich, wyrazistych oczach dwie szklące się kropelki łez. – Wraz z innymi końmi mieszkałam w pewnym miejscu, które ludzie nazywali stadniną. Tam pewnego razu urodziłam Maksa. Był to najpiękniejszy dzień mojego życia – ciągnęła Ambrozja – Mój synek był ze mną przez cały czas i szef( tak nazywano właściciela stadniny) kazał mnie oszczędzać i zabronił ludziom dosiadać mnie przez jakiś czas. Mogłam zająć się bez reszty opieką nad moim synkiem, a potrzebował wiele uwagi, tym bardziej, że urodził się lekko kulawy. Szef myślał początkowo ,że to uraz związany z porodem i że pan weterynarz opiekujący się końmi wyleczy go. Niestety wkrótce okazało się, że kalectwo Maksa było wadą wrodzoną i po jakimś czasie weterynarz stwierdził, że nie zdoła wyleczyć go z tej przypadłości. Szef stwierdził, że kulawy źrebak w stadninie jest mu niepotrzebny i postanowił sprzedać Maksa. Nawet sobie nie wyobrażasz jak okropny był dla mnie dzień kiedy przyjechali po niego. Od razu poznałam tego grubego chłopaka, który nieraz zabierał chore, albo zbyt stare, by wozić na grzbiecie ludzi konie. Kosma, stary ogier, który był w stadninie już bardzo długo, znał się na rzeczy i nazywał tego grubasa rzeźnikiem, mówił, że zabiera konie, które do niczego się nie nadają, po to, by przerobić je na kiełbasy. Ten sam człowiek zabrał mojego Maksa! Jako matka musiałam coś zrobić. – zapłakała gorzko – Poproszę Jaszczura o to, by darowano życie mojemu synkowi i o to, bym mogła go jeszcze zobaczyć. Nawet nie wiesz jaką straszną dla matki jest myśl, że już nigdy nie zobaczy swojego dziecka.
- Tak – opuściła głowę Martynka.
Zrobiło jej się bardzo, bardzo wstyd. Prośba Ambrozji dotyczyła naprawdę ważnych rzeczy, podczas, gdy ona chciała prosić o nową sukienkę. Biedna klacz nawet nie przypuszczała, że ryzykuje życie swojego dziecka dla jej kaprysu. Uważała sprawę Martynki za równie ważną jak jej życzenie, tymczasem czas, który poświeciła na powrót na łąkę i powtórne stanie w kolejce do windy może być chwilą, której zabraknie Maksowi. Co będzie jeśli nie zdążą na czas i Maks zostanie zabity zanim Ambrozja przedstawi swoje życzenie? Będzie to tylko jej wina, wina tego, że jest taką egoistką i rozpieszczoną dziewczynką.
- Powinnaś jak najszybciej wrócić do kolejki, ja i tak nie mam szans, by być wpuszczoną do windy – zaproponowała.
- Nie! – wykrzyknęła z zapałem Ambrozja – Chyba mam pomysł na to, jak możemy razem przedostać się na szczyt góry.
- Naprawdę? – pokiwała z powątpiewaniem głową.
-Posłuchaj uważnie… - nachyliła się jej nad uchem.

V

- To dziwne – podrapał się po ciemnym jak kawałek węgla nosie kot Apoloniusz – Mógłbym przysiąc, że już gdzieś widziałem tę klacz. Tamta jednak nie miała tego narostu na grzbiecie. Do jakiego gatunku się zaliczasz?
- Jestem koniczynka. – odparła dumnie Ambrozja mierząc kota swymi ciemnymi, wielkimi oczami – Nasz gatunek pochodzi z Azji Środkowej, jest nas już niewiele, dlatego jesteśmy pod ścisłą ochroną.
- Rozumiem – jeszcze raz podrapał się po wielkim nosie Apoloniusz – W takim razie stań, koniczynko za tamta gazelą.
- Dziękuję – ukłoniła się grzecznie klacz, po czym pośpiesznie ustawiła się w miejscu, które jej wskazał.
Martynka nie odezwała się ani jednym słowem, tak jak nakazała jej Ambrozja. Dopiero kiedy po dłuższej chwili wąsaty strażnik porządku zajął się nowymi przybyszami ze świata zwierząt odważyła się szepnąć klaczy do ucha.
- Ten głupi kocur nie domyślił się, że po prostu siedzę ci na grzbiecie. Jak mógł uznać nas za nieznany gatunek?! – roześmiała się
- Apoloniusz nigdy nie był w normalnym świecie – wyjaśniła klacz – Nie wie o tym, że ludzie ujeżdżają konie, że wykorzystują nasze siły dla swoich potrzeb i po prostu dla zabawy.
Dziewczynka zamilkła, klacz znowu ją zawstydziła. Nigdy dotychczas nie myślała o tym w ten sposób, nie przypuszczała, że jeżdżenie na koniu może się zwierzęciu nie podobać, albo, że czuje się one wykorzystane, kiedy pracuje dla ludzi. Postanowiła nie zabierać więcej głosu, przynajmniej do czasu, aż nie znajdą się w windzie. Kiedy przez chwilę rozmawiała z Ambrozją zauważyła, że inne zwierzęta przyglądają jej się z ciekawością. Przestraszyła się, że któreś z nich mogłoby wyjaśnić kotu, że zwierze stojące w kolejce to nie żadna koniczynka, a zwykła klacz, którą dosiada dziewczynka pragnąca wkraść się do miejsca przeznaczonego wyłącznie dla zwierząt. Pomyślała, że lepiej będzie jeśli wykorzysta czas oczekiwania na przyjrzeniu się Smoczej Górze od środka, tym bardziej, że ogonek właśnie przesunął się przez drzwi wejściowe i wraz z klaczą znalazły się na klatce schodowej przypominającej nieco klatki w starych kamienicach, tylko, że ta była o wiele większa. Ściany i podłoga jak wszystko wokół zbudowane były z czerwonej cegły, wysokie, drewniane poręcze nie oddzielały korytarza od schodów, których tu po prostu nie było, a rozdzielały dwie kolejki, jedną dla większych zwierząt, w której stała także klacz wraz z nią i drugą, gdzie w ogonku stały małe, słabe stworzenia narażone na rozdeptanie, poturbowanie, lub, co gorsza na pożarcie przez większych i bardziej niebezpiecznych towarzyszy. Mimowolnie Martynka pomyślała sobie, co mogłoby się wydarzyć, gdyby tuż za nimi stał w kolejce jakiś drapieżny krokodyl, albo krwiożerczy lew. Na szczęście jednak kot Apoloniusz pilnował tu porządku i w pobliżu roślinożernych zwierząt nie było śladu wielkich drapieżników. A może stały one w zupełnie innej, oddalonej od nich kolejce. Kto to może wiedzieć. Ogonek przesuwał się w dość szybkim tempie i ku miłemu zaskoczeniu Martynki wkrótce dotarły wraz z Ambrozją i kilku stojącymi tuz obok sarnami i gazelami do miejsca, gdzie drugi , bardzo podobny do Apoloniusza kot pilnował wejścia do wysokiej windy, gdzie szerokie drzwi raz po raz to zamykały się to otwierały, za każdym razem gdy wchodziła w nie następna grupa zwierząt.
- Proszę przechodzić i nie blokować przejścia! Teraz małe zwierzęta po prawej stronie…lewa strona czeka…powiedziałem, zwierzęta po lewej czekają na swoją kolej!...Teraz odliczam kilka sztuk…proszę nie blokować! – wydawał polecenia kot sprawiając, że wchodzenie do windy odbywało się bardzo sprawnie.
- Przepraszam, do którego piętra dociera winda? – spytała w pewnym momencie jakaś przestępująca niecierpliwie z nogi na nogę żyrafa, której towarzystwo sprawiło, że Martynka poczuła się jak w ZOO.
- Nie ma czasu na głupie pytania – denerwował się kot – Przechodzić! Przechodzić! Następny, proszę! – popychał bardziej powolne zwierzęta.
Martynka widząc, że ten wyrośnięty mruczek sprawia wrażenie bardzo sprytnego przestraszyła się, że domyśli się on, iż koń z człowiekiem na grzbiecie nie jest koniczynką, jak przekonała o tym jego niezbyt inteligentnego kolegę Ambrozja i wyrzuci ją powrotem na zieloną łąkę. Na szczęście kocur noszący dumne imię, Marceli nie miał czasu, by przyglądać się stojącym w rzędzie. I tym sposobem bez żadnych przeszkód po niedługim czasie znalazła się wraz z grupą czworonożnych towarzyszy w windzie pędzącej na górę. Nad szerokimi drzwiami nie wyświetlały się numery pięter jakie mijała winda, Martynka nie wiedziała więc jaką drogę pokonali. Nie zdążyła jednak dłużej się nad tym zastanowić, gdyż po chwili winda zatrzymała się, a drzwi otworzyły się z głośnym piskiem. Ku jej zdziwieniu na końcu drogi nie było kota pilnującego porządku, a w ciasnym korytarzu, do którego wtłoczyły się wraz z innymi stworzeniami panował okropny hałas, zgiełk i bałagan.

VI

Na szczęście dla mniejszych i bardziej delikatnych zwierząt ostatni korytarz na szczyt góry będącej zwykłym wieżowcem z czerwonej cegły był krótki, a następne, wysokie drzwi otwarte na oścież zapraszały przybyszy do siedziby Jaszczura. Z otwartych podwoi biło przyjemne ciepło i jasne światło jakby na zewnątrz nie było wielkiej komnaty Smoka, a rozciągała się tam słoneczna plaża w nadmorskim kurorcie zupełnie takim, jak ten, gdzie Martynka spędziła część ubiegłorocznych wakacji wraz z rodzicami.
- Teraz czas na ostatni etap naszej podróży – odezwała się klacz głosem pełnym nadziei i ciepła – Mam nadzieję, że znajdziemy się w gronie tych, którym dane będzie zobaczyć smoka – dodała.
- Jak to? – zdziwiła się dziewczynka – To nie wszyscy go zobaczą?
Ambrozja jednak nie zdążyła odpowiedzieć na to pytanie, gdyż w tej chwili przekroczyły próg i przed oczyma zdumionej dziewczynki roztoczył się widok zielonej, słonecznej krainy, która bardziej kojarzyła się z rezerwatem dzikiej przyrody niż ze szczytem budynku z czerwonej cegły.
- Gdzie komnata smoka? – spytała nie kryjąc rozczarowania.
- Komnata? – Ambrozja odpowiedziała pytaniem – Czy ktoś obiecywał ci, że zobaczysz tu jakąś komnatę?
- Nie! – prawie krzyknęła patrząc bezradnym wzrokiem na zwierzęta rozchodzące się w różnych kierunkach – Ale wyobrażałam sobie, że na szczycie Smoczej Góry na złotym tronie siedzi zielony smok w koronie na głowie i spełnia życzenia zwierząt. Wyobrażałam sobie, ze wielki smok spełnia wszystkie prośby i potem już każdy idzie w swoja stronę zadowolony, że udało mu się spełnić swoje marzenie.
- Co do jednego masz rację – parsknęła wesoło klacz.
- Tak? – ucieszyła się
- Chodzi o to, ze smok jest rzeczywiście zielony. Poza tym miałaś błędne wyobrażenie o Smoczej Górze.
- A gdzie jest smok?! – zniecierpliwiła się – Czy kiedykolwiek do niego dotrzemy? Kiedy go w końcu zobaczę?! – tupnęła nogą, jak to zwykła była czynić w obecności mamy.
- Nie mamy pewności, że go zobaczymy – tłumaczyła jej łagodnie Ambrozja – Ci, którzy tu przybywają mają nadzieję go spotkać, ale udaje się to nielicznym, podobno tym, którzy na to zasługują. Tak głosi legenda.
- Legenda?
- Stara legenda, którą wszystkim młodym zwierzętom opowiadają ich matki i babcie. Mnie także o smoku opowiedziała kiedyś babcia. To ona mawiała, że nic nie dzieje się nadaremno, dlatego uważam, że ty też nie znalazłaś się tu bez powodu. Nie martw się więc na zapas i wykorzystaj czas poszukiwań na podziwianie piękna tego miejsca.
No cóż, pomimo zdenerwowania i faktu, że z minuty na minutę coraz bardziej traciła nadzieję na rychły powrót do swego pokoju musiała przyznać, że miejsce, w którym się znalazła było niezwykłe. Już łąka u stóp Smoczej Góry była piękna i zielona, ale to, co tu zobaczyła przekraczało wszelkie wyobrażenia piękna. Jasnobrązowe, malowniczo wijące się w różnych kierunkach ścieżki przecinały kraj kolorowych łąk, błękitnych rzeczek, okrągłych, kryształowych stawów pomiędzy zakolami zielonych lasów, nad którymi cudownie czyste, błękitne niebo tworzyło półkolisty, idealnie piękny parasol z maleńkimi plamkami śnieżnobiałych chmurek i żółtym jak środek mlecza, śmiejącym się, ciepłym słońcem.
- Pięknie tu – szepnęła nie kryjąc zachwytu – Piękniej niż na wczasach z rodzinom.
Zaraz jednak na wspomnienie rodziców powróciło pragnienie powrotu do domu, postanowiła więc dowiedzieć się jak najwięcej o tajemniczym smoku, którego trudno tu spotkać.
- Może, opowiedz mi legendę o smoku. Być może zawiera ona jakąś wskazówkę, gdzie można go spotkać. – próbowała myśleć logicznie.
- Dobrze – zgodziła się Ambrozja – Posłuchaj więc.
Dawno, dawno temu, przed tysiącami, a może nawet przed milionami lat na świecie żyło mnóstwo smoków. Nie było jeszcze wówczas ludzi, ani takich zwierząt jak teraz. Ziemia też wyglądała wtedy zupełnie inaczej i być może podobna była do tego miejsca, po którym teraz stąpamy. Każdy smok miał swego ducha opiekuńczego, który czuwał nad nim i doradzał mu jak żyć w zgodzie z naturą.
- Wiem! – przerwała jej Martynka – To jak Anioł Stróż.
- Właśnie – pokiwała z uznaniem głową klacz – Te niewidzialne stworzenia szeptały do uszu swoim podopiecznym przestrzegając ich przed niebezpieczeństwem. Jednak z czasem coraz więcej smoków przestawało ich słuchać uważając, że same wiedzą najlepiej co jest dla nich dobre. Jednak przestając zwracać uwagę na rady tych, którzy dobrze nam życzą czasem nie dostrzegamy tego, co robimy nie tak jak trzeba, inaczej mówiąc, kiedy smoki nie słuchały już swych przewodników duchowych przestały też odróżniać dobro od zła. Zaczęły więc ze sobą rywalizować i walczyć. Silniejsze smoki zaczęły krzywdzić słabszych, a większe zagarniały terytoria mniejszych i delikatniejszych, grubsze pożerały mniejsze i bezbronne wobec ich siły. Duchy opiekuńcze czasami jeszcze szeptały im do uszu, że świat, który wydaje im się stworzony po to, by tylko z niego korzystać i zagarniać coraz to nowe terytoria niedługo się skończy. Nikt jednak nie słuchał już ich szeptów od wielu lat. Smoki, jak wielkie, żarłoczne stworzenia niszczyły wszystko wokół, silniejsze osobniki całkowicie wyeliminowały słabszych i w końcu już tylko najpotężniejsze gady walczyły ze sobą.
- Opamiętajcie się! – szeptały duchy – Świat, jaki znacie kończy się , wkrótce powstaną nowe gatunki, a ziemię zagarnie dla siebie człowiek, istota, która być może lepiej będzie gospodarować światem.
Dobre duchy odepchnięte z myśli smoków odeszły w końcu do innych dalekich, nieznanych światów pozostawiając swoich dawnych podopiecznych samym sobie. Jeden tylko pozostał u boku tego, którego był opiekunem, ostatni dobry duch smoków, który nadal czuł się ważny i potrzebny, ponieważ jego podopieczny wciąż słuchał jego głosu. Był to ostatni mądry smok żyjący z dala od innych, podobnych sobie stworzeń. Nigdy nie angażował się w ich konflikty,unikał sprzeczek i walk,unikał towarzystwa gniewnych i zaborczych stworzeń. To był smok, którego szukamy, jedyny jaki przetrwał dzięki swojemu duchowi opiekuńczemu, który przeniósł go w to miejsce, miejsce, którego niema na żadnej mapie świata. To miejsce istnieje tylko dzięki legendzie, ono jest także legendom i dlatego nie ma go w realnym świecie, ani czasie. To kraina fantazji, moja droga Martynko, fantazji zwierząt, które wierzą w tę legendę i chcą odnaleźć smoka, ponieważ jest im źle i pragną odmiany swego losu, pragną pomocy smoka, którego przed wiekami uratował dobry duch, a teraz on sam ratuje inne zwierzęta niepodobne do jego rasy, która wkrótce po jego odejściu wyginęła. Miejsce smoków zajęły inne gatunki, jedne łagodne i dobrotliwe, inne agresywne i okrutne. Wszystko ciągle zmienia się na ziemi, prócz tego, że dobry smok istnieje gdzieś tu, na Smoczej Górze, której właściwie nigdzie nie ma, a jednak istnieje, bo tylko raz w życiu dobra istota, która na to zasługuje może go spotkać i wtedy na pewno spotka ją za sprawą smoka coś dobrego. A wiec skoro znalazłaś się tu wraz ze mną nie trać czasu i zacznij szukać dobrego smoka.
- Tak, – Martynka uśmiechnęła się smutno – to piękna legenda. Obawiam się jednak, że czas, który poświęcimy na szukanie może być czasem, którego zabraknie twojemu synowi.
- Czas, który tu spędzamy w normalnym życiu stoi w miejscu. Jeśli tylko uda mi się spotkać smoka, uratuję Maksa. – odparła Ambrozja.
- Jesteś dzielna. – pogłaskała ją po karku w ten sposób, w jaki jeźdźcy nagradzają swoje zwierzęta – Też chciałabym być taka jak ty. – dodała.
W głębi duszy czuła, że jeśli legenda jest prawdziwa, ona nigdy nie spotka smoka, nie zasługuje na to, by jej niepoważne w porównaniu z Ambrozją życzenie zostało spełnione. Uświadomiła sobie, że jej pobyt tu musi być jakąś niedorzeczną pomyłką, albo zwykłym kawałem, który zrobił jej Anioł Stróż. Być może tak bardzo pragnął wypoczynku, że po prostu pozbył się jej na jakiś czas.
- A co stanie się z tymi, którzy tu przybyli, a nigdy nie spotkają smoka? – spytała, bo nagle przyszło jej na myśl, że dopóki nie znajdzie tego jaszczura, nigdy nie wróci do domu.
- Zostaną tu na zawsze. – odparła spokojnie klacz.
- Jak to?! – oburzyła się
- Tak mówi legenda. – odpowiedziała stanowczo i nie oglądając się za siebie ruszyła z kopyta kierując się w stronę niedalekiego lasu.

VII
Kraina rozciągająca się na szczycie Smoczej Góry była większa niż Martynka mogła przypuszczać, chwilami nawet wydawało jej się, że nie ma końca. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się tu zielone, tętniące życiem owadów łąki, dzikie, malownicze lasy i niewielkie zagajniki, gdzie zwierzęta przybyłe tu z najróżniejszych zakątków starego świata znalazły swój dom i być może nawet po części spełniły się już ich życzenia, o które przyszły prosić smoka. Tu zbudowały swoje nowe gniazda i leże, założyły rodziny, tu urodziły się ich dzieci i być może wiele z nich nie chciało już powrócić do dawnego życia. Pomiędzy lasami i bagnami Martynka wraz z klaczą widywały piękne, malownicze stawy i jeziora, gdzie gatunki zwierząt, które zwykle żyją w odległych od siebie częściach świata tu mieszkały w bliskiej odległości w harmonii i zgodzie. Wszystko tu było inne, na pozór pozbawione logiki, a jednak ten nowy świat na szczycie Smoczej Góry był w niezwykły sposób poukładany. Mimo tylu żyjących tu zwierząt, które normalnie walczyłyby ze sobą, Martynka ani razu nie spotkała zwaśnionych ze sobą , ani walczących o swoje miejsce, czy też o pożywienie. Widocznie nadal było tu wystarczająco dużo wszystkiego, by każdy mógł normalnie funkcjonować i by nikomu niczego nie brakowało. Chwilami dziewczynka zastanawiała się czy smok, do którego przybyły te wszystkie zwierzęta rzeczywiście istnieje. A może to duchy opiekuńcze tych skrzywdzonych w normalnym świecie stworzeń przeniosły ich tu, by mogły żyć tu bez ludzi, którzy tylko je wykorzystują. A może ten świat, który tu widzi jest rajem zwierząt, a ona dostała się tu przez jakąś tragiczną pomyłkę. Wiedziała, że może tu pozostać jak one, zwierzęta akceptują jej obecność, choć jest człowiekiem, ale kiedy tylko przypominała sobie o mamie, babci, a nawet o koleżankach z klasy, nawet o tej Agacie, której nagle zrobiło jej się żal, bo pomyślała, że krzywdziła ją w podobny sposób jak ludzie krzywdzą te zwierzęta , które tu znalazły schronienie i kiedy tak uświadamiała sobie te wszystkie rzeczy i to, że być może nie będzie już miała okazji przeprosić tych, których krzywdziła swym egoistycznym zachowaniem chciało jej się płakać. Coraz częściej nachodziła ją myśl, że zrobiłaby wszystko, by tylko móc wrócić, zobaczyć rodziców, choćby tylko przez chwilę. Najgorsze były postoje kiedy Ambrozja odpoczywała i także namawiała ją, by zdrzemnęła się, wtedy niczym stado żarłocznych sępów nachodziły ją złe myśli, myśli o tym, że nie wróci już do domu i wyobrażała sobie wtedy jak zareagują rodzice kiedy nie zastaną jej rankiem w swoim łóżku. Być może będą jej szukać, może nawet wezwą policję, zaangażują straż miejską i nauczycieli, ale wszystko nadaremnie. Ich córka zniknie na zawsze i nigdy nie dowiedzą się, gdzie jest, ani czy żyje. To okropne! Okropne! I kiedy o tym myślała zaczynała głośno płakać, a Ambrozja musiała ją uspokajać i ocierać jej łzy swoja długą, brązową grzywą. I właśnie kiedy tak pocieszała Martynkę z zarośli usłyszały dziwny pisk.
- Chyba komuś dzieje się krzywda. – zauważyła klacz.
Dotychczas nie spotkały w tej krainie kogoś, kto by cierpiał, dlatego od razu pobiegły sprawdzić co takiego wydarzyło się za pobliskim krzewem leszczyny.
- Ojej! Oj! Oj! – zawodził piskliwy głosik
- Ależ, to piesek! – zawołała zdumiona dziewczynka widząc niewielkiego, łaciatego kundelka siedzącego obok jakieś ostrej, podobnej do niewielkiego kaktusa rośliny kulącego żałośnie obolała łapkę pod siebie.
- Co ci się stało? – spytała najłagodniej jak tylko potrafiła.
- Oj! – wykrzyknął piesek – Przecież to człowiek! Co ty tu robisz?! Odejdź! – wymachiwał zdrową łapką odganiając dziewczynkę jakby była natrętną muchą.
- Jestem Martynka! – tupnęła nogą oburzona – I wcale nie zamierzam zrobić ci krzywdy.
- Tak? – machnął znów zdrową łapą – To coś nowego. Zwykle ludzie byli dla mnie niemili. Już kiedy się urodziłem pośród mojego licznego rodzeństwa w psiej budzie, gdzie gryzły nas pchły, a matka rzadko kiedy miała pełną miskę nie miałem łatwego życia – zawodził piesek – Co jakiś czas moje siostry i moi bracia systematycznie znikali, przypuszczam, że adoptowali je jacyś obcy ludzie. Widywałem ich czasem, przychodzili, oglądali, mnie jednak odrzucali na bok.
- Ten jest jakiś kościsty – mawiali – I imię ma głupkowate. Fafik, pche!
Albo
- Ten nie zachowuje się w przyjacielski sposób.
- No, cóż, zauważyłem, że moje rodzeństwo na wszelkie możliwe sposoby starało się przypodobać tym ludziom. Ja nigdy tego nie potrafiłem, po prostu nie jestem na tyle fałszywy, by łasić się do kogoś, kogo w ogóle nie znam. Zresztą kochałem mamę i chciałem zostać z nią jak najdłużej. Nadszedł jednak dzień, w którym zostałem sam, a jedzenia w misce obok naszej budy nie przybywało. Nasi gospodarze byli starzy i ciągle zajęci, o nas rzadko sobie przypominali. Zbliżała się jesień, a nasza buda była nieszczelna, było nam zimno i ciasno. Pewnego razu pod dom gospodarzy zajechał jakiś samochód, z którego wysiadł niski, gruby człowieczek. Długo dyskutował o czymś z naszym gospodarzem, w końcu zbliżył się do budy, wyciągnął mnie za ogon i siłą wpakował do zaparkowanego w pobliżu auta. Nigdy nie zapomnę spojrzenia mojej mamy, kiedy drzwi zamykały się i mieliśmy się już więcej nie zobaczyć. Potem trafiłem na ulicę.
- Jak to? – zdumiała się Martynka.
- Po prostu, po jakimś czasie drzwi samochodu znów się otworzyły i tamten człowiek wypchnął mnie do rowu. Poznałem wtedy smak życia bezpańskiego psa. Głód i zimno towarzyszyły mi na każdym kroku, w każdej chwili narażony byłem na potrącenie przez samochód, albo na ataki chuliganów. Czasem tylko jakiś bezdomny żebrak rzucił mi kawałek chleba, albo udało mi coś znaleźć w kontenerze na śmieci. Bez własnego kąta, bez ciepłego schronienia, bez szans na jakakolwiek odmianę mojego pieskiego losu zacząłem zwracać się do moich duchów opiekuńczych. Przypomniałem sobie stara legendę o Smoczej Górze, którą kiedyś opowiadała mi matka, a potem znalazłem się tutaj z zamiarem wypowiedzenia życzenia o własnym kącie, którego tak bardzo mi brakowało. Będąc tu, poczułem się jak w domu – ciepło, jedzenie na wyciągniecie łapy, nawet to, że nie spotkałem smoka tak bardzo mi nie przeszkadza, aż do chwili, kiedy natknąłem się na tę kującą roślinę.
- To zwykły oset – stwierdziła Martynka obejrzawszy ze wszystkich stron wysoki chwast – Podaj mi łapkę, a wyjmę kolce i od razu poczujesz się lepiej – zwróciła się łagodnie do pieska.
A kiedy to uczynił, najbardziej delikatnie jak tylko potrafiła powyjmowała je z bolącej łapy, a w nagrodę za to, że tak dzielnie zniósł ten nieprzyjemny zabieg pogłaskała go pieszczotliwie za uszkiem.
- Och, to bardzo przyjemne. – pochwalił ją – Gdzie się tego nauczyłaś?
- To normalne, że ludzie głaszczą pieski. – roześmiała się.
- W takim razie, jeśli tylko obiecasz mi, że od czasu do czasu pogłaszczesz mnie za uszkiem, będę wam towarzyszył.

Komentarze

Gwara śląska najgryfniejsze wlazowania

Kuloki i hajcongi

Jak już przidzie styczyń to praje dycko je bioło za łoknym, aże bioło, autami ludzie niy poradzom wyjechać ze swojich placow skuli śniegu, a kaj człowiek sie yno niy podziwo, lotajom ludziska po szesyjach z roztomańtymi hercowami i inkszymi łopatami i łodciepujom te wielki hołdy. Wszyndzi je gładko i trza dować pozor jak sie idzie we ważnej sprawie na klachy do somsiadki, abo do roboty. A jak je zima w chałpach! Trza hajcować we wszystkich piecach, bo inakszy pazury łod mrozu ulatujom. Jo dycko myślach że nojlepszy sie majom ci, kierzi miyszkajom na blokach, bo dycko majom ciepło, niy muszom sie marasić wonglym, ani wachować piecow, coby w nich niy zagasło, ale ostatnio słysza, że i na blokach ni ma tak blank dobrze, bo bezmała som tam jakiś haje o liczniki przi tych fojercongach. A zajś jak kiery miyszko we swoji chałpie, to musi już na jesiyń sie o wongel starać, a w zimie niy umi se bez żodnej komedyje ponść z chałpy, bo zarozki we piecu zagaśnie i kaloryfer zamiast parzić po puk

Bebok - straszki śląskie

Bebok Starki i ciotki, opy i omy, somsiod i potka dobry znajomy, kożdy sztyjc straszy i yno godo, że zmierzłe bajtle, to bebok zjodo. Jak niy poschraniosz graczek z delowki, jak we Wilijo niy zjysz makowki, jak locesz, abo straszysz kamratki, jak klupiesz wieczor w dźwiyrze sąsiadki, to już cie straszom, że bebok leci. Zaroz wylezie i zeżro dzieci. Choć żejś go jeszcze niy widzioł wcale, bo sztyjc kajś siedzi som na powale, abo za ścianom szuści i klupie, abo spi w szparze w starej chałupie. Bebok w stodole, bebok je w rzece, a jak tam przidziesz, to łon uciecze. A je łoszkliwy, jak mało kiery, choć ni mo kryki, ani giwery. A jednak, bojom fest sie go dzieci, bo żodyn niy wiy, skoro przileci. Toż, kożdy dumo i rozważuje jak tyż tyn bebok sie prezyntuje. Czy łon je wielki jak kumin z gruby,   Abo, jak mrowca bebok łoszkliwy je mały, abo ciynki jak szpanga. Czy łon mo muskle i dźwigo sztanga, abo je leki jak gynsi piyrzi, abo si

Przepisy po śląsku - Pikelsznita

Pikelsznita z ajerkoniakiym Pieczymy dwa biszkopty w bratrule – jedyn bioły i jedyn kakaowy. Oba mażymy ajerkoniakiym. Bierymy liter mlyka i warzymy dwa budynie śmietonkowe, mogymy tam dosuć trocha wanilie. Do krymu dodować po troszce ubitego fajnie masła, kierego bierymy kole szterdzieści deko. Sztyjc miyszać, coby sie cfołki niy porobiły. Krym mazać hrubo miyndzy biszkopty polote ajerkoniakiym i trocha po wiyrchu. Jak kiery rod, to może se to pomazać z wiyrchu polywom szekuladowom.